Garbus (Féval)/Część trzecia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
NAKRYWAJĄC DO STOŁU.

Dno fosy pokryte było trawą. Z miejsca, w którem myśmy stali po przez arkady załamanego mostu widać było wioskę Tarides i pierwsze drzewa lasu Ens. Na prawo rysowała się na niebie strzelista wieżyczka starej kaplicy Kajlusów.
Henryk wodził po tym krajobrazie melancholicznem i powłóczystem spojrzeniem. Zdawało się, że sobie coś przypominał. Szpadę którą trzymał jak laskę, kreślił na ziemi jakieś linie. Usta mu się poruszały, jakby coś mówił do siebie.
Nagle wskazał na miejsce, na którem stałam i zawołał:
— To tu, to musiało być tu!
— Tak — rzekła oberżystka. — Tutaj znaleźliśmy ciało młodego pana.
Cofnęłam się, drżąc od stóp do głowy.
Henryk zapytał jeszcze:
— Co uczyniono z ciałem?
— Słyszałam, że przewieziono je do Paryża, aby pochować na cmentarzu Saint-Magloire.
— Tak — rzekł Henryk. — Saint-Magloire było lennością Lotaryńczyków.
A więc, matko moja, ten młody pan zabity w tę straszną noc był ze szlachetnego rodu Lotaryńskiego!
Henryk stał z głową pochyloną na piersi. Marzył. Widziałam, że od czasu do czasu spoglądał na mnie ukradkiem. Próbował wejść na schodki, prowadzące na most, ale spróchniało stopnie złamały się pod jego nogami. Zeszedł znowu do fosy i rękojeścią szpady próbował siły okiennic nizkiego okienka.
Oberżystka, która szła za nami jako przewodnik rzekła:
— To mocne, z podwójnego żelaza. Okienka tego nie otwierano, od czasu, gdy byli tu sędziowie.
— A coście słyszeli matko, tej nocy po przez zamknięte drzwi i okiennice? — zapytał Henryk.
— A, wielki Boże! Zdawało się, że wszyscy szatani szaleją w fosie. Nie mogliśmy zmrużyć oka. Dnia tego zbójcy pili u nas w oberży. Kładąc się spać modliłam się do Boga: “Ulituj się, Panie nad tymi, którzy jutro nie ujrzą wschodu słońca!” Słyszeliśmy uderzenia broni, krzyki, przekleństwa i dwa głosy męskie, które od czasu do czasu powtarzały “Jestem, Jestem!”
Myśli kotłowały mi się w głowie. Znałam tu hasło, czy dewizę. Od dzieciństwa słyszałam je parokrotnie z ust Henryka; potem znalazłam przetłómaczone na język łaciński na pieczęci, zamykającej tajemniczą kopertę, której Henryk strzegł jak skarbu. Więc Henryk był zamięszany w tym dramacie? On sam tylko mógł mi coś o tem powiedzieć.


∗             ∗

Słońce już zachodziło, gdy puściliśmy się w dalszą drogę. Jechałam ze ściśniętem sercem. Odwracałam się wiele razy, aby spojrzeć jeszcze na ciemną, olbrzymią masę zamku Kajlusów.
Nocy tej miałam dziwny sen; ukazała mi się kobieta w żałobie, trzymając na rękach małe dziecko i pochylona nad bladym młodzieńcem z raną na piersiach.
Czy to ty byłaś, matko?
Na drugi dzień gdyśmy stali na pokładzie okrętu wiozącego nas do Ostendy, Henryk rzekł do mnie.
— Niedługo wszystkiego się dowiesz, Auroro. Bóg by dał, byś przez to czuła się szczęśliwą — dodał ze smutnem westchnieniem.
Czy podobna, aby pognanie mojej rodziny musiało sprowadzić na mnie nieszczęście? Chociażby tak było, chcę cię poznać, matko....
Wylądowaliśmy w Ostendzie. W Brukseli Henryk otrzymał wielką kopertę zaklejoną pieczęciami, z herbami Francyi. Na drugi dzień wyjechaliśmy do Paryża.
