Germinal/Część trzecia/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

I.

Stefan co dnia wstawał o trzeciej i szedł do pracy. Przyzwyczaił się do niej, uregulował wedle tego swe życie, porzucił dawne nawyczki i nie wydawała mu się ta praca teraz tak ciężką, jak dnia pierwszego. Monotonię życia przerwała mu tylko słabość. W pierwszych dwu tygodniach zapadł na gorączkę i musiał przez dwa dni leżeć w łóżku. Bolały go wszystkie członki, głowa pałała i zwidywało mu się, że pcha wózek chodnikiem zbyt ciasnym, którędy przejść jego ciało nie może. Było to frycowe, skutek nadmiernego wysiłku i przemęczenia. Ale przyszedł rychło do siebie.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Jak inni budził się o trzeciej, wypijał kawę, brał przygotowaną przez panią Rasseneur kanapkę i szedł, co rano regularnie spotykając Bonnemorta, który szedł spać i Bouteloupa udającego się do kopalni, gdy wracał popołudniu do domu. Nosił jak inni czapkę górniczą, spodnie i kaftan płócienny, marzł jak oni i grzał się przy piecu w ogrzewalni, czekał boso przed okienkiem biura czując w kościach łamanie od przeciągu. Tylko nie zwracał już uwagi na połyskującą jak srebro maszynę, czarne, cicho jak sowy przelatujące klatki, nie słyszał zgrzytu sygnałów, wrzasku podawanych rozkazów i szczęku wózków o szyny. Przeklęty lampista źle czyścił jego lampę, było mu to obojętne, a z odrętwienia budził się jedynie gdy młody Mouquet wpychał ich do klatki klepiąc dziewczęta po pośladkach. Klatka odczepiała się i spadała w głąb jak kamień, a Stefan nie podniósł nawet głowy, by spojrzeć, jak znika światło dzienne. Nie przyszło mu nawet na myśl, że może zdarzyć się wypadek. Oswoił się też zupełnie z wodą bijącą o dach i ciekącą mu na głowę. Wysiadali potem wypuszczeni przez Pierrona i szli gęsiego na miejsce pracy ociężałym krokiem. Co dnia tak było.
Stefan znał teraz lepiej wszystkie chodniki, jak ulice Montsou, wiedział gdzie się nachylić, przeskoczyć kałużę, i owe dwa kilometry pod ziemią mógł teraz przebyć bez lampy z rękami w kieszeniach. Spotykał ciągle te same postacie. To dozorcę, oświecającego w przechodzie twarze górników, to ojca Mouqua wiodącego konia, to Beberta biegnącego za parskającym siwkiem Bataille, to znów zamykającego wentyle Jeanlina, chudą Lidyę, lub tłustą Mouquette.
Przyzwyczaił się też do wilgoci i zaduchu. Komin wiodący do sztolni wydawał mu się teraz wygodny, jak gdyby on sam skurczył się i mieścił teraz tam, gdzie przedtem nie mógł włożyć ręki. Wdychał pył węglowy bez szkody, widział w ciemności, pocił się w spokoju ducha i nauczył się chodzić przez pół dnia w mokrej odzieży. Nie marnował teraz sił i nabył wprawy, której dziwili się jego współkoledzy. Po trzech tygodniach był najlepszym przesuwaczem kopalni i nikt mu nie mógł sprostać w szybkości i wzorowem napełnianiu wózków. Szczupłym i małym będąc mógł się wszędzie przecisnąć, a białe jego, kobiece ręce stalowemi się zdały przy robocie. Nie skarżył się nigdy, choć upadał ze zmęczenia. Był na to za dumny. Zarzucano mu tylko, że nie zna się na żartach i wpada wściekłość za lada słowem. Był teraz przyjęty na stałe i pracował w owym kieracie mechanicznej pracy, tracąc co dnia po atomie swej indywidualności.
Maheu polubił serdecznie zdolnego robotnika. Zresztą jak inni poznał, że Stefan ma wyższe wykształcenie. Widział jak czyta, pisze, rysuje plany, słyszał go gdy opowiadał o rzeczach, których istnienia nawet nie przypuszczał. To go nie dziwiło, wiedział bowiem, że górnicy są głupsi od maszynistów, zastanowiła go natomiast odwaga tego chłopca, stanowczość z jaką jął się górnictwa, by nie zemrzeć z głodu.
