Germinal/Część szósta/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Śnieg, sypiący od dwu dni padać przestał, mróz ścisnął mocny. Czarne drogi pola, domy, drzewa były teraz białe. Wszystko, aż do skraju horyzontu pokryła śnieżna płachta. Kolonia spała pod nią, z kominów nie wynosiło się ni jedno pasmo dymu. Nie było węgla, domy zimne były jak kamienie przydrożne, a śnieg na dachach nie tajał. Wyglądały jak kwadry białego kamienia ciche, zamarłe i tylko po drogach tętniły kroki żołnierzy.
Maheuowie spalili dnia poprzedniego ostatnią garść węgli uzbieranych na wale, nie można było i myśleć o świeżych z powodu śniegu i mrozu. Ni wróbel ziarnka byłby nie znalazł w takich warunkach. Mimo to Alzira chciała iść wygrzebywać węgiel. Ale słaba była więc matka otuliła ją w podartą kołdrę i czekała właśnie na doktora Vanderhaghena. Była u niego dwa razy. Nie zastała, dowiedziała się natomiast od służącej doktora, że przyjdzie wieczór do kolonii. Chora uparła się zejść na dół do wielkiej izby jakby lepiej jej tu było przy wystygłym piecu. Drżała siedząc na stołku naprzeciwko dziadka Bonnemorta. Gorzej mu znowu było na nogi. Zdawało się, że śpi. Henrysia ni Leonory nie było, Jeanlin ich wyciągnął z domu i pewnie gdzieś żebrali po drogach. Po zimnej izbie chodził milczący Maheu, spoglądając wzrokiem zwierzęcia ogłupiałego z głodu, nie widzącego już swej klatki. Nie było również nafty, ale odblask śniegu mimo pomroku wieczoru pozwalał rozróżnić przedmioty w izbie.
Rozległ się stukot drewnianych sabotów, Levaque otwarła drzwi i wrzasła zaraz z progu.
— Powiedziałaś, że biorę od mego lokatora dwadzieścia sous, za każdą noc spędzoną ze mną?
Maheude wzruszyła ramionami.
— Daj mi spokój! Nic nie mówiłam! Któż ci to powiedział?
— Powiedziano mi i basta! Powiedziałaś dalej, że słyszysz przez ścianę jak robię świństwa i brud narasta w moim domu warstwami, gdyż ciągle leżę na grzbiecie.... No zaprzecz,... co?
Co dnia przychodziło do awantur z powodu plotek. Rodziny sąsiadujące z sobą kłóciły się i godziły nieustanie. Zwłaszcza teraz podczas strejku, głód i niedostatek zbudziły żądzę sporów pomiędzy kobietami, a spory te kończyły się zazwyczaj bitką mężczyzn.
Niebawem wpadł Levaque wiodąc za sobą za kark Bouteloupa.
— Oto jest nasz lokator! — zawołał. — Opowie nam, czy daje mojej żonie dwadzieścia sous za noc.
Bouteloup przerażony protestował bąkając:
— O nie! Nigdy!
Levaque podsuwał Maheuowi pięść pod nos.
— Słuchaj, tego nie zniosę. Powinieneś swej żonie połamać kości! A może wierzysz temu co mówi?
— Do stu dyabłów! — mruknął Maheu zbudzony z zadumy. — Cóż to znowu za płotki? Czy nie dość ma każdy do roboty ze swą własną nędzą? Daj mi spokój, albo stłukę cię na kwaśne jabłko! Któż to oczernił mą żonę? Kto mówił, że to powiedziała?
— Kto mówił? Pierronka!
Maheude wybuchła pogardliwym śmiechem i rzekła zwrócona do pani Levaque:
— A... Pierronka! Dobrze, powiem ci więc co ona mówiła o tobie. Powiedziała, że śpisz zawsze z dwoma naraz. Jednym pod spodem, drugim na wierzchu!