Ciemno już było, gdyśmy przejechali arkę tryumfalną, która stoi u wejścia do Paryża z północnej strony. Ja z Franciszką jechałam w karecie, Henryk konno przed nami. Czułam się wzruszoną, coś mi mówiło: “ona jest tutaj!”
Ty jesteś w Paryżu, matko, jestem tego pewna. Poznaję powietrze, którem ty oddychasz.
Jechaliśmy ulicami długiemi, między domami wysokimi i szarymi, potem skręciliśmy w jakąś wązką uliczkę, która doprowadziła nas przed kościół, otoczony ogrodem. Potem dowiedziałam się, że to był kościół i cmentarz Saint-Magloire.
Naprzeciwko niego wznosił się wielki pyszny pałac księcia Gonzagi.
Henryk zeskoczył na ziemię i podał mi rękę aby mi pomódz wysiąść. Lampka, zawieszona przed bramą, słabo oświetlała cmentarz.
Zatrzymaliśmy się przed marmurowym grobowcem, na którym wyrzeźbiona była postać młodego mężczyzny. Henryk złożył długi pocałunek na czole posągu.
— Oto jestem bracie! — mówił z cichem łkaniem w głosie. — Bóg mi świadkiem, że spełniłem mają przysięgę, jak mogłem najlepiej.
Usłyszałam za sobą lekki szelest. Obejrzałam się: stara Franciszka i jej wnuczek Janek, klęczeli na trawie, koło drewnianych sztachetek. Henryk ukląkł także i modlił się cicho i długo. Podnosząc się rzekł do mnie:
— Ucałuj ten posąg Auroro.
Usłuchałam go, lecz zapytałam dlaczego to robię? Otworzył już usta, żeby mi powiedzieć, potem zawahał się, wkońcu rzekł:
— Bo to było szlachetne serce, Auroro i ja go kochałem!
Po raz drugi dotknęłam ustami zimnego marmuru. Henryk podziękował mi, przykładając moją rękę do swego serca.
Och, jak on umie kochać, matko droga! Czyż to już takie przeznaczenie, że mnie nigdy nie pokocha?
W kilka minut później byliśmy już w naszem ebecnem mieszkaniu, gdzie kończę pisać wspomnienia, matko ukochana.
Odkąd przestąpiłam próg tego domu, nie opuściłam go jeszcze ani razu.
Jestem więcej niż kiedykolwiek samotna, bo Henryk ma wiele interesów w Paryżu. Widuję go zaledwie podczas obiadu i kolacyi. Nie wolno mi wychodzić Muszę zachowywać środki ostrożności, gdy staję w oknie....
Ach, gdyby on był zazdrosny, matko, jakże czułabym się szczęśliwą, z jaką radością ukrywałabym się, zasłaniała welonem i żyła tylko dla niego! Ale przypomniałam sobie to zdanie w Madrycie:
— To nie dla mnie, to dla ciebie.
To nie dla niego, matko droga. Jest się zazdrosnym o tych tylko, których się kocha.
Jestem sama. Po przez zapuszczone firanki patrzę na ruchliwe i hałaśliwe tłumy. Po drugiej stronie ulicy widzę duże domy. Na każdem piętrze mieszkają rodziny młode kobiety, które mają piękne i wesołe dzieci. Widzę także okna Palais-Royal, często wieczorami oświetlone, bo za niemi odbywają się dworskie bale. Świetne damy przejeżdżają karetami, a obok konno strojni kawalerowie. Słyszę taneczną muzykę. Czasami nie sypiam nocami. Ale gdy on obdarzy mnie jedną pieszczotą, jeżeli mu się wymknie jedno tkliwe słowo, zapominam o wszystkiem i jestem szczęśliwą.
Nie myśl, jednak moja matko droga, że mi na czem zbywa. Henryk spełnia każde moje życzenie, a czyż mam prawo czuć do niego pretensyę, że od pewnego czasu jest ze mną zimny i ceremonialny?
Czasami myślę, że może mój ród jest wyższy od niego, a może i moja fortuna. To go odemnie oddala. On jest delikatny. Boi się mnie kochać.
O, gdybym była tego pewną, z jaką radością wyrzekłabym się mojego bogactwa i zdeptała szlachectwo! Czemże są korzyści urodzeni — w porównaniu z rozkoszami serca?