Gdy szło o stemplowanie, a hajer nie chciał się odrywać od pracy, brał się do tego Stefan i robił dużo lepiej. Ojca Maheu ciągle dręczył się tem przeklętem stemplowaniem, bał się, że każdej chwili zjawić się może Negrel, Dansaert, dozorca i że poczną kląć i wrzeszczeć. Była to istna plaga. Ze zdumieniem przekonał się, że Stefan potrafi prędzej zadowolić tych panów, choć nie chwalili nigdy, zawsze wykrzykując pogróżkę o płaceniu oddzielnem za stemplowanie. Trwało to już dość długo, w kopalni wrzała teraz głucha niechęć, sam nawet rozsądny Maheu począł wreszcie zaciskać pięści.
Zrazu Stefan był na bakier z Zacharyaszem, przyszło nawet do pogróżek, ale Zacharyasz chłopiec dobroduszny żartował tylko i wnet przy szklance piwa zawarli obaj przyjaźń, a Zacharyasz uznał wyższość Stefana. Inaczej było z Chavalem. Odrazu poznajomili się i nie gadali sobie głupstw, ale została na dnie tego stosunku cicha nienawiść i nawet żartując mierzyli się wzrokiem jak dwa wrogi. Katarzyna pracowała jak dawniej z uległością nikłej dziewczyny, pchała wózek, uprzejma dla Stefana uległa wobec kochanka, którego karesy przyjmowała teraz jawnie wobec wszystkich. Stosunek ten został milcząco zatwierdzony. Chaval co wieczora szedł z Katarzyną do Requillart, a potem odprowadzał ją do kolonii, całując w oczach wszystkich. Stefan uspokoił się też i drażnił się z dziewczyną używając ordynarnych wyrażeń przyjętych w kopalni. Odpowiadała w tym samym tonie, a czasem posuwała się nawet dalej i opowiadała co robi z nią kochanek. Gdy jednak Stefan spojrzał jej w oczy mieszała się, bladła, poczem oboje odwracali się od siebie, po całych godzinach nie rozmawiając i czując do siebie nienawiść, z powodu czegoś o czem nie mówili, a co leżało na dnie ich dusz.
Nastała wiosna. Za każdem wyjściem z kopali Stefan wciągał teraz w piersi wonną falę powietrza przesiąkniętego zapachem kiełkujących pędów, co dnia wonniejszą falę budzącego się życia, które nie przenikało tam gdzie pracował, do krainy zimy, ciemni i wilgoci wiekuistej nie umajonej nigdy latem, nie ogrzanej słońcem. Dni stały się dłuższe.
W maju, już przy świetle dziennem spuszczał się Stefan do szachtu żegnając wzrokiem łunę wchodu, od której różowiła się biała para buchająca z maszyny. Przestali wszyscy dygotać z zimna, po równi szła ciepła fala, a skowronki śpiewały na niebie. Potem o trzeciej widziało się już słońce, pałał cały horyzont, jaskrawiło wszystko kolorami mimo dymu i pyłu węglowego. W czerwcu kołysały się łany pszenicy odbijając matową zielenią od ciemnego seledynu łąk i pól burakowych. Było to morze bezbrzeżne chybotające się za lada powiewem, a Stefan za każdem wyjazdem z kopalni widział różnicę w dojrzewaniu kłosów. Topole wzdłuż kanału pokryły się liśćmi, trawa osłoniła do połowy wał zsypiska węglowego, na łąkach zakwitły kwiaty, rozbujało się życie, a tylko tam w głębi ziemi ciągle rozlegały się westchnienia nędzy i wyczerpania.