Pokojowe załatwienie sporu było już niemożliwe. Wszystkich ogarnęła wściekłość. Levaque wzamian powiedziała, że słyszała od Pierronki, iż Maheuowie sprzedali Katarzynę i wszyscy teraz, nie wyłączając malców mają pewną chorobę weneryczną, którą Stefan przyniósł z Wulkanu.
— Tak mówiła! — ryczał Maheu. — Dobrze! Idę do niej. A jeśli przekonam się, że tak powiedziała wybiję jej zęby!
Wybiegł z domu, Levaquowie pospieszyli za nim, by być świadkami rozprawy, a Bouteloup bojący się wszelkich awantur pospiesznie skrył się w domu. Maheude podniecona chciała także wybiedz, ale powstrzymał ją bolesny jęk Alziry. Otuliła ją szczelniej kołdrą i poczęła wyzierać oknem.
— Ach ten doktór... kiedyż nareszcie przyjdzie?
Pod drzwiami Pierronów ujrzeli Maheu i Levaquowie małą Lidyę, grzebiącą w śniegu. Dom był zamknięty, ale przez szczelinę w okiennicy błyskało światło. Dziewczyna z zakłopotaniem odpowiadała na pytania o rodziców. Ojca nie było, poszedł do babki Brulé do pralni po bieliznę. Na pytanie co robi matka zmieszała się i zamilkła. Ale na ustach jej pojawił się złośliwy uśmiech. Matka wygnała ją na dwór, bo przyszedł pan Dansaert.
Mówiła, że im przeszkadza. Dozorca obchodził tego ranka kolonie z dwoma żandarmami werbując górników i strasząc trwożliwszych tem, że jeśli w poniedziałek nie stawią się do roboty w Voreux, Kompania sprowadzi robotników z Belgii. Ze zmierzchem odprawił żandarmów, a wiedząc, że Pierronka sama, wstąpił, by wypić przy ciepłym piecu kieliszek jałowcówki.
— Cicho! — szepnęła Levaque z cynicznym uśmiechem. — Cicho... a może co zobaczymy... Potem rozprawimy się z nią. Ustąp się mała.
Lidya odstąpiła parę kroków, a Levaque przyłożył oko do szczeliny w okiennicy. Stłumił okrzyk zdziwienia, całe jego ciało trzęsło się od śmiechu. Żona jego spojrzała też, ale odstąpiła oświadczając, że sprawia jej to obrzydzenie. Maheu spojrzawszy z kolei, mruknął, że nareszcie człek ma jakieś widowisko. I patrzyli znów kolejno, jak na komedyę. Ładny, wygodny pokój był jasno oświetlony, na stole stały ciastka, flaszka wina i kieliszki jak podczas uczty weselnej. Dobrobyt ten, z którego drwiono przez sześć tygodni, rozwścieklił mężczyzn. To, że pozwala sobie zadzierać spódnicę do góry aż na głowę, to tylko śmieszne, ale łajdactwem jest grzać się u ognia i napychać ciastkami i winem, gdy towarzysze nie mają okruszyny chleba, ni garstki węgla.
— Ojciec idzie! — zawołała Lidya i znikła.
Od strony pralni szedł spokojnie Pierron z węzełkiem bielizny na plecach. Maheu rzucił się zaraz do niego.
— Odpowiadajno! Podobno twoja żona śmiała twierdzić o nas, że sprzedaliśmy Katarzynę i zarażeni jesteśmy wszyscy... A cóż tam u ciebie... ha? Co ci płaci ten jegomość, za to, że mnie spódnice twej żony?
Pierron stał zmieszany, nie rozumiejąc o co idzie, a żona jego przerażona dźwiękiem głosów straciła głowę, pobiegła do drzwi i wyjrzała, by się przekonać o przyczynie hałasu. Ujrzano ją czerwoną, z rozpiętym kaftanikiem, spódnicą zmiętą, podniesioną i zaczepioną o pasek i Dansaerta w głębi przerażonego, wciągającego pośpiesznie spodnie. Dozorca umknął struchlały, że wieść o tem dojdzie do uszu dyrektora. Pogoniły za nim wrzaski, śmiechy i pogróżki.
