Gehenna/Tom II/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
Via doloris.

W strojnym buduarze w Hurlestone-House, Anna Horska czytała Voltair’a.
Postać jej zmieniona bardzo wyrażała apatję i widoczne zniechęcenie. Twarz blada anemicznie, oczy przygasłe, usta jak zwiędłe kwiaty. Kaszlała, często dotykając ręką zbolałych piersi. Do pokoju wpadał potężny huk morza i wicher uderzał w szyby, że dźwięczały, jęcząc żałośnie. Wilgotne, słone i zimne powietrze wsiąkało do pokoju, pełzając po ścianach, mrożąc. Anna otuliła się szczelniej szalem z dreszczem niemiłym. Wreszcie zadzwoniła.
Wszedł stary służący, ubrany we frak i w krótkie spodnie, przy pończochach sięgających do kolan. Wygolony, z ostremi rysami, niesympatyczny.
— Jakóbie, proszę napalić na kominku, chłodno tu.
Sługus mruknął pod nosem i wyszedł.
Gdy ogień błysnął, Andzia przysunęła fotel do kominka, rzuciła książkę i wpatrując się w płomień jęła rozmyślać, poco to czyta, jaka z tego korzyść?... Zostaje gorycz w duszy, cierpki smak i bunt. Tyle już dzieł przewertowała, które męczyły ją, niepokoiły, często oburzały. Oskar podsuwa jej te książki. Poznała wszystkie utwory Zoli, Voltair’a, D’Annunzia, Bourget’a, Jana Jakóba Rousseau, najśmielsze pióra francuskie, włoskie, angielskie wertowała w oryginale lub tłumaczeniu.
Oskar dostarczał jej mnóstwo książek o charakterze antireligijnym, bezczeszczących wszystko co święte i co nauczyła się cenić. Czytała je niekiedy ze wstrętem, odrzucała, znowu wracała do nich i piła truciznę z całą świadomością, ale zachłannie. Czasem budził się w niej zmysł ostrzegawczy, aby do goryczy własnej nie dolewać kropel nowych, które przepalają duszę jadem niebezpiecznym. Lecz w ślad za tem następowały refleksje, że jednak ten jad posiada w sobie dużo atomów zastanawiających. I ciągnęło ją do tych książek siłą nieprzepartą. Nurzała w nich umysł skołatany, gubiła tęsknotę duchową i nostalgję za krajem.
Dysputy z Oskarem na temat dzieł przeczytanych dopełniały miary. On wielbił pisarzy najjaskrawszych, a podzielając ich zapatrywania, namiętnie wpajał je w Andzię, duszę jej gangrenując. Miał ją teraz wyłącznie pod swym wpływem, osiągnął go w stopniu najwyższym i potrafił wyzyskać. Anna żyła jakby zamagnetyzowana przez Oskara, jego wola i siła hypnotyczna oddziaływały na nią tyranicznie.
Narzucał jej myśli swe i... myślała tak jak on.
Narzucał upodobania i... lubiła to, co lubił Oskar.
Narzucał swe poglądy religijne, społeczne i... ona zaczynała im już hołdować.
Najdłużej broniła swych wierzeń religijnych, upornie starając się zatrzymać je przy sobie.
I oto ulatniały się powoli, nieznacznie, wyciekały z jej duszy, kropla po kropli, pozostawiając po sobie bolesną ranę. Niby wyszarpnięcie kawała serca, krwią gorącą kipiącego, takie pozostało uczucie w istocie Andzi. Czego nie wyłamał w niej przedziwny fluid Oskara, to dokończyły książki dostarczane przez niego.
Wiara Andzi gasła, nikła, jak pochodnia gorejąca, której zabrakło paliwa a wiatr dmie ze wszystkich stron i tłumi resztkę płomienia. Nie było dla niej ochrony ani ratunku, same przeciwności popychające ją do zatraty jedynego już blasku w życiu. Dopóki musiała i mogła, modliła się Andzia gorąco o dziecko. Pragnienie zostania matką było dla niej najsilniejszem. W tym celu poddawała się badaniom lekarskim w Londynie, w sekrecie przed mężem, który nie podzielał jej pragnień, zasięgała rady specjalistów i z myślą o dziecku leczyła się w tym kierunku. Wszystko napróżno.
Wreszcie dowiedziała się od sławnego doktora w Paryżu, że brak macierzyństwa nie jest jej winą, że zatem wszelkie zabiegi osobiste pożądanego skutku nie odniosą. To ją zgnębiło ostatecznie. Wpadła w apatję, ogarnęła ją nuda i kompletna bezcelowość życiowa. Pustka w jej duszy spotęgowała się, żal ustąpił miejsca krańcowemu zniechęceniu. Męką było teraz dla niej pożycie małżeńskie, przejmowało ją wstrętem i już nie potrafiła się zwalczyć. Przywiązanie do Oskara trwało, inne jednakże zawierając w sobie pierwiastki.
Dominował niezrozumiały magnetyczny wpływ Oskara, przykuwał on ją do niego mocą silniejszą niż miłość. Nawet, gdy poryw zmysłowy Andzi do męża zanikał, tamto pozostało i było zawsze władcze. Wpływ ten roztaczał się szeroko; niweczył indywidualność Andzi, zabijał jej wolę. Oskar umiejętnie, stopniowo tłumił w niej wszelkie ideały i odzierał z marzeń. Jednego tylko uczucia zniszczyć w niej nie potrafił — to jest tęsknoty. Anna tęskniła za niedościgłą nigdy dla niej utopją szczęścia. Tęskniła również namiętnie do Toporzysk i wogóle do kraju. Dobiegało trzy lata, jak opuściła Wołyń, od tej pory ani razu nie mogła się tam wyrwać. Zimę spędzali w Anglji. W lecie zamiast obiecywanych Toporzysk Anna podróżowała z mężem tam gdzie on chciał. Byli W Egipcie i w Indjach, w New-Yorku i Filadelfji, wszędzie po kilka miesięcy. Jeździł z nimi zawsze kolega Oskara i wspólnik Wiliam Brown, człowiek zimny, lecz rozwięzłych obyczajów, cynik i satyryk, przewyższający w tem nawet Horskiego.
Pomimo wielkiej rozmaitości wrażeń podróże te bywały ciężkie dla Andzi. Wymawiała się od nich zawsze — napróżno. Oskar był arbitralny. Anna musiała mu ulegać.
Następowały pomiędzy nimi często gwałtowne utarczki, spowodowane wyrywaniem się Andzi na Wołyń.
Parę razy postanowiła jechać bezwarunkowo, była już w przededniu podróży i... Oskar zatrzymał ją zawsze. Używał do tego różnych sposobów, niejednokrotnie tak kategorycznych, że czuła się zmuszoną pozostać.
Z początku korespondowała często z Eweliną i Hadziewiczem, lecz w miarę wzrostu jej depresji moralnej wieści z kraju drażniły ją. Już nie wybuchy żalu, ale gniewny niepokój, następował u niej po odczytaniu listów Eweliny i Hadziewicza, które Oskar nazywał elegjami i jeremjadami. Z czasem listy z Toporzysk zmieniły się wyraźnie, były rzadsze i jakieś dla Andzi niezrozumiałe, tembardziej draźniące. Mnóstwo w nich było niedomówień, domyślników, odczuwało się żal do Andzi, jakby wymówki, czynione z widoczną ostrożnością. To ją zniechęcało ostatecznie. Korespondencja słabła, aż ograniczyła się do nader rzadkich wiadomości. Apatja, w którą Andzia wpadła, była przyczyną tego. Horska śniła po nocach o kraju, często w pół śnie marzyło jej się, że jest w Toporzyskach lub w Wilczarach; podczas burzliwych nocy w Hurlestone-House, szum morza biała za huczące nurty Słuczy. Czasem drobny szczegół, kwiat, roślina znajoma, jakiś ptak przelotny przypominał jej Wołyń i nostalgja dręczyła ją okrutnie. Uplastyczniała sobie różne miejscowości Toporzysk i Wilczar, chłonąc wyobraźnią kochane widoki, prawie modląc się do nich, gdy jednak ujrzała na kopercie stempel wołyński, ogarniał ją chorobliwy lęk, czytała z trwogą w duszy i odrzucała list z gniewem.
— Po co oni mnie męczą?...
Dręczyła ją nuda. Był czas, że zachęcona przez matkę Oskara, w Londynie zajęła się spirytyzmem, uczęszczały razem na seanse zbiorowe lub urządzały je we dnie tylko, w mieszkaniu mistress Horskiej. Anna okazała się wybornem medjum, ekierka, której dotykały palce Andzi, biegała żywo, wskazując litery na alfabecie, z nich układały się słowa, zdania, wprowadzające panią Horską w zachwyt.
Za pomocą synowej, jako medjum, wywoływała w ten lub inny sposób duchy obce, często męża własnego i prowadziła z nimi długie mistyczne rozmowy, które nerwy Andzi wyczerpywały doszczętnie.
Młoda Horska walczyła niejednokrotnie z chęcią wywołania ducha Andrzeja, lecz czuła, że gdyby to nastąpiło dostałaby obłędu. Raz na zapytanie świekry, czy chce wywołać ducha kogoś ze swoich, odpowiedziała bez namysłu:
— Niech przyjdzie duch... Jana.
Ekierka po długiej chwili drgnęła pod palcami obu kobiet.
Starsza Horska skupiła się cała w alfabecie. Anna siłą zapanowała nad wrażeniem, drżącym głosem spytała ducha skąd przybywa, prosząc by jej powiedział coś o swem obecnem istnieniu.
Litery, słowa następowały po sobie szybko, pani Horska układała je w zdania, które po zatrzymaniu się ekierki przeczytała głośno ze zdumieniem:
„Nie istnieję. Niema raju, potępienia, niema dusz. Jest zatrata i nicość. Nie spływają ku wam duchy lecz natchnienia, myśli ludzkie, zbłąkane w atmosferze wszechświata, ku żywym dążą umysłom, jak magnes do magnesu...“
— Kto to mówi?! Czy to Jan?... Nie, to zły duch! nie wierzę... Jasiu!...
Ekierka poruszyła się znowu, Andzia sama już układała litery w słowa.
„Nie wzywaj ofiar swych, Anno. Męka moja była krótka, twoja stanie się długą gehenną, aż nastąpi dla ciebie zatrata w nicość. Miłosierdzia niema“.
Andzia zerwała się z krzykiem przerażenia. Uciekła od stołu i zaraz w następnym pokoju padła zemdlona. Gdy ją ocucono dostała ataku nerwowego i jakiejś chwilowej melancholji. Odtąd nie weszła nawet do sali spirytystycznej pomimo nalegań świekry.
Seans ten wywarł na Andzię wpływ wielki i zgubny dla jej zachwianej wiary. Pragnęła to z czasem wytłomaczyć sobie, zbagatelizować, jednak ziarnko zabójcze wpadło do duszy i kiełkowało.
Po zapale spirytystycznym nastąpił szał czytania, a nostalgja do kraju rosła, potężniała, chociaż w swej apatji Andzia już nie umiała jej odszukać. Była chorą na duszy i ciele i narkotyzowała się czytaniem wszeteczności.
I teraz pomimo protestu zadawanego sobie przed chwilą, sięgnęła znowu po Voltair‘a, zapalając elektryczną lampkę na konsoli kominka. Niektóre utwory tego wielkiego niszczyciela idei religijnej czytała po parę razy i to, co jej się przedtem wydało strasznem, zbrodniczem, to samo, teraz pobudzało ją do rozmyślań spokojnych, rodziło wątpliwości co do własnych wierzeń. Bezbożność Voltair‘a, jego apostolstwo zepsucia nie raziło już Andzi, przeciwnie debatowała razem z autorem nad przejawami życia i jego prawdami, przyznając mu słuszność w wielu razach. Sama widziała dużo i słyszała, spostrzegawczość i integencja dopomagały jej do wykrywania mnóstwa plam na pozornej bieli niektórych dogmatów i prawideł uznanych w świecie za nietykalne.
Zagłębiona w czytaniu, usłyszała za oknem sapanie automobilu. Zdziwiona podniosła głowę z uczuciem niezadowolenia.
...Czyżby Oskar?...
W odległych pokojach cichego zameczku powstał ruch.
Wkrótce potem Horski wszedł do pokoju.
Zbliżył się do niej niezwykle ożywiony, uścisnął ją krótko i zawołał:
— Nie spodziewałaś się mnie dziś widzieć. Co?...
— Tak. Sprowadza cię zapewne coś ważnego?
— Ale dlaczegóżby nie chęć odwiedzenia mojej dezerterki? Hm!... I tak ciągle przesiadujesz z książkami. Ach boski Voltaire! znowu go czytasz?... masz dobry gust.
Usiedli przy kominku naprzeciw siebie.
— Truję się, wiedząc, że się truję — odrzekła Anna obojętnie.
— Nie, ma cherié. Voltaire daje ci antydot przeciw dawniejszym truciznom, z któremi żyłaś. On oczyszcza atmosferę dokoła ciebie z klerykalnych mgieł; pogrążona w nich byłaś doszczętnie. Czy nie lepiej oddychać powietrzem rzeczywistej prawdy?...
— Trudno dociec, gdzie ona jest właściwie.
Oskar uderzył dłonią w otwarty tom.
— Tu ją znajdziesz, wierz mu, bo to genjusz. Krzewiciel prawdy nagiej, bo taka tylko prawda jest coś warta, tak samo jak piękna kobieta: wszelkie osłony ją szpecą, zwłaszcza zakonne szaty. Prawda istotna nie znosi tajemnic. To co się szczelnie habitem okrywa i obwarowuje tajemniczością nie wzbudza zaufania, najczęściej jest hipokryzją.
Pochylił się ku żonie z uśmiechem.
— Z przyjemnością spostrzegam, że opada już z ciebie pleśń dawnych zabobonów. Otrząśnij się Anni z tej szarańczy... to dławi.
— Ty nazywasz pleśnią to właśnie, co może jest kryształem, to zaś — wskazała na książkę — może grzyb złośliwy, rak nie dający się wyplenić, gdy raz zapuści korzenie, już panuje.
— Jednakże w obu definicjach dodajesz — „może“, — idei zaś wolteroskiej przyznajesz to, co jest jej cechą znamienną, jak i cechą każdej prawdy — niezwalczoność, gdy raz ją poznasz, nie odrzucisz, gdybyś nawet chciała. To wzrasta samoistnie i nieda się wyplenić. Brawo! Jesteś Anni na dobrej drodze.
— Przeciwnie, błądzę w ciemnościach i drogi nie widzę. Moja dawna, jasna i dobra już mi się teraz rozdwoiła... zatarła... Padł na nią mrok — szepnęła Andzia smutnie.
— Bo olśnił cię inny, plastyczniejszy szlak. Ku niemu dąż a zyskasz spokój i nawet szczęście. Lepszym jest realny wiatr złudę rozwiewający, niż mistyczne tumany biblijne. Wytwarzają one duszną mgławicę w umyśle. Bądź Anni esprit fort. Baśnie, którym dawniej hołdowałaś i te twoje dobre niby i jasne drogi zostaw dla tych, co niedostąpili łaski przejrzenia. Głów do pozłoty nie zabraknie, ślepców również.
— Może to ja właśnie ślepnę?... Mówisz, że złuda nie jest szczęściem?... jednakże ona daje nadzieję i rodzi ideały; dwa czynniki życiowe, bardzo potężne. Gdy ich zabraknie....
— Ach, no, wówczas wstępuje na tron gieneralna... istota rzeczy. Daje ona swym poddanym najwyższy dorobek umysłowy. Przytem nie męczy, lecz koi. A propos, ty Anni wydajesz mi się zmęczoną, znowu zbladłaś i masz podkreślone oczy. Co ci jest?...
Przyciągnął ją do siebie z fotelem.
— Daj pokój... Oskarze... Zostaw mnie.
Ale jego oczy świeciły już lubieżnie. Zaczął ją pieścić po swojemu, obcesowo.
— Nie broń się, opór zawsze zwalczę... jestem spragniony ciebie. Tylko mi nie blednij, nie chudnij, tego nie lubię i nie bądźże taką apatyczną, to cię szpeci. Gdy jesteś słabiutka, rozczulasz mnie, ale nie bądź bierna. Opór bierze się przemocą, bierność się pomija, słabość łagodnością. Nie zechcesz chyba, abym cię pomijał. Co?... Tego żadna żona nie pragnie. Dziś powinienem być hojnie obdarowany przez... moją panią, bo najpierw chcę tego, a przytem mam dla niej wesołą nowinę...
Andzia nie miała czasu zapytać o co chodzi, gdyż w tej chwili poproszono ich do stołu.
Podczas kolacji Oskar opowiadał nowinki z Londynu, mówił dużo o wyścigach na derby, śmiał się z nowych awantur sufrażystek i z tego, że Katy już zdecydowanie do nich należy.
— Nie chciałbym stracić widoku jak policjant będzie ją ciągnął do więzienia. Per Bacco! to byłoby widowisko ciekawe. Policman powinien się uzbroić w tęgie rękawice i w przyłbicę, bo go Katy pogryzie i podrapie. Najpewniej także pierwsza umrze w więzieniu głodową śmiercią. Zawzięta jest.
Anna spytała o zapowiedzianą nowinę, lecz Oskar uśmiechnął się tylko.
— Dowiesz się potem, to wymaga natychmiastowej nagrody — szepnął dyskretnie, przeszywając Andzię wzrokiem drapieżnym.
Młoda kobieta drżała wewnętrznie, ogarniał ją lęk przed spodziewanemi pieszczotami. Widząc wyjątkowy nastrój męża nie miała nadziei uwolnić się od nich a przerażały ją. Doznawała uczucia niewolnicy w haremie, zdanej na łaskę i niełaskę sułtana. Coś zwierzęcego błąkało się w tem wrażeniu: upokarzająca uległość, bezwola własna i tyraniczna przynależność do swego pana. Targały nią przykre, aż bolesne uczucia. Hańbiące były, policzki jej oblewały krwią wstydu.
Zamilkła, sposępniała.
Po wieczerzy Oskar oznajmił wreszcie żonie ową nowinę.
— Wyjeżdżamy do Monte-Carlo na cały sezon.
Zadrżała.
— Co ty mówisz Oskarze?... Jakto?... A wasze biuro?...
— Hm! biuro. Zdecydowaliśmy z Brownem zamknąć interes. On jedzie próbować szczęścia do Paryża ja... mam już tego dosyć.
— Ale skądże projekt jazdy na Riwierę. Co za pomysł?... Czy już nie dadzą się utrwalić interesy domu komisowego, czy to bankructwo Oskarze?... Mówiłeś zawsze, że wybornie stoicie finansowo, że duże obroty. Skąd więc tak nagle?...
— Poprostu odstępuję od spółki, Wiliam sam utrzymać się przy tym interesie nie może, tembardziej, że jest on zachwiany.
— Ach więc to tak sprawa stoi?... Nie omyliły mnie moje przeczucia. Znudziłeś się już, Oskarze, pracą konkretną, która cię jednakże chyba nie zamęczała. Cóż będziesz teraz robił?...
— O moja droga! Co będę robił?... Per Bacco! będę żył, no i już. Jestem stworzony do życia swobodnego, nie zaś do ślęczenia w biurze. Przeliczyłem się z własnemi siłami. Człowiek powinien zawsze ulegać swym instynktom i wymaganiom, tam iść dokąd go one kierują. Do jarzma nie jestem stworzony.
— Oskarze, ciebie już znowu ciągnie ruleta!
— Ciągnie mnie świat wogóle, nie tylko szczegóły. Sądziłem, że ci zrobię przyjemność, tą wiadomością, ty zaś wpadasz w ton, którego u ciebie nie cierpię.
— Ach, projekt wyjazdu na Riwierę powstał nie dla mojej przyjemności napewno. Wiesz dobrze, że zawsze cię od tego odciągałam.
— Nie dziwacz się, Anni, bądź światową kobietą, za jaką cię uważam. Riwiera zrobi ci dobrze. Mówiłaś mi kiedyś, że ci klimat Anglji nie służy. To bardzo możebne; mizerniejesz niezwykle, zauważyłem, że kaszlesz; zobaczysz, że cię południe uleczy. Chcę być dobrym mężem — uśmiechnął się.
Anni spojrzała błagalnie.
— Oskarze! nie jedźmy tam. Jeśli jesteś wolny, zrób dla mnie coś, za co ci będę nieskończenie wdzięczną... Jedźmy na... Wołyń... tak już... dawno... dawno...
Horski wybuchnął śmiechem. Odstąpiwszy na krok od Anny, śmiał się cynicznie, patrząc na nią z politowaniem.
— Na honor, to dopiero pomysł?... ha, ha, ha! Wołyń zamiast Riwiery?... Nadzwyczajne! To coś jak kurnik w zamian za salon. Ha, ha, ha! Dowcipna jesteś, moja pani... Ubawiłaś mnie kapitalnie. Ha, ha, ha!
— Szatańsko się śmiejesz. Och jakiś ty niedobry. Więc mnie puść do tego... kurnika. Droższy on dla mnie niż cały świat. Pozwól, ja sama pojadę do Toporzysk.
— Po co?...
— Po to, że pragnę tego, że tęsknię do kraju, tęsknota mnie zabija. Chcę pobyć wśród swoich, czuję się Polką, ty tego nie rozumiesz, boś ty nie Polak, bo niemasz przywiązania do swej ojczyzny. Ale ja...
— Ty powinnaś się stosować do mnie — rzekł zimno.
— Niewolnicą nie jestem — wybuchnęła. Ulegam ci zawsze, ale ty nie odczuwasz mych pragnień, mej nostalgji. Mój stan duchowy nic cię nigdy nie obchodzi, a przecie jestem także człowiekiem.
— Nie wątpię. Jesteś zarazem piękną kobietą, której bardzo do twarzy, gdy się gniewa.
— Nie żartuj, Oskarze. Ja mówię serjo i chcę abyś mi tak samo odpowiadał. Pragnę pojechać do Toporzysk, nie byliśmy tam trzy lata, pomimo twych obietnic, że co rok będziemy.
— Gdyby świat składał się tylko z Anglji i twego Wołynia byłoby to możliwem. Skoro jednak świat jest nieco szerszy...
Andzia wzruszyła ramionami, zrozumiała już, że nie dojdzie dziś z mężem do porozumienia.
Po chwilowem milczeniu Oskar rzucił ironiczne pytanie:
— Cóż ci tak nagle Wołyń w głowie zaświtał. Hm?...
— Nie zapominam o nim nigdy, bądź pewny. Jestem niespokojna, bo nie miałam listu z Toporzysk od pół roku.
— Od czcigodnej Lińci. Co?...
— I od Eweliny i od Hadziewicza.
— Hadziewicz nie może pisać z Toporzysk, skoro go tam niema.
— Jakto?... Gdzież on jest?
— Och, adresu jego nie posiadam i nie ciekawym.
— Więc wyjechał?...
— Tak, jeszcze w zimie.
— Ależ dlaczego?... Co to znaczy?...
— Wymówiłem mu posadę.
Na twarzy Horskiej odmalowało się zdumienie i przestrach.
— Hadziewiczowi?... Za co?... Jaki powód?...
— Nie podobał mi się i nie dogadzał mi — odrzekł chłodno.
— Dlaczego mi o tem nic nie mówiłeś zanim się to stało?... Może postąpiłeś niesłusznie, może to jaka intryga przeciw Hadziewiczowi? Widzisz to są skutki twego uporu. Gdybyśmy bywali w Toporzyskach często, choćby co rok tylko, nie pozbywałbyś się zacnego człowieka, który tyle lat pracował u nas. Ach Boże, czemuż ja o tem nie wiedziałam! Jestem przekonana, że stała się jakaś niesprawiedliwość.
— Hadziewicz sprzeciwiał się mojej woli, i dlatego został usunięty.
— Czy zamało ci przysyłał pieniędzy? — spytała z ironją.
— Nie wypełniał mych poleceń, to wystarczy. Zresztą fakt spełniony i niema o czem mówić.
— Dlaczego Ewelina nic mi o tem nie pisała, co to jest?... Jak można było ukrywać przedemną taką rzecz?...
— Czy to sprawa wszechświatowej wagi?
— To kwestja sumienia i naszego bytu, Oskarze. Hadziewicz był stróżem naszych majątków, stróżem jedynym. Zdolny administrator, gospodarz wzorowy, znał stosunki, ceniony był tam powszechnie, szanowany. Jego ustąpienie to prawie... nasza ruina. Jeśli przytem wymówiłeś mu miejsce niesłusznie...
— No, dosyć o tem! Idź spać Anni, godzina jest późna... Czekaj na mnie. Przejrzę jeszcze dzienniki.
Annę wstrząsnął dreszcz obrzydzenia i zgrozy.
— Czy nie dasz mi Oskarze żadnych wyjaśnień co do Hadziewicza? Chyba mam prawo pytać i wiedzieć dlaczego się to stało.
— Tak chciałem i koniec! Proszę cię nie nudź. Przeglądałem już te dzienniki dziś rano. Pójdźmy do sypialni. No, no, bez dąsów... Wszelkie nadużycia nie sprawiają efektu, więc i gniew w kobiecie bawi do czasu. Jesteś piękną w gniewie ale nie przesadzaj. Pójdź Anni i zmięknij, nie byliśmy z sobą parę tygodni... Co?... Mam nadzieję, że się na tobie nie zawiodę, moja ty Junono...
Obejmował i ciągnął ją do siebie lubieżnie. Usta jego szukały jej ust, twarz była uosobieniem zmysłowości.
Anna cofnęła się ze wstrętem, zakryła ręką usta.
— Zawsze to samo! — zawołała wzburzona. Uważasz mnie tylko za swoją nałożnicę. To okropne, okropne, mnie to oburza, upokarza, to mnie upadla!
Oskar wściekły porwał ją w ramiona i zgniótł strasznie, głos jego miał głuche, groźne tony.
— Musisz mi być powolną, kiedy chcę, kiedy rozkażę, żądam i ulegniesz. Podnieciłaś mnie do szaleństwa. Pójdź!
Wlókł Andzię, niosąc ją prawie w ramionach.
— Precz! — krzyknęła w pasji najwyższej.
Odtrąciła go od siebie i wysunęła się z jego objęć.
— Precz! Nie dotkniesz mnie dzisiaj. Idź spać, ja tu zostanę.
Oskar śmiał się cicho, demonicznym chichotem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tej samej nocy jeszcze Anna musiała mu być posłuszną. Mękę jej fizyczną zaćmił tragizm duchowy, pokrył czarnym kirem znękaną duszę młodej kobiety.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.