Stefan teraz nie płoszył par miłosnych, gdy przechadzał się po Requillart. Widział ślady ich stóp na polach pszenicznych, a gniazdka rozpustników zdradzało kołysanie się dojrzewających już kłosów i czerwonego maku. Zacharyasz z Filomeną przenieśli się także do pszenicy, a w ślad za nimi Lidya z Jeanlinem. Brule chodziła za Lidyą bez przestanku płosząc nieraz swawolników, którzy tak byli zagłębieni w swej zabawie i że trzeba było niemal nastąpić na nich nim zdecydowali się na ucieczkę. Mouquette zwłaszcza używała jak ryba w wodzie. Gdzie się spojrzało widać było wśród zboża jej głowę, która potem znikała, a ukazywały się nogi sterczące w górę. Stefan spoglądał na to wszystko pobłażliwie, znieść jeno nie mógł widoku Chavala i Katarzyny. Dwa razy widział ich leżących w zbożu, na którego źdźbła pogniecione patrzył potem z wściekłością. Raz znowu idąc wąską ścieżyną wśród pól ujrzał po przez kłosy oczy Katarzyny, które nagle znikły. Wówczas wydało mu się za ciasno na tej równi ogromnej, zawrócił i poszedł do Rasseneura, by tam spędzić wieczór.
— Pani Rasseneur, proszę o kufelek, — powiedział — dziś nie wyjdę już, czuję się zmęczonym.
Zwrócił się do towarzysza siedzącego zazwyczaj w kącie z głową o ścianę opartą.
— Souvarine... napijesz się?
— Dziękuję, nie pijam wcale.
Stefan poznał się z Souvarinem gdyż zajmował sąsiedni pokój w gospodzie Rasseneura. Był on maszynistą w Voreux miał około trzydziestu lat, był szczupły włosy miał długie jasne, drobne rysy twarzy i małą bródkę. Wyglądał z twarzy jak dziewczyna, ale w oczach jego tlił płomień dziki łyskający czasem jak stal. W ubogim jego pokoju stała tylko paka z papierami i książkami. Był Rosyaninem, nie mówił nigdy o sobie i nie troszczył się tem co ludzie o nim mówią. Górnicy widząc jego białe delikatne ręce domyślali się, że pochodzi z wyższego stanu i puścili zrazu plotkę, że skutkiem jakiegoś wypadku, morderstwa może uciekł ze swej ojczyzny. Ale podbił ich niebawem przyjacielskiem obejściem rozdawaniem drobnej monety między dzieci i niebawem legenda o nim przybrała inną postać. Uważano go teraz za przestępcę politycznego, który schronił się tutaj przed nagonką władz. Lubiano go bardzo i okazywano mu wielki szacunek.
W pierwszych tygodniach stronił od Stefana i później dopiero przy jakiejś okazyi opowiedział mu historyę swego życia. Był potomkiem ostatnim szlacheckiej bogatej rodziny z gubernii tulskiej. W Petersburgu, gdzie studyował medycynę stał się zwolennikiem socyalnej demokracyi i jak bardzo wielu synów rodzin zamożnych wyuczył się rzemiosła, by iść między lud uświadamiać i agitować. Teraz po nieudanym zamachu nacara zmuszony był utrzymywać się ze swego rzemiosła. Raz mieszkał przez miesiąc w piwnicy handlarza owocami i kopał tunel pod ulicą w celu założenia miny. Żył tak w ciągłem niebezpieczeństwie, pod grozą wylecenia wraz z domem w powietrze. Rodzina go odepchnęła, bez pieniędzy tedy napół zagłodzony chciał wstąpić do francuskich warsztatów rządowych, ale nie przyjęto go posądzając, iż jest szpiegiem. — Dopiero w Montsou, gdy raz chwilowo brakło maszynisty dostał miejsce. I odtąd pracował naprzemian w dzień i w nocy co drugi tydzień, a przełożeni stawiali go za wzór innym.
— Nie chce ci się nigdy pić? — spytał ze śmiechem Stefan.
— Piję przy jedzeniu.
Stefan począł go drażnić — zaręczał, że widział go w zbożu z pewną przesuwaczką. Wzruszył ramionami z zupełną obojętnością... Z przesuwaczką? A to na co? Kobietę, o ile była odważną i miała charakter, uważał za kolegę, przyjaciela, jeśli nie, nie wdawał się z nią. I na cóż obciążać sumienie podłym uczynkiem! Nie uznawał żadnych węzłów trwałych ni rodzinnych ni żadnych innych, chciał się czuć wolnym w całem tego słowa znaczeniu.
