Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
DAWID AZENCOT.

W miarę jak się zbliżaliśmy, miasto, z razu wyglądające naksztatt kredziastéj massy, zaczynało dzielić się na części i przedstawiać swoje szczegóły.
A naprzód, uderzał oko cudzoziemca, cyrkuł konsulatów jedne ku drugim zbliżonych i odznaczających się swojemi flagami.
I rzeczywiście na szczytach wielkich masztów, powiewały bandery Anglii, Hiszpanii, Portugalii, Hollandyi, Szwecyi, Sardynii, Neapolu, Stanów zjednoczonych, Danii; Austryi i Francyi.
Reszta miasta przedstawiała jednotonny widok; a tylko dwa pomniki górowały nad powierzchnią domów, jednopiętrowych i terrasami pokrytych: były to kasbah i meczet, to jest pałac sułtana i mieszkanie Boga.
Gdyśmy do lądu przybijali, muezzim przywoływał wiernych na modlitwę, a głos jego pełny, dźwięczny i nakazujący, tak jak winien być głos każdego tłomacza religii od miecza zależącéj, rozległszy się po nad miastem, doszedł aż do nas.
Port właściwie mówiąc prawie byt pusty, ładowano tylko parę hiszpańskich okrętów i nic więcéj; osada rozmawiała z marokanami językiem zwanym sakir, to jest dziwną mieszaniną greckiego i włoskiego z francuzkim, zapomocą którego opłynąć można całe śródziemne morze.