— Ha, ha, ha! — wrzeszczała do Pierronki pani Levaque. — Łatwo ci gadać o czystości u innych moja droga. U ciebie może być czysto, skoro przełożeni godzą się szorować!
— I ty, śmiesz mówić o mojej żonie, — wrzeszczał Levaque — że śpi z dwoma mężami, jednym pod sobą, drugim na wierzchu? Tak... powiedziano mi, że tak mówiłaś!
Ale Pierronka odzyskała zimną krew i z pogardą słuchała oskarżeń przeświadczona, że jest najpiękniejsza i najbogatsza ze wszystkich.
— Com mówiła, tom mówiła... dajcie mi spokój!.. wy! Co cię obchodzą moje sprawy, bardo zazdroszcząca! Kłuje was w oczy, że składam pieniądze? Wynoście się! Możecie pleść do jutra, a mąż mój wie, poco pan Dansaert był u nas dzisiaj.
Pierron rozzłościł się także i począł bronić żony. Napastnicy zwrócili się teraz przeciw niemu, zowiąc go zaprzedańcem, szpiegiem, psem gończym Kompanii tuczącym się tłustymi kęsami, któremi opłaca dyrekcya jego łajdactwa. Bronił się. Twierdził, że Maheu wsunął mu w szparę drzwi papier, na którym była wyrysowana trupia główka, dwa piszczele i sztylet i spór zakończył się bójką mężczyzn jak zresztą kończyły się zawsze utarczki słowne kobiet, od kiedy głód wprawił wszystkich w nerwowe podniecenie. Maheua i Levaqua odrywać musiano od Pierrona. Gdy nadeszła Brulé wracająca z pralni, z nosa jej zięcia płynęła krew. Dowiedziawszy się o co idzie rzekła jeno:
— Ten wieprz sprośny ciągle robi mi wstyd!
Opustoszała znów ulica, a kolonia zapadła w ciszę śmiertelną, kurcząc się od głodu i zimna.
— Nie było doktora? — spytał Maheu powróciwszy.
— Nie — odparła stojąca u okna Maheude.
— A dzieci wróciły?
— Nie.
Maheu począł znowu chodzić po izbie krokiem zwierzęcia oszołomionego uderzeniem w czaszkę, dziadek Bonnemort nawet nie podniósł przez cały czas głowy, a chora Alzira usiłowała nie drżeć, by matce nie robić przykrości. Mimo tych usiłowań jednakże szczękały jej głośno zęby i drżała kołdra od nerwowych ruchów drobnego ciałka. Oczy utkwiła w powale, od której odbity poblask śniegu padał na izbę rozświecając ją niby bladem, księżycowem światłem.
Toczono ostateczny bój z głodem, a ogołocony ze wszystkiego dom poddać się musiał. Po kołdrach, poszły do handlarza starzyzną pokrowce z materaców, potem znikły prześcieradła i wogóle wszystko, co mogło być sprzedane. Jednego wieczora sprzedano za dwa sous chustkę do nosa dziadka Bonnemort. Każdą rzecz opłakiwano, a najwięcej łez pociekło z ócz Maheudy gdy dnia jednego zawinięte w fartuch wyniosła owo różowe pudełko, podarunek narzeczeński męża, kryjąc się z tem, jak gdyby wynosiła dziecko, by je komuś podrzucić. Nie mieli nic prócz własnej skóry, tak zniszczonej zresztą, że nigdby ni szeląga za nią nie dał. Nie zadawali sobie już nawet trudu szukania ratunku. Wiedzieli, że niema dla nich już nadziei ni na naftę do lampy, ni węgli trochę, lub parę ziemniaków. Czekali śmierci, oburzała ich jeno srogość losu, który dotknął Alzirę chorobą jeszcze przed śmiercią głodową.
— Idzie! Idzie! — zawołała Maheude.
Mignęła przed oknami czarna postać drzwi się otwarły. Nie był to jednak doktór Vanderhaghen, ale nowy proboszcz, ksiądz Ranvier. Zdumiał się znalazłszy dom pozbawiony światła, ciepła, jedzenia. Był już w trzech domach, jak Dansaert z żandarmami robotników, chodził werbować zwolenników. Od progu zaraz począł mówić dobitnym tonem sekciarza.
— Czemu dzieci moje nie byliście wczoraj w kościele, mimo, że była niedziela? Jesteście w błędzie, Kościół jedynie może was uratować. Obiecajcie, że przyjdziecie w przyszłą niedzielę!
Maheu spojrzał na wchodzącego i dalej chodził ociężałym krokiem nie rzekłszy ni słowa. Maheude odpowiedziała proboszczowi.
— Do kościoła? I pocóż księże proboszczu? Pan Bóg widocznie drwi sobie z nas! Cóż mu zawiniła ta oto mała, że ją dotknął chorobą? Czyż nie dość już trapił nas głód? Spuścił nas nią chorobę właśnie w czasie, gdy nie mogę jej dać filiżanki gorącej herbaty...
Stojąc wyprostowany pośrodku izby począł mówić. Tłumaczył jak misyonarz dzikim ludziom, że strejk straszna nędza i ta rozpłomieniona nienawiść do bogatych to największy tryumf wiary. Oświadczył, że kościół stoi po stronie nędzarzy, że za jego sprawą niedługo odniesie tryumf sprawiedliwość i gniew boży spali na popiół bogaczy. Dzień pomsty nadchodzi. Bogacze samowolnie zajęli miejsce Boga na ziemi, a potem go się wyparli i niesprawiedliwie długo rządzili światem. Biedacy osięgną niewątpliwie należny im udział dóbr doczesnych, ale muszą się oddać w ręce kleru, skupić się dokoła księży, jak maluczcy i ubodzy po śmierci Chrystusa kupili się dokoła apostołów. Jakąż armię wówczas miałby pod swymi rozkazami papież i kler... czegóźby wówczas dokazać nie było można! W jednym tygodniu oczyszczonoby świat ze złych, wygnanoby bogaczów, poczęłoby się królestwo boże na ziemi, każdyby za pracę otrzymywał sutą zapłatę i zaświtałoby szczęście ludzkości na pracy oparte.
Maheude słuchała i zdawało jej się, że słucha Stefana, prorokującego rychły koniec nędzy. Ale „sukienka duchowna“ nie budziła w niej zaufania, więc odparła.
— Wszystko to bardzo piękne księże proboszczu, ale ksiądz pewnie posprzeczał się z panami i dlatego tak mówi. Wszyscy tutejsi proboszczowie byli zapraszani do dyrektora i dlatego grozili nam piekłem, gdyśmy domagali się chleba.
Począł mówić znowu, żalił się na nieszczęsne nieporozumienie między Kościołem, a ludem. Miotał od czasu do czasu w formie dyskretnej pociski na miejskich księży, biskupów i wysoki kler, opływający w dostatki, obżarty bogactwami, stojący po stronie liberalnej burżuazyi i płakał nad zaślepieniem, które nie pozwala im dostrzedz, że to właśnie klasy posiadające wydzierają im bogactwa i władzę. Zbawienie wyjdzie od księży wiejskich, którzy wraz z ludem powstaną i ugruntują królestwo Chrystusa na ziemi. Tak się zapalił, jakby już stał na czele tłumów, wyprostowany, stercząc wysoko ponad morze głów, a oczy tego rowolucyonisty ewangelii rzucały snopy iskier i w mroku izby błyszczały jak oczy kota. Coraz bardziej się unosił, słowa jego stały się niejasne, mistyczne, toteż biedacy go nie rozumieli, a Maheu zniecierpliwiony począł wreszcie mruczyć:
— Pocóż marnować tyle słów? Mógł ksiądz przekonać nas łatwiej, przynosząc kawałek chleba.