Każdego wieczora, gdy opróżnił się pokój gościnny Stefan rozmawiał poufnie z Souvarinem. Stefan pił piwo, maszynista palił bezustanku papierosy od których pożółkły mu już palce. Wzrokiem śledził chmury dymu, a lewa jego ręka szukała dla siebie nerwowo oparcia. Zazwyczaj brał na kolana wielką, zawsze niemal ciężarną królicę którą nazwał „Pologne“. Zwierzątko zaprzyjaźniło się z nim do tego stopnia, że gdy się tylko ukazał biegło, obwąchiwało jego spodnie, stawało na tylnych nogach i skrobało poty pazurami, aż je wziął na kolana. Potem przytulone doń zasypiało najspokojniej, a Souvarine mimowolnym ruchem gładził jedwabistą szarą sierść.
— Wiecie, dostałem list od Plucharta — rzekł jednego wieczora Stefan.
Prócz nich i Rasseunera nie było nikogo. Wszyscy górnicy poszli już spać.
— Ach! — wykrzyknął gospodarz i przybiegł do swych lokatorów. — I cóż pisze?
Od dwu miesięcy Stefan prowadził z nim ożywioną korespondencyę, a Pluchart uczył go jak ma agitować pośród robotników w Voreux.
— Pisze że związek prosperuje doskonale. Mnóstwo robotników wpisuje się ciągle.
— I cóż ty na to? — spytał gospodarz Souvarina.
— Ot niewinne głupstwo! — odpowiedział gładząc czule łeb Pologne.
Stefan zaperzył się. Był nowicyuszem, zapalonym, a mało oczytanym neofitą. Idzie tu przecież o olbrzymi związek robotników całego świata, o młodą, a słynną już Międzynarodówkę niedawno założoną w Londynie. To nie głupstwo, to początek walki, która uwieńczy zwycięstwo sprawiedliwości. Upadną szranki dzielące proletaryat różnych narodowości, stan robotniczy całego świata powstanie i zażąda chleba, na który zarabia swą ciężką pracą. Co za prosta, a cudna w swej prostocie gigantyczna organizacya. Oparta jest na zasadzie sekcyj reprezentujących gminy, potem federacya obejmuje wszystkie sekcye danej prowincyi, potem grupa narodu całego, a na szczycie rada naczelna, w której każda narodowość ma swego sekretarza. Nie minie i sześć miesięcy, a socyaliści zdobędą świat, podyktują prawa pracodawcom i złamią opornych.
— Głupstwo! — powtórzył Souvarine. — Wasz Karol Marks wierzy w mechaniczne działanie sił przyrodzonych. Potępia wszelką politykę, spiski... prawda? Wszystko ma się odbywać jawnie... i cała korzyść, to podwyższenie płac?... Mówię wam, niech piorun trzaśnie w tę waszą rewolucyę! Podpalcie świat na czterech rogach, usuńcie z ziemi połowę ludzkości, potem drugą połowę, zniszczcie wszystko, a gdy, z tego świata nie zostanie nic, to może na gruzach jego powstanie lepszy!
Stefan roześmiał się. Nierozumiał o co idzie Souvarinowi i sądził zawsze, że mówi tak dla samego jeno efektu. Rasseneur także pragnął tylko rzeczy możliwych, chciał nawet, by się wszystko odbyło spokojnie, cicho, jak przystało pragnąć człowiekowi dobrze się mającemu. Toteż wzruszał ramionami. Chciał tylko wyklarować i poprawić to co złe.
— No i cóż? Może zechcesz założyć w Montsou sekcyę?
Tego właśnie chciał Pluchart, który był sekretarzem federacyi północnej. Wskazywał na specyalne korzyści, któreby odnieśli górnicy w razie strejku. A zdaniem Stefana strejk mógł wybuchnąć lada dzień. Sprawa oddzielnego płacenia za stemplowanie skończyć się dobrze nie może. Wystarczy jeden jeszcze krok Kompanii w tym kierunku, a wszystkie kopalnie, staną.
— Najwięcej kłopotu będzie z wkładkami — począł poważnie Rasseneur.
— Cóż to jest, pięćdziesiąt centimów rocznie na fundusz rezerwowy, a dwa franki do sekcyi! A jednak obawiam się, że wielu nie zapłaci i tego.
— Tembardziej — dodał Stefan — że wpierw powinniśmy tu założyć kasę wsparć, którąby można zamienić w danym razie na kasę strejkową. Zresztą pomyślimy nad tem... Ja, jestem gotów... ale co powiedzą inni?
