Hektor Servadac/Część II/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Podtytuł Przygody w podróży po światach słonecznych
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1878
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Inne Cała część II
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIX.

W którym zapisane są minuta po minucie uczucia i wrażenia balonowych podróżników.



Mongolfierka podniosła się do wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów. Porucznik Prokop postanowił utrzymać ją w tym pasie powietrznym. Na kracie z drutów żelaznych, zawieszonej pod przyrządem, leżała trawa sucha, którą z łatwością można było zapalić i utrzymać wewnętrzne powietrze w takim stanie rozrzadzenia, jaki był potrzebny, aby mongolfierka nie opadała.
Podróżnicy, siedzący w łodzi, spoglądali w dół, w górę, do koła siebie.
Pod nimi szeroko rozściągało się morze galickie, które zdawało się tworzyć wklęsłą sadzawkę. Na północy widać było samotną wyspę Gurbi.
Nadaremnie szukano na zachodzie wysepek Gibraltaru i Ceuty. Znikły one.
Na południu wznosił się wulkan, panujący nad wybrzeżem i obszernem terytoryum Ziemi Gorącej. Ten półwysep przytykał do lądu, otaczającego morze galickie. Wszędzie ten dziwny widok, ten połysk metaliczny, łamiący się pod promieniami słońca. Wszędzie ta sama materya mineralna, połączenie złota z tellusem, która zdawała się stanowić jedyny budulec komety, twardego jądra Gallii.
Dokoła łodzi, nad horyzontem, który zdawał się wydźwigać w miarę podnoszenia się mongolfierki, roztaczało się nadzwyczaj czyste niebo, Ale ku północo-zachodowi, w stronie przeciwnej od słońca, grawitowało nowe ciało niebieskie, mniejsze niż gwiazda, mniejsze niż asteroida, — coś jakby w rodzaju bolida. Był to odłamek Gallii, który siła wewnętrzna z jej biodr wyrwała. Ten olbrzymi blok oddalał się, obrawszy sobie nową linię drogi i był już odległy o wiele tysięcy mil. Mało był zresztą widoczny; ale gdy noc nadeszła ukazywał się w przestrzeni jako punkt świecący.
Wreszcie nad łodzią, trochę ukośnie, ukazywała się tarcza ziemska w całej swej okazałości. Zdawała się spuszczać na Gallię i zakrywała znaczną część nieba.
Ta tarcza, wspaniale oświecona, olśniewała oczy. Odległość, względnie biorąc, była już zanadto małą, aby można było naraz rozróżniać dwa bieguny. Gallia była już dwa razy bliższą ziemi od księżyca w jego przeciętnej odległości; odległość między kometą a ziemią zmniejszała się co minuta w ogromnej proporcyi. Rozmaite plamy świeciły na powierzchni ziemi, jedne błyszczące, to były lądy, drugie ciemniejsze, dla tego, że pochłaniały promienie słoneczne, to były oceany. Ponad tem przesuwały się wielkie pasy białe, ciemne na odwrotnej stronie; były to obłoki rozrzucone w atmosferze ziemskiej.
Ale wkrótce, dzięki szybkości dwudziestu dziewięciu mil na sekundę, widok tarczy ziemskiej, trochę nie wyraźny, zaczął się lepiej zarysowywać. Wystąpiły szerokie obwódki nadbrzeżne, uwydatniło się jaśniej uwarstwowanie lądu. Można już było odróżniać góry od dolin. Z karty płaskiej zaczęły wychodzić nierówności i obserwatorom w łódce zdawało się, że są pochyleni nad kartą z wypukłościami.
O godzinie drugiej minut dwadzieścia siedm rano kometa był już tylko o trzydzieści tysięcy mil od ziemskiego sferoidu. Dwa te ciała niebieskie leciały ku sobie. O godzinie drugiej trzydzieści pięć minut, pozostawało jeszcze tylko piętnaście tysięcy mil do przebycia.
Wszelkie linie tarczy wyraźnie się już wówczas zarysowały i trzy okrzyki wyrwały się z ust porucznika, hrabiego i kapitana Servadac:
— Europa!