— Przyjdźcie w niedzielę na mszę świętą — krzyknął proboszcz — Bóg nakarmi wszystkich, którzy łakną!
Wyszedł i wstąpił zaraz do Levaquów, by i im palnąć kazanie. Tak był zaślepiony i tak wierzył w bliski tryumf Kościoła, że lekceważąc stosunki bieżące, nie zwracając uwagi na to, że jałmużną mógłby był wiele dokazać, z próżnemi rękami biegał od kolonii do kolonii, przeciskając się przez szeregi głodomorów. Sam nędzarzem będąc upatrywał w cierpieniach najsilniejszą gwarancyę zbawienia.
Maheu chodził ciągle tam i napowrót po izbie dudniącym krokiem.
Raz rozległo się jeno splunięcie Bonnemorta i potem słychać było już same te jeno kroki. Alzira w gorączce majaczyła ledwo dysłyszalnie, śmiała się, gdyż wydawało jej się, że jest ciepło i grzeje się na słońcu.
— Boże miłosierny! — rzekła Maheude, dotknąwszy jej policzków — Ma teraz znowu gorączkę. Jestem pewna, że ten łajdak nie przyjdzie! Pewnie mu zabronili przyjść.
Mówiła tak o lekarzu, mimoto jednak wykrzyknęła radośnie usłyszawszy, że drzwi się otwierają, ale wnet opadły jej ręce i straciła nadzieję.
— Dobry wieczór! — rzekł Stefan przezornie zamknąwszy drzwi za sobą.
Przychodził często pokryjomu w nocy do Maheuów, którzy we trzy dni już po scenach pod dyrekcyą, wiedzieli gdzie się ukrywa. Nie zdradzili tajemnicy i nikt nie wiedział na pewne co się z nim stało. Krążyły natomiast legendy. Dotąd nie wygasła wiara w jego obietnice, więc opowiadano sobie tajemniczo, że wróci na czele armii z worami złota i ogłosi światu, że ziścił się ideał, że wreszcie zbudowano miasto sprawiedliwości.
Jedni mówili, że widzieli go jadącego karetą z trzema panami w kierunku Marchiennes, inni zapewniali, że jest w Anglii, skąd wróci niebawem. Gdy nieobecność przeciągała się, poczęto tracić zaufanie, a dowcipnisie twierdzili, że siedzi w piwnicy, a Mouquette go grzeje. O stosunkach jego z dziewczyną dowiedziano się i to mu zaszkodziło. Zwolna poczęto odwracać się od niego i chociaż miał jeszcze zwolenników, rospacz i niema bezsilność mrących z głodu, musiała ciągle zwiększać liczbę niechętnych.
— Co za psia pogoda! — rzekł Stefan. — I cóż u was słychać... coraz to gorzej jak widzę! Mówiono mi, że mały Negrel pojechał do Belgii po robotników. Jeśliby to było prawdą... przepadliśmy!
Drżał przejęty chłodem tej izby ciemnej, w której domyślać się musiał nędzarzy, do których mówił. Ogarnął go wstręt do nich jaki ogarnia zawsze ludzi, którzy wydarli się ze swego stanu, ludzi, których subtelniejszymi uczyniła praca myśli i ambitne plany na przyszłość. Co za nędza, co za fetor w tej izbie! przemknęło mu przez głowę. Ścisnęło go w gardle i ledwie rzucił okiem na chorą dziewczynkę doznał takiego wstrząśnienia, że począł szukać słów, by mówić o podjęciu pracy.