Przez otwarty drzwi słychać było zgrzyt łopaty, którą palacz w Voreux zgarniał pod kocioł węgle. Stojąca na bufecie lampa kopciła.
— Wszystko takie drogie! — odzywała się pani Rasseneur, która weszła przed chwilą. Wieczyście ubrana w swą czarną suknię wydawała się wysoką niezmiernie.
— Czy uwierzycie... płaciłam dziś jaja po dwadzieścia dwa sous! Musi przyjść do krachu, tak być nie może.
Na to zgodzili się wszyscy. Każdy czynił swe uwagi wyliczano krzywdy. Rewolucya nie poprawiła losu robotnika, przeciwnie powiększyła jego nędzę, a burżuazya pasie się od roku 1789, zagarniając ostatnie kęsy biedaków. Trudno doszukać się jednego punktu, gdzieby robotnik korzystał z należnych mu praw, miał udział w bogactwach nagromadzonych w ostatnich stu latach. Zadrwiono z nich, ogłaszając ich za wolnych obywateli. Nie wystarcza prawo wybierania posłów, którzy potem opływają we wszystko nie troszcząc się o nędzarzy więcej jak o stare trzewiki. Nie, tak czy owak koniec temu położyć trzeba, wszystko jedno czy pokojowo, czy przez anarchię. Niechby się świat spalił, a człowiek pożarł człowieka. Dzieci chyba dożyją i doczekają się lepszej doli. Trudno pomyśleć, by wiek ten nie miał ujrzyć wielkiej rewolucyi, prawdziwej rewolucyi, któraby oczyściła społeczeństwo od podstaw do wierzchołka i urządziła je lepiej, sprawiedliwiej.
— Musi przyjść do krachu! — powtórzyła pani Rasseneur stanowczo.
— Tak, tak — zawołali wszyscy trzej — musi przyjść do krachu.
Souvarine pogłaskał znów łeb Pologne, która aż nos skurczała z roskoszy i zapatrzony gdzieś w dal, rzekł półgłosem:
— Czyż można podnieść płace? Jakże wyłamać się z pod żelaznego prawa płacy, mocą którego ustanowione są na minimum i wystarczają ledwo na to, by robotnik miał suchy chleb i mógł płodzić dzieci. Jeśli spadną poniżej tej normy robotnicy giną z głodu, a popyt za nowymi podnosi znowu płace. I znowu gdy dojdą do pewnej wysokości, podaż robotników, obniża je naporót do normalnej stopy. Jestto niewzruszona równowaga głodomorów, przekleństwo przymusowej pracy.
Ilekroć Souvarine zapomniał się i wygłaszał takie zdania teoretyczne, wprawiał tem w wielkie zakłopotanie Stefana i Rasseneura, którzy nie umieli mu odpowiedzieć.
— Widzicie tedy, — dodał spoglądając na nich — że trzeba pierwej wszystko zniszczyć. Tak, nie ma innej rady. Ziemię należy obmyć krwią i oczyścić ogniem! Potem... zobaczymy!
— Pan ma słuszność! — potakiwała pani Rasseneur, mimo swego radykalizmu rewolucyjnego, osoba nader ugrzeczniona.
Stefan zawstydzony, nie mogąc sprostać Souvarinowi, przerwał dyskusyę. Powstał i rzekł:
— Chodźmy spać. Wszystko to zmieni faktu, że muszę wstać o trzeciej. Souvarine odrzucił niedopałek papierosa, ujął grubą królicę ostrożnie pod brzuch i postawił na ziemi.
Rasseneur zamknął drzwi wchodowe i rozeszli się ważąc w głowach myśli.
Co wieczora toczono takie rozmowy w pustej izbie. Stefan siedząc godzinę nad jednym kuflem słuchał i myślał, i myślał, a drzemiące w nim ideje budziły się i nabierały wyraźnych kształtów. Poczuł chęć do czytania i zwrócił się do sąsiada z prośbą o książki. Ale na nieszczęście Souvarine miał nie wiele francuskich a same prawie tylko niemieckie i rosyjskie. W końcu dostał dzieło o stowarzyszeniach spółdzielczych które zresztą Souvarine skwalifikował jako „głupstwo“. Prócz tego pilnie czytywał pismo, które abonował jego sąsiad. Była to „Walka“, anarchistyczny tygodnik wychodzący w Genewie. Souvarine był ciągle jednako zamknięty w sobie, zobojętniały na wszystko, jakby życie było dlań rzeczą uboczną. O czem rozmyślał odgadnąć było trudno.
W pierwszych dniach lipca zaszła znaczna zmiana w położeniu Stefana. Zdarzyło się coś co, przerwało monotonię życia górników. Oto hajerzy w sztolni Wilhelma natrafili na pusty chodnik, co dowodziło, że w tej stronie węgla spodziewać się już nie można. Stało się to pewnością po kilku dniach, ku wielkiej konsternacyi inżynierów. Cała kopalnia nie mówiła o niczem innem. Pokład musiał w tem miejscu załamywać się i iść gdzieś poniżej chodnika, w kierunku przeciwnym. Starzy hajerzy rzucili się na jego poszukiwanie jak gończe psy, ale tymczasem robotnicy rąk założyć nie mogli, dyrekcya przeto ogłosiła submisyjną licytacyę akordów w innym pokładzie. Jednego dnia po wyjściu z kopalni ojciec Maheu zaproponował Stefanowi, by przystąpił z nim do spółki jako hajer na miejsce Levaqua, który zgodził się do roboty gdzieindziej. Sprawę załatwiono i uzyskano zgodę dozorcy i inżyniera, którzy byli ze Stefana bardzo zadowoleni.
Tego samego wieczora udali się do kopalni, by przeczytać ogłoszenie. Przeznaczone do licytacyę partye leżały w, pokładzie Filonniere i nie wydawały korzystnemi. Stefan czytał, a stary potrząsał głową. Gdy nazajutrz zjechali i oglądali nowy chodnik, Stefan zwracał uwagę ojca Maheu, na oddalenie jego od szachtu, na kruchość sklepienia, twardość węgla małą objętość żyły. Ale należało pracować dla chleba, więc następnego dnia stanęli do licytacyi w ogrzewalni. Zastali tu już paruset robotników natłoczonych przed małą estradą, na której zasiedli inżynierowie i dozorcy. Licytacya odbywała się tak prędko, że słychać było jeno głuche warczenie głosów wykrzykiwanie cyfr, przygłuszane nowymi wykrzykami i nowemi cyframi.
Czas jakiś drżał ojciec Maheu na myśl, że nie złapie ani jednego z licytowanych miejsc. Współzawodnicy zbijali do niemożliwości ceny, podkupywali się wzajem przerażeni kryzysem przemysłowym i myślą, że braknie im pracy. Widząc natłok, inżynier Negrel nie spieszył się, pozwalał cenom spadać jaknajniżej, a pomocnicy jego obchodzili grupy opowiadając o doskonałości licytowanych miejsc. Ojciec Maheu, by dostać swe pięćdziesiąt metrów sztolni musiał stoczyć o to zaciętą walkę z przeciwnikiem, który również uparł się na to miejsce. Obaj zawodnicy opuszczali po centymie z ceny wózka, a gdy wreszcie zwyciężył Maheu uczuł że go za łokieć pociąga dozorca Richehomme i usłyszał jego gniewny szept, którym mu tłumaczył, że przy postawionej cenie w żaden sposób na swoje wyjść nie będzie mógł.
Ody odchodzili, Stefan klął, a gniew jego wybuchnął całą siłą gdy zobaczył Chavala wracającego z Katarzyną z pszenicy, gdzie się zabawiali, podczas gdy teść in spe musiał walczyć ciężko o chleb dla nich wszystkich.
— Psiakrew! — krzyknął Stefan. — To ostatnie łotrostwo! Puszczają robotników wzajem na siebie jak dzikie zwierzęta, by się gryzły na śmierć.
I Chaval zaperzył się i przysięgał, że na miejscu ojca Maheu i jego konkurenta nigdyby nie licytował cen. Nadbiegł z ciekawości i Zacharyasz i oświadczył, że to jest podłe, ale przerwał mu Stefan wołając gwałtownie.
— To się wnet skończy! Przyjdzie dzień, kiedy staniemy się panami sytuacyi... zobaczycie!
A Maheu, który od chwili ukończenia licytacyi ust nie otworzył zbudził się jakby z ciężkiego snu i powtórzył:
— Panami... Do kroćset tysięcy! Już czas najwyższy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.