— Rosya!
— Francya!
I nie mylili się. Ziemia obróconą była ku Gallii tą stroną, w której rozciągał się ląd europejski, oświecony południowem słońcem. Konfiguracyę każdego kraju łatwo można było rozpoznać.
Wędrowcy powietrzni z wielkiem wzruszeniem spoglądali na ziemię gotową ich pochłonąć. Myśleli oni tylko o dostaniu się na ziemię, ale nie o niebezpieczeństwach tego dostania się.
Tak, to widocznie Europa rostaczała się przed ich oczyma! Widzieli rozmaite jej państwa z dziwną konfiguracyą, którą im dała natura, lub między-narodowe układy.
Anglia, to lady idąca na zachodnią stronę, w sukni o fałdach wiatrem poskręcanych, z głową ustrojoną w wyspy i wysepki.
Szwecya i Norwegia, wspaniały lew, z rozwiniętą grzywą gór na grzbiecie rzucający się na Europę w okolicach hyperborejskich.
Rosya, olbrzymi niedźwiedź polarny, z głową zwróconą ku lądowi azyatyckiemu, lewa łapa oparta na Turcyi, prawa na Kaukazie.
Austrya, wielki kot zwinięty w kłębek drzemiący snem niespokojnym.
Hiszpania, jak pawilon na końcu Europy, przy którym Portugalia zdaje się formować yacht.
Turcya, jak kogut, jedną łapą wdrapujący się na wybrzeże azyatyckie, drugą przyciskający Grecyę.
Włochy, to but elegancki i cienki, który zdaje się bawić podrzucaniem Sycylii, Sardynii i Korsyki.
Prusy, straszliwa siekiera głęboko zanurzona w cesarstwo niemieckie, a która ostrzem zawadza o Francyę.
Francya nakoniec, silny tors, z Paryżem w sercu.
Tak, wszystko to można było widzieć jeszcze! Każda pierś przepełniona była wzruszeniem. A przecież komiczna nuta zabrzękła wśród tego ogólnego wzruszenia.
— Montmartre! — zawołał Ben-Zuf.
I nie należało dowodzić ordynansowi kapitana Servadac, że nie mógł z tak daleka dojrzeć swego ulubionego wzgórza!
Co się tyczy Palmiryna Rosette, to ten, wychyliwszy głowę za krawędź łodzi, wlepiał wzrok swój w opuszczoną Gallię, która się unosiła o dwa tysiące pięćset metrów pod nim. Nie chciał on nawet patrzeć na ziemię, która go przywoływała do siebie, i obserwował tylko swego kometę, żywo oświeconego w powszechnej irradyacyi przestrzeni.
Porucznik Prokop, z chronometrem w ręku, liczył minuty i sekundy. Ognisko, od czasu do czasu podsycane z jego rozkazu, utrzymywało ciągle mongolfierkę w należytej strefie.
Wszakże w łodzi mało mówiono. Kapitan Servadac i hrabia chciwie spoglądali na ziemię. Mongolfierka, w stosunku do ziemi, znajdowała się trochę z boku, ale z tyłu za Galią, tak że kometa miał przedtem niż balon zetrzeć się z ziemią — okoliczność korzystna, gdyż tym sposobem balon, wślizgując się w atmosferę ziemską, narażony był na mniejsze niebezpieczeństwa.
Ale gdzie miał upaść?
Czy na ląd? A w takim razie, czy ten ląd dawał jakieś środki do życia? Czy łatwą mogła być ztamtąd komunikacya z zamieszkaną częścią globu?
Czy na morze? A w takim razie, czy można było liczyć na cud, że zjawi się jakiś okręt i ocali rozbitków?
Ileż niebezpieczeństw z każdej strony i czyż hrabia nie miał słuszności, gdy mówił, że i on i towarzysze jego są, całkowicie w ręku Boga?
— Druga godzina minut czterdzieści dwie — powiedział porucznik wśród powszechnego milczenia.
Jeszcze pięć minut trzydzieści pięć sekund i dwa ciała niebieskie uderzą się o siebie!... Były odległe od siebie jeszcze przynajmniej o ośm tysięcy mil.
Porucznik Prokop zauważył wówczas, że kometa dążył ku ziemi w kierunku nieco ukośnym. Dwa te ciała nie biegły ku sobie po jednej linii. Wszakże należało spodziewać się, że nastąpi nagłe i zupełne zatrzymanie komety, a nie otarcie się tylko, jak to było dwa lata temu. Jeżeli Gallia nie mierzyła prostopadle w glob ziemski, to przynajmniej zdawało się, „że mocno przylepnie do niego“ — mówił Ben-Zuf.
Ostatecznie gdyby żaden z powietrznych wędrowców nie miał przeżyć tego spotkania, gdyby mongolfierka pochwycona wirami atmosferycznymi, w chwili zmięszania się dwóch atmosfer, została porwaną i rzuconą na ziemię, gdyby żaden z tych Galijczyków nie miał wrócić pomiędzy swoich bliźnich, czyż wszelkie wspomnienie o nich, o ich przejściu na kometę, o ich wędrówce po świecie słonecznym miało pójść w wieczne zapomnienie?
Nie! kapitan Servadac powziął pewną myśl. Wydarł kartkę ze swojej książeczki notatkowej. Na tej kartce wypisał nazwisko komety, nazwiska części globu ziemskiego, które kometa uniosła, potem nazwiska swoich towarzyszy, a pod tem wszystkiem położył swoje nazwisko.
Potem zażądał od Niny wędrownego gołąbka, którego ona trzymała, przyciskając do piersi.
Ucałowawszy go czule, mała dziewczyna bez wahania oddała swego gołąbka.
Kapitan Servadac wziął ptaka, przywiązał mu kartkę do szyi i puścił w powietrze.
Gołąbek zleciał, kołując, w atmosferę galicką i trzymał się w powietrzu niżej od mongolfierki.
Jeszcze dwie minuty i około trzech tysięcy dwustu mil! Dwa ciała niebieskie miały się spotkać z sobą z szybkością trzy razy większą od tej, z jaką się ziemia porusza wzdłuż ekliptyki.
Nie potrzebujemy dodawać, że wędrowcy balonowi nie czuli bynajmniej tej straszliwej szybkości, i że ich przyrząd zdawał się tkwić nieruchomie wśród atmosfery, która go unosiła.
— Godzina druga czterdzieści sześć minut — powiedział porucznik Prokop.
Odległość już zmniejszyła się do 1700 mil (lieues). Ziemia zdawała się wydrążać, jak obszerny lejek, nad kometą. Możnaby rzec, że się otwierała na jej przyjęcie.
— Godzina druga minut czterdzieści siedm, — powiedział raz jeszcze porucznik.
Zostawało już tylko trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych a szybkość wynosiła dwieście siedmdziesiąt mil na sekundę.
Nareszcie dało się uczuć jakieś drżenie. To ziemia pociągała ku sobie powietrze galickie, a wraz z niem mongolfierkę, która się tak wydłużyła, jakby miała pęknąć.
Wszyscy przestraszeni, przerażeni, czepili się brzegów łodzi...
Dwie atmosfery zmięszały się. Utworzył się olbrzymi kłąb obłoków. Nagromadziły się wyziewy. Nasi podróżnicy nie widzieli już nic, ani pod sobą, ani nad sobą. Zdało się im, że olbrzymi płomień ich otaczał, że zabrakło im punktu oparcia pod nogami, i nie wiedząc jakim sposobem, nie mogąc sobie tego wytłómaczyć, znaleźli się na gruncie ziemskim. W omdleniu opuszczali ziemię, w omdleniu powracali na nią.
Z balona nie zostało ani śladu.
W tym samym czasie Gallia umykała ukośnie po linii stycznej i otarłszy się tylko w brew wszelkim przewidywaniom o glob ziemski, znikła w zachodniej stronie świata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.