Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

promieniami słońca. Wszędzie ta sama materya mineralna, połączenie złota z tellusem, która zdawała się stanowić jedyny budulec komety, twardego jądra Gallii.
Dokoła łodzi, nad horyzontem, który zdawał się wydźwigać w miarę podnoszenia się mongolfierki, roztaczało się nadzwyczaj czyste niebo, Ale ku północo-zachodowi, w stronie przeciwnej od słońca, grawitowało nowe ciało niebieskie, mniejsze niż gwiazda, mniejsze niż asteroida, — coś jakby w rodzaju bolida. Był to odłamek Gallii, który siła wewnętrzna z jej biodr wyrwała. Ten olbrzymi blok oddalał się, obrawszy sobie nową linię drogi i był już odległy o wiele tysięcy mil. Mało był zresztą widoczny; ale gdy noc nadeszła ukazywał się w przestrzeni jako punkt świecący.
Wreszcie nad łodzią, trochę ukośnie, ukazywała się tarcza ziemska w całej swej okazałości. Zdawała się spuszczać na Gallię i zakrywała znaczną część nieba.
Ta tarcza, wspaniale oświecona, olśniewała oczy. Odległość, względnie biorąc, była już zanadto małą, aby można było naraz rozróżniać dwa bieguny. Gallia była już dwa razy bliższą ziemi od księżyca w jego przeciętnej odległości; odległość między kometą a ziemią zmniejszała się co minuta w ogromnej proporcyi. Rozmaite plamy świeciły na powierzchni ziemi, jedne błyszczące, to były lądy, drugie ciemnejsze, dla tego, że pochłaniały promienie słoneczne, to były oceany. Ponad tem przesuwały się wielkie pasy