Ale Maheu stanął przed nim i począł gwałtownie.
— Belgijscy robotnicy?... O, nie odważą się na to hultaje! Nie wezmą ich do roboty, gdyż wówczas zniszczylibyśmy kopalnię.
Zakłopotany Stefan tłumaczył, że to teraz niemożliwe, że pod osłoną strzegącego kopalni wojska Belgowie zjadą w dół z łatwością. To rozzłościło Maheua, ściskał pięści i mówił, że niecierpi czuć za plecami ostrza bagnetu. Więc robotnicy nie są już ludźmi wolnymi, zmusza się ich jak galerników do pracy postrachem nabitej broni. Nawykł do swej kopalni i bolał bardzo nad tem, że od dwu już miesięcy nie może pracować. Toteż myśl o tych obcych, którymi grożono wydała mu się obelgą nową. Ściskało go też w gardle na myśl, że już mu zwrócono książkę robotniczą.
— Właściwie nie wiem — dodał — czemu się złoszczę. Pewnem jest i tak, że nie należę już do całej sprawy. Oddali mi książkę... wygonią stąd i zdechnę pod płotem. Taki będzie koniec wszystkiego!
— O, tem się nie trap, — odparł Stefan — dobry robotnik, to rzecz rzadka, wezmą napowrót twą książkę, gdy jeno zechcesz.
Zdumiał się słysząc śmiech Alziry. W ciemności dostrzegł jeno sylwetkę Bonnemorta. Ta wesołość chorego dziecka przejęła go dreszczem. To strach, więc dzieci z tego powodu mrzeć też musiały? Drżącym głosem rzekł tedy:
— Widzisz sam... tak dalej iść nie może... musimy kapitulować!
Maheude siedząca dotąd cicho poi wała się z siedzenia i poczęła krzyczeć, jakby była mężczyzną:
— Co? To... ty to mówisz? A do stu tysięcy djabłów!....
Chciał przytoczyć powody, ale nie dała mu mówić.
— Nie powtarzaj tego... albo, mimo że jestem kobietą... dam ci w twarz! Przez dwa miesiące głodowaliśmy, wysprzedałam wszystko, dzieci mi się pochorowały... i to wszystko miałoby być daremne? Niesprawiedliwość i wyzysk miałyby się rozpocząć na nowo? Gdy pomyślę o tem krew we mnie kipi. Nie! Nie! Raczej podpalę dom i wyzabijam wszystkich niż bym się miała poddać!
Dzikim gestem wskazała na męża:
— Słuchaj, gdyby mąż mój zgodził się wrócić do pracy, stanęłabym na środku drogi, wobec wszystkich napluła mu w twarz i powiedziała, że jest nikczemnikiem!
Stefan nie widział Maheudy w ciemności, ale bił od niej taki żar, jak od zwierzęcia dzikiego gotowego szarpać. Cofnął się tedy zdumiony wściekłością, którą wywołał. Nie mógł poznać dawnej Maheudy wyrzucającej mu jego gwałtowność, nie życzącej nikomu śmierci. Teraz nie słuchała rozsądnych wyjaśnień i dowodów i chciała wszystkich dokoła mordować. Teraz nie on, ale ona politykowała, chciała zmieść z powierzchni ziemi burżuazyę, chciała republiki i gilotyny, by świat oczyścić z bogaczy tuczących się krwawą pracą nędzarzy.
— Tak... — wołała — rozdzierałabym ich własnemi rękami! Dość nędzy, dość cierpień, na nas teraz kolej... wszak sam to mi mówiłeś! Gdy pomyślę o wszystkich minionych pokoleniach naszej rodziny, które żyły w nędzy z ich łaski i moich dzieciach i wnukach, które dręczyć będą, szał mnie ogarnia i szukam noża! Głupstw jeno narobiliśmy przed paru tygodniami! Trzeba było zniszczyć całe Montsou, nie zastawić kamienia na kamieniu!... I wiesz co.... wiesz czego żałuję? Oto tego, żeśmy przeszkodzili dziadkowi, gdy chciał zadusić córkę tych łajdaków z Piolaine! Moje dzieci także giną z ich winy!