Czyż mniej kochałabym cię matko droga, gdybyś była biedną prostą kobieta?
— Było to przed dwoma dniami, garbus przyszedł go odwiedzie.
Ale, prawda!....
Nie mówiłam ci nic, jeszcze o tym tajemniczym gnomie jedynej istocie, która nas odwiedza.
Garbus przychodzi do nas o każdej porze, t. j. do Henryka, na pierwsze piętro. Sąsiedzi nasi uważają go trochę za złego ducha. Nigdy nie widziano jego i Henryka razem, a nigdy się podobno nie rozłączają, jak twierdzą kumoszki z ulicy Chantre.
Rzeczywiście, dziwny i tajemniczy stosunek! My nawet, t. j. Franciszka, Janek i ja, nie widzieliśmy razem tych nierozłącznych przyjaciół. Siedzą zamknięci w pokoiku na górze, potem jeden wychodzi, a drugi pozostaje, jakby na straży jakiegoś tajemniczego skarbu. To trwa od dwóch tygodni, t. j. od dnia naszego przyjazdu. Pomimo obietnicy Henryka wyświetlenia tych zagadek, dotychczas nic mi nie mówił.
..Przed paru dniami, wieczorem, garbus przyszedł do Henryka i tym razem nie wyszedł już od niego. Całą noc spędzili razem. Na drugi dzień Henryk smutniejszy był, niż zwykle. Podczas śniadania rozmowa zeszła na wielkich panów, na dwór królewski i księżne. Na zakończenie Henryk wyrzekł z goryczą:
— Ludzie postawieni zbyt wysoko, dostają zawrotu głowy. Nie trzeba liczyć na wdzięczność książąt. A zresztą — dodał spuszczając oczy — czyż zawsze i za wszystko można zapłacić tylko wdzięcznością? Jeśliby wielka pani, dla której ryzykowałbym mój honor i życie, nie mogła mnie kochać dlatego, że nie mogłaby się zniżyć do mnie, odszedłbym tak daleko, że nie wiedziałbym nawet, czy ona znieważa mnie swoją wdzięcznością.
Matko moja jestem pewna, że garbus mówił mu o tobie.
Tak ukochana moja, Henryk ma racyę. On ryzykował dla twej córki honor i życie. Zrobił więcej: poświęcił twojej córce osiemnaście lat najpiękniejszej młodości. Czemże można opłacić taką niezmierną hojność?
Matko moja, matko! Jakże on się myli, prawda? Jak ty go będziesz kochała, jakże byś mną pogardzała gdyby serce moje do niego należało! Nie śmiałam mu tego powiedzieć bo w jego obecności coś mnie powstrzymuje od mówienia. Czuję, że jestem inaczej i znacznie więcej nieśmiała, niż w latach dziecinnych.
To nie byłaby niewdzięczność, to byłaby podłość. Ale ja do niego należę, on mnie ocalił, on mnie wychował. Czemże bym była bez niego? Garścią prochu na dnie małej trumienki.
I jakaż matka, chociażby księżna, i krewna króla, nie byłaby dumna i szczęśliwa mając za zięcia kawalera Henryka Lagardera, najpiękniejszego, najdzielniejszego i najszlachetniejszego z ludzi? Tak, ja jestem tylko biedna dziewczyna, nie mogę sądzić wielkich tej ziemi, nie znam ich, ale jeżeli jest między wielkiemi damami serce na tyle przewrotne, dusza na tyle zepsuta, aby mi powiedzieć, mnie Aurorze:
— Zapomnij o Henryku...
Nie! Sama myśl o tem doprowadza mnie do szaleństwa. I mówię sobie: Jeżeli matka moja....
Boże, ustrzeż mnie od wypowiedzenia tej myśli. Zdaje mi się, że bluźnię!...
O nie, ty jesteś taka, o jakiej marzyłam i jaką ukochałam, matko moja, I dla swej córki będziesz miał tylko pocałunki i uśmiechy. Jakiekolwiek świetne jest twe imię i urodzenie, którem cię Bóg obdarzył, ty masz coś piękniejszego nad to wszystko — twoje serce. Znieważyłam cię złą myślą, na kolanach proszę cię o przebaczenie.
Ciