Heidi/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Johanna Spyri
Tytuł Heidi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI.



NA PASTWISKU.

Przenikliwy gwizd zbudził Heidi wczesnym rankiem. Rozwarłszy oczy, ujrzała pęk złocistych promieni, które padając przez otwór przepajały jej posłanie, siano i wszystko wokoło przecudną poświatą. Rozglądała się przez chwilę, zdumiona wielce, gdyż nie wiedziała, gdzie jest. Dopiero gruby głos dziadka przypomniał jej, skąd przybyła i że jest u dziadka na hali, nie zaś u starej Urszuli, która była całkiem głucha, a siedziała ciągle przy ognisku, gdyż drżała zawsze z zimna. Nie pozwalała ona Heidi wychodzić z izby, dlatego że, nie słysząc, chciała ją mieć ciągle na oczach. Ciasno było nieraz Heidi w izbie i radaby była wybiec w pole. To też rozradowała się, wspomniawszy, gdzie jest, ile nowości poznała wczoraj, ile ich dziś ujrzy, a zwłaszcza Białuszkę i Buraskę. Wyskoczyła co prędzej z pościeli i w ciągu kilku minut wdziała to, co miała na sobie dnia ubiegłego, a było tego bardzo mało. Zeszła po drabinie i wyskoczyła za próg chaty. Stał tu Pietrek ze swoją trzodą, a dziadek wyprowadzał właśnie obie kozy ze stajni, celem przyłączenia do reszty towarzystwa. Heidi pobiegła przywitać je.
— Czy pójdziesz na pastwisko? — spytał dziadek, a Heidi podskoczyła wysoko z radości. — Ale przedtem trzeba się umyć. Inaczej słońce wyśmieje cię. Jest czyste i lśniące, więc nie lubi brudasów. Tam, oto, masz przygotowane, co trzeba!
Wskazał na wielki ceber pełny wody, stojący przed drzwiami w słońcu. Heidi pobiegła i dopóty się pluskała i myła, aż była czyściuteńka. Tymczasem dziadek wszedł do chaty, mówiąc do Pietrka:
— Chodźno tu, kozi generale, i weź ze sobą plecak!
Zdumiony wielce wszedł Pietrek i podał plecak, w którym miał swój, wzięty z domu, chudy posiłek południowy.
— Otwieraj! — rozkazał dziadek, potem zaś włożył do środka wielki kawał chleba i sporo sera. Pietrek wytrzeszczył, jak tylko mógł oczy, bowiem to, co starzec włożył do plecaka, przewyższało dwukrotnie jego własne zapasy.
— Tak! Teraz jeszcze miseczka, — rzekł dziadek. — Heidi nie umie pić, jak ty, prosto z wymienia. Udoisz jej w południe dwie pełne miseczki, bo dziecko pójdzie z tobą i zostanie do wieczora. Uważaj, by nie spadło ze skał... rozumiesz?
W tej chwili wbiegła Heidi, wołając:
— Teraz już chyba słońce mnie nie wyśmieje, dziadku? — spytała żywo. Natarła grubym ręcznikiem, który dziadek położył obok cebra, twarz, szyję i ramiona tak silnie, że była, jak rak czerwona. Uśmiechnął się na ten widok i rzekł:
— Nie ma już powodu wyśmiewać cię. Ale gdy wrócisz, musisz się cała skąpać w cebrze, bo kto chodzi za kozami, brudzi sobie nogi. Teraz możecie iść.
Ruszyli wesoło w górę. Wiatr nocny zdmuchnął ostatnią chmurkę z nieba, które ciemno szafirowe teraz, sklepiło się nad nimi, a pośrodku błyszczało słońce. Jasne jego promienie złociły zieleń łąk, a niebieskie i żółte kwiatki rozwierały kielichy, patrząc wesoło w niebo. Heidi biegała na wszystkie strony, nie posiadając się z radości. W jednem miejscu kwitły czerwone, w innem błękitne, lub żółte kwiatki i to całemi łanami, wabiąc ku sobie dziewczynkę, która wobec tych wspaniałości zapomniała nawet o kozach i Pietrku. Wybiegała daleko naprzód, to znów zbaczała z drogi, zrywając masami kwiatki do fartuszka. Postanowiła je powtykać w siano swego legowiska, by wyglądało, jak łąka. Pietrek musiał patrzeć na wszystkie strony, co było nie łatwem zadaniem, gdyż okrągłe, niby kule, oczy jego poruszały się dość powoli. Kozy także naśladowały Heidi, biegając tu i tam, to też Pietrek gwizdał i nawoływał nieustannie, by zgromadzić rozbiegane zwierzęta.
— Gdzieżeś się to znowu zapodziała, Heidi? — wrzeszczał groźnym potrosze głosem.
— Tu jestem! — odpowiedziała skądś. Pietrek nie mógł jej widzieć, gdyż siedziała na ziemi, za małym pagórkiem, porosłym macierzanką. Powietrze przepajał zapach, jakiego Heidi nie znała dotąd. Tkwiąc w tej gęstwie, wdychała woń pełną piersią.
— Chodźże, chodź! — wołał Pietrek. — Nie wolno ci spaść ze skały! Dziadek zabronił, rozumiesz?
— A gdzie te skały? — spytała, nie ruszając się z miejsca, gdyż zapach podobny do kadzidła stawał się coraz to milszy.
— Tam, wysoko, bardzo wysoko! Mamy długą jeszcze drogę przed sobą, więc chodź. Na szczycie skał siedzi ptak drapieżny i skrzeczy.
To pomogło. Heidi skoczyła na równe nogi i przybiegła do Pietrka, z pełnym kwiatów fartuszkiem.
— Masz już dość! — powiedział, wspinając się razem z nią wyżej. — Nie zrywaj więcej, bo zawsze będziesz zostawała w tyle, a zresztą zabraknie ci ich na jutro.
Ta ostatnia racja przekonała ją w zupełności. Zresztą fartuszek był niemal pełny. Szła tedy dalej z Pietrkiem, a kozy kroczyły także w większym porządku, gdyż zdala już zwęszyły smakowite zioła pastwisk wyżynnych i dążyły ku nim wytrwale. Zwyczajną, codzienną kwaterą Pietrka i pastwiskiem kóz jego była obszerna łąka u podnóża stromych skał, które, obrosłe w części niższej krzakami i kosodrzewiną, sterczały dalej nagie i strome w niebo. Po jednej stronie opadała hala ostrem zboczem i dziadek miał słuszność, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Gdy tu dotarli, zdjął Pietrek plecak i umieścił go troskliwie w niewielkiem zagłębieniu, z obawy, by silniejszy podmuch wiatru nie stoczył na dół tych skarbów. Potem położył się jak długi na oblanej słońcem trawie, wypoczywając po trudach wędrówki.
Heidi odwiązała fartuszek, zwinęła go starannie wraz z kwiatami, położyła obok pietrkowego plecaka, potem zaś usiadła koło leżącego i zaczęła się rozglądać. Dolina, rozelśniona porankiem, leżała nisko w dole. Przed sobą miała Heidi rozległe pole śniegowe, sięgające, zdało się, samego nieba, po lewej zaś stronie olbrzymi masyw skalny, uwieńczony zębatemi, jakby, wieżyczkami. Wyglądało to bardzo poważnie, tak że dziewczynka zamilkła i siedziała bez słowa, wśród ogromnej ciszy. Lekki powiew wiatru muskał różyczki złotojeści, które chwiały się wesoło na cienkich łodyżkach. Znużony Pietrek zasnął, a kozy wspinały się po skałach, ogryzając krzaki. Czegoś równie pięknego nie przeżyła Heidi dotąd. Wchłaniała promienie słońca i woń kwiatów, nie pragnąc niczego, tylko by zostać tu na zawsze. Minęło sporo czasu. Dziewczynka tyle razy spozierała na strome skały, że nabrały one powoli wyrazu, niejako rysów twarzy, i patrzyły teraz na nią, jak starzy dobrzy przyjaciele.
Nagle usłyszała nad sobą głośny, ostry wrzask i skrzeczenie. Spojrzawszy w górę, ujrzała ogromnego ptaka, jakiego nie widziała w życiu. Unosił się na potężnych skrzydłach, krążąc tuż nad jej głową, zataczał wielkie koła, skrzecząc coraz głośniej.
— Pietrek! Pietrek! Zbudź się! — wykrzyknęła. — Patrzże, patrz, drapieżny ptak przyleciał.
Zerwał się na to wołanie i oboje patrzyli na ptaka, który wznosząc się coraz wyżej w błękity, znikł wreszcie poza szarą skałą.
— Gdzież poleciał? — zapytała Heidi, która przez cały czas śledziła orła z napięciem.
— Do domu, do gniazda! — odpowiedział.
— To on tam wysoko mieszka? Jakże to piękne! A czemu tak przeraźliwie kracze? — pytała dalej.
— Bo musi! — objaśnił chłopiec.
— Wiesz co, wyjdziemy tam i zobaczymy gniazdo! — zaproponowała.
— O! O! O! — wykrzyknął Pietrek z coraz to większą niechęcią za każdem „o“. — Tam nawet koza nie dojdzie, a zresztą dziadek zabronił ci spadać ze skał.
Pietrek zaczął nagle wydawać gwałtowne okrzyki i gwizdać przeraźliwie. Heidi nie wiedziała, co to ma znaczyć, ale kozy zrozumiały widocznie, gdyż jedna po drugiej zeskakiwać zaczęły ze skał i niebawem cała trzoda zebrała się na łące. Zwierzęta chrupały wonną trawę, biegały, lub zlekka bodły się, dla rozrywki. Heidi goniła za niemi, skakała w zawody i zapoznawała się z każdą osobiście, bowiem każda miała odrębny wygląd i odmienne obyczaje. Tymczasem Pietrek otwarł plecak i rozłożył pięknie w kwadrat na ziemi cztery porcje jedzenia, z wnętrza dobyte, dwie większe po stronie Heidi, a dwie mniejsze po swojej, pamiętając dobrze, dla kogo to dostał. Potem udoił z wymion Białuszki całą miseczkę świeżego mleka i postawił pośrodku kwadratu. Następnie przywołał Heidi, ale nie poszło to tak łatwo, jak z kozami, gdyż dziewczynka rozbawiona i uszczęśliwiona skokami nowych towarzyszek, prócz nich nie widziała i nie słyszała niczego wokoło. Pietrek zdołał jednak zwrócić jej uwagę na siebie, krzycząc tak, że huczało po skałach. Heidi nadbiegła wkońcu i, na widok zastawionej biesiady, zaczęła wokoło skakać.
— Dajże pokój! — napomniał ją Pietrek. — Teraz trzeba jeść, nie skakać. Siadaj i bierz co twoje!
Heidi usiadła.
— Czy to moje mleko? — spytała, patrząc z upodobaniem na ponętny kwadrat z miseczką pośrodku.
— Twoje! — odrzekł. — A także twój jest ten duży ser i chleb. Gdy wypijesz, dostaniesz drugą miseczkę mleka od Białuszki. Potem ja się napiję.
— A skąd weźmiesz mleka?
— Wydoję swoją kozę, tę krasą. No, zaczynajże.
Heidi wypiła naprzód mleko, a Pietrek napełnił miseczkę powtórnie. Heidi odłamała sobie kawałek chleba, resztę zaś, wraz ze sporą porcją sera, co razem było większe od całego zapasu Pietrka, z którym się już niemal załatwił, podała mu, mówiąc:
— Weź to sobie, ja mam już dość.
Pietrek spojrzał na Heidi, oniemiały, bowiem przez cały ciąg życia, nikt nie powiedział mu i nie uczynił dlań dotąd nigdy czegoś takiego. Zawahał się, nie będąc pewny, czy to prawda, ale Heidi wzięła chleb z serem i położyła na kolanach chłopca. Przekonawszy się wkońcu, że to sprawa na serjo, skinął głową na znak podzięki i uznania, potem zaś wyprawił sobie ucztę, niepamiętną od czasu kiedy pasał kozy. Heidi patrzyła ustawicznie na kozy, potem zaś rzekła:
— Czy znasz ich imiona?
Pietrek znał je doskonale, a mógł to pomieścić w głowie tem łatwiej, że nie zawierała pozatem wielu innych zbytecznych zapasów. Wymienił bez omyłki wszystkie imiona, wskazując palcem każdą kozę zosobna. Heidi słuchała z zaciekawieniem wykładu i nauczyła się niedługo nazywać je i odróżniać, bowiem każda posiadała łatwe do zapamiętania cechy. Trzeba było tylko patrzeć uważnie, a Heidi czyniła to właśnie. Naprzykład, wielki Trykacz, o silnych rogach, usiłował ciągle bóść towarzyszy, a oni uciekali, niemal zawsze, nie chcąc mieć nic do roboty z grubjaninem. Tylko mała, zręczna kózka, Ziębulka, nie unikała napaści. Przeciwnie zaczepiała go sama często po

— Weź to sobie, ja mam już dość. (Str. 25)[1]
kilka razy i to tak szybko i dzielnie, że wielki cap głupiał ze zdziwienia i nie napadał, widząc jak wojowniczego ma przeciwnika i jak ostre są jego różki. Inna znowu kózka Śnieżka beczała ciągle tak uparcie i płaczliwie, że Heidi podbiegała do niej często i tuliła do siebie jej głowę. I w tej chwili właśnie rozbrzmiał żałośliwy głos młodej kózki, Heidi poskoczyła, otoczyła jej szyję ramieniem i spytała ze współczuciem:

— Cóż ci to, kochanko? Czemu wzywasz ratunku?
Kózka przytuliła się do niej z zaufaniem i przestała beczeć. Pietrek, siedzący dotąd przy uczcie, wyjaśnił sprawę, przerywając jednak często, gdyż miał jeszcze co gryźć i popijać.
— Ona tęskni za starką! Sprzedano ją przedwczoraj do Mayenfeldu i już nie chodzi z trzodą na tę halę.
— Cóż to za starka?
— Ba... oczywiście, jej matka.
— A gdzież babka?
— Nie ma babki!
— A dziadek?
— Nie ma dziadka!
— Biedna moja Śnieżko! — powiedziała Heidi, tuląc czule kózkę. — Ale nie płacz! Widzisz, ja tu będę przychodziła codziennie, więc nie zostaniesz sama i opuszczona. A jeśliby ci coś dolegało, przyjdź do mnie.
Śnieżka potarła kilka razy głowę o ramię Heidi i przestała beczeć żałośliwie. Tymczasem Pietrek skończył jeść i wrócił do swej trzody oraz do Heidi, która poczyniła znowu dużo spostrzeżeń.
Białuszka i Buraska były bezsprzecznie najpiękniejszemi i najschludniejszemi kozami całego stada. Posiadały pewną godność w zachowaniu, trzymały się na uboczu, a zwłaszcza natrętnego Trykacza traktowały wzgardliwie i odpychająco.
Zwierzęta jęły znowu sięgać po krzaki, a każde czyniło to na swój sposób. Jedne kozy biegły naprzełaj, skacząc przez wszystko, co napotykały, inne szły rozważnie, chwytając po drodze upatrzone, smakowite ziółka, a Trykacz próbował, jak zawsze, napadać na każdą. Białuszka i Buraska wspinały się po skałach zręcznie, lekko, wybierały co najpiękniejsze krzaki i ogołacały je wprawnie z liści. Heidi założyła ręce na plecy i przyglądała się wszystkiemu z wielką uwagą.
— Pietrku! — powiedziała po chwili do leżącego chłopca. — Białuszka i Buraska, to najpiękniejsze kozy z całego stada, nieprawdaż?
— Oczywiście! — odparł. — Halny Dziadek myje je, czesze, daje im sól i ma najlepszą stajnię.
Nagle skoczył Pietrek na równe nogi i popędził w ślad za kozami, w ogromnych susach, a Heidi za nim. Coś się widocznie stało, nie mogła tedy zostać na miejscu. Pietrek gnał przez sam środek stadka w kierunku skalnego zbocza, ku któremu biegła w podskokach lekkomyślna kózka. Jeszcze parę kroków, a mogła spaść i połamać sobie nogi. Była to zuchwała Ziębulka. Pietrek dopadł na miejsce w ostatniej chwili, chciał ją złapać za rogi, ale upadł i zdołał jeno chwycić nogę kozy. Ziębulka zabeczała z gniewu i zdumienia, iż jej przeszkadza skakać dalej wesoło, i wyrywała się uporczywie naprzód. Pietrek jął wołać Heidi na pomoc, gdyż Ziębulka szarpała nogą z całej siły. Dziewczynka przybiegła i zrozumiawszy odrazu grozę położenia, zerwała garść wonnych ziół, podsunęła pod nos kozy i zaczęła przemawiać do niej łagodnie:
— Miejże rozum, Ziębulko! Widzisz przecież, że tam jest przepaść. Łatwo spaść i złamać nogę, a to bardzo boli!
Kózka zwróciła ku niej głowę i zaczęła jeść z ręki Heidi. Tymczasem wstał Pietrek i chwycił sznur, otaczający szyję Ziębulki, na którym wisiał dzwonek, Heidi sznur ujęła z drugiej strony i oboje odprowadzili buntowniczkę do trzody. Mając ją w swej mocy, podniósł Pietrek bat, chcąc ukarać przykładnie Ziębulkę, a ona cofnęła się trwożnie, przewidując co nastąpi. Ale Heidi krzyknęła:
— Nie bij jej, Pietrku! Widzisz przecież, jak się boi!
— Zasłużyła na karę! — odparł Pietrek, zamierzając się. Heidi chwyciła go za ramię, wołając:
— Nie bij! To boli! Puść ją!
Zdumiał się Pietrek na ten rozkazujący ton Heidi, przytem widząc jak jej oczy błyszczą, bezwiednie opuścił bat i powiedział łagodnie:
— Zgoda, ale dasz mi jutro kawałek sera.
Chciał mieć, oczywiście, jakieś odszkodowanie za strach.
— Dam ci jutro i każdego dnia cały ser i chleb! — przystała Heidi. — Nie chce mi się jeść. Ale zato nie wolno ci bić Ziębulki, ani Śnieżki, ani żadnej innej kozy.
— Wszystko mi jedno! — mruknął Pietrek, co znaczyło, że się zgadza. Puścił Ziębulkę, a kózka złączyła się, w podskokach, z towarzystwem.
Dzień minął niepostrzeżenie, a słońce zaczęło się chylić do zachodu. Heidi siedziała znowu na ziemi, patrząc w milczeniu na błękitne gencjany i żółte różyczki złotojeści. Kwiatki płonęły w słonecznej poświacie, a całą trawę wokoło złociły promienie zachodu. Heidi zauważyła, że skały zaczynają lśnić i błyszczeć. Skoczyła na równe nogi, wołając:
— Pietrku! Pietrku! Gore! Goreją góry, śnieg i niebo! Patrzże! Skały są do czerwoności rozpalone. Płonie śnieg. Płoną jodły. Wszystko wokoło gore!
— Codziennie tak jest! — zauważył spokojnie manipulując wokoło bata. — To zresztą nie jest ogień!
— A cóż to jest? — pytała Heidi, skacząc po łące i rozglądając się wokoło. — Cóż to jest, Pietrku?
— Tak sobie bywa samo z siebie... — odpowiedział.
— Spójrz tam! — wołała podniecona. — Wszystko stało się różowe, śnieg i wysokie skały. Jakże się one zowią?
— Skały nie nazywają się nijak!
— Jakże piękny jest ten śnieg różowy. Patrz! Na skałach jest mnóstwo, mnóstwo cudnych róż. Szarzeją teraz. O, o! Wszystko gaśnie! Już koniec! — Heidi usiadła na trawie smutna i zmieszana, jakby istotnie nastał koniec świata.
— Jutro będzie znowu tak samo! — oświadczył Pietrek. — Wstawaj! Czas nam wracać.
Jął gwizdać, kozy złączyły się w stadko i rozpoczęli drogę powrotną.
— Czy naprawdę codziennie tak pięknie bywa na pastwisku? — pytała Heidi pożądliwie, czekając potwierdzenia i krocząc żwawo obok towarzysza.
— Przeważnie! — odparł.
— A jutro będzie tak samo? nieprawdaż?
— Pewnie, pewnie... — zaręczył Pietrek.
Heidi zachwycona była odniesionemi wrażeniami, a w głowie jej snuło się dużo różnych myśli. Cicha, zadumana doszła do chaty dziadka. Zastała go pod jodłami, na ławce, gdyż i tu tak samo ławkę postawił. Czekał na wracające kozy. Heidi przybiegła doń zaraz, a za nią Białuszka i Buraska, bowiem kozy znały dobrze pana swego i stajnię. Pietrek zaś zawołał :
— Przyjdę po ciebie jutro! Dobranoc! — Zależało mu bardzo, by Heidi poszła na pastwisko.