Słowa te padały w mroku niby ciosy siekiery. Niebo otworzyć się nie chciało biedakom, promienny ideał zmieniał w truciznę zakażającą ich mózgi.
— Nie zrozumieliście mnie, — mógł wreszcie wtrącić zabierający się do odejścia Stefan — chciałem mówić o ugodzie z Kompanią. Wiem, że kopalnie ponoszą ogromne straty z powodu strejku i z pewnością ugoda doszłaby do skutku.
— Nie, nic z tego! — krzyknęła.
W tej chwili wrócił Henryś i Lenora z próżnemi rękami. Jakiś pan dał Lenorze wprawdzie dwa sous, ale poczęła się bić z bratem i pieniądz upadł w śnieg. Jeanlin szukał też razem z niemi, ale nie znaleźli monety.
— A gdzież Jeanlin?
— Poszedł mamo! Powiedział, że ma różne interesy do załatwienia.
Stefan słuchał, a serce mu się ścisnęło boleśnie. Niedawno jeszcze Maheude groziła, że pozabija dzieci gdyby żebrać się ośmieliły a teraz wysyłała je same i mówiła, że wszyscy górnicy powinni iść na żebry raczej jak podjąć pracę.
Malcy wróciły głodne, chciały jeść. Nie mogły pojąć czemu nie dadzą im jeść. Płacząc włóczyły się po izbie i potrącały nogi umierającej siostry, która jęczała z cicha. Matka biła na oślep po ciemku chcąc je ukarać. Ale gdy płakały coraz to głośniej zapłakała sama. Siadła na ziemi przy tapczanie, objęła Alzirę, dzieci przytuliły się do niej i wszystko czworo płakali rzewnie i długo. Przez łzy Maheude powtarzała raz poraz.
— O! mój Boże, czemuż nie zabierzesz wszystkich? Weź nas z litości! Połóż kres nędzy!
Dziadek siedział nieruchomy jak stary, nieczuły na wieko pień drzewa, a Maheu, nie odwracając głowy chodził po izbie jednostajnym krokiem.
Nagle drzwi się otwarły i wszedł doktór Vanderhaghen.
— Tam do licha! — rzekł — Trochę światła nie zaszkodziłoby wam na oczy!
Prędko... spieszno mi!
Jak zawsze mruczał i dziś gniewnie znużony nadmierną pracą. Miał zapałki, więc Maheu świecił jednę po drugiej i przy tem świetle lekarz badał chorą. Wydobyte z kołdry wątłe dziecko wyglądało jak mały wróbelek zamierający na śniegu. Tylko wielki jej garb widać było, reszta nikła wobec niego. Nieprzytomna, wzrokiem umierającej wodziła dokoła, i śmiała się cicho, a ręce założone na piersiach drgały nerwowo. Matka poczęła uskarżać się na los wydzierający jej to najinteligentniejsze dziecko, i pomoc w gospodarstwie, ale przerwał jej lekarz gniewnie.
— Patrz! Umiera! Ten biedny malec umiera z głodu. O, nie ona jedna, zresztą! Przed chwilą widziałam to samo w sąsiedztwie. I na cóż mnie wzywacie? Cóż ja wam mogę poradzić? Mięsa wam trzeba i na tem koniec!
Maheu puścił zapałkę parzącą mu palce i ciemność zapadła, otulając całunem ciepłe jeszcze zwłoki. Lekarz wybiegł szybko. Słychać było już tylko łkanie Maheudy, powtarzającej w zapamiętaniu;
— O mój Boże! Czemuż nie zabierzesz nas wszystkich? Weź nas z litości. Połóż kres nędzy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.