Podbiegła doń, podała mu rękę, zapewniła, że się jutro zobaczą, potem zaś weszła w zabierającą się do drogi trzódkę, objęła za szyję Śnieżkę i powiedziała jej poufnie:
— Śpij spokojnie! Bądź pewna, że się jutro spotkamy i nie becz tak żałośnie!
Śnieżka spojrzała na Heidi wesoło, z wdzięcznością, i poszła wraz ze stadkiem w stronę osiedla.
Heidi wróciła pod jodły.
— Dziaduniu! — wołała już zdaleka. — Jakże pięknie było na pastwisku! Ogień i róże na skałach, błękitne i żółte kwiatki! Patrz, co ci przynoszę!
To rzekłszy, wysypała przed nim z fartuszka cały swój kwietny skarb. Ach, jakże wyglądały teraz biedne kwiatki! Nie mogła ich rozpoznać. Podobne były do siana, a wszystkie kielichy pozamykały się.
— Dziadku! — zawołała przerażona. — Cóż się stało z temi kwiatkami! Czemuż tak wyglądają?
— Ich miejsce jest na łące, w słońcu, a nie w fartuszku! — odpowiedział.
— Już ich nie będę zrywała — oświadczyła Heidi. — Ale czemużto ptak drapieżny tak głośno skrzeczał i krakał, powiedz, dziaduniu!
— Teraz musisz się wykąpać, ja zaś pójdę do stajni po mleko. Potem spotkamy się w izbie, zjemy kolację i odpowiem ci na to, o co zapytasz.
Stało się tak. Niedługo potem siedziała Heidi na wysokim stołku swoim, obok dziadka, mając przed sobą miseczkę z mlekiem. Ponowiła zaraz pytanie:
— Powiedzże, dziadku, czemu ptak drapieżny tak krzyczy i kracze nad głową człowieka?
— Chce w ten sposób wyrazić swą wzgardę ludziom, którzy tłoczą się po wsiach i wiodą z sobą spory. Powiada: Lepiej by wam było rozejść się i żyć zosobna!
Słowa dziadka brzmiały ostro, dziko niemal i przypomniały Heidi dokładnie wrzask drapieżnego ptaka, który teraz zapamiętała tem lepiej jeszcze.
— A dlaczego skały nie mają nazw? — spytała znowu.
— Mają nazwy! — rzekł dziadek. — Opisz mi którąś z nich, tak bym poznał, a powiem ci, jak się zowie.
Heidi opisała wymownie stromą ścianę skalną, zwieńczoną wieżycami i wrębami, a zadowolony jej bystrością dziadek objaśnił:
— Bardzo dobrze! Ta góra skalna zowie się Falknis. Czy widziałaś jeszcze inną?
Heidi opisała górę z wielkiem polem śniegowem, które pałało o zachodzie, potem poróżowiało, a wkońcu zaś zagasło i stało się całkiem szare.
— Znam tę górę, — rzekł dziadek — to Cezaplana. Więc podobało ci się, widzę, wszystko na pastwisku?
Heidi opowiedziała swe wrażenia z całego dnia, opisała wspaniałą, czerwoną łunę wieczorną i spytała, skąd się to bierze, bo Pietrek nie umiał wyjaśnić.
— Widzisz, — rzekł dziadek — to robi słońce. Żegna w ten sposób na noc góry, posyła im ostatnie promienie, by pamiętały, że wróci do nich rano.
Spodobało się to Heidi tak bardzo, iż zapragnęła doczekać ranka, w celu pójścia na pastwisko i zobaczenia, jak to słońce żegna góry. Tymczasem jednak trzeba było iść spać. Przez całą noc spała wyśmienicie na swem legowisku z siana, marząc o lśniących, różowych górach i skaczącej wesoło kózce Śnieżce..





  1. Przypis własny Wikiźródeł Egzemplarz książki wybrakowany; brak kilku wklejek z grafiką. Brakującą ilustrację uzupełniono z wydania angielskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Johanna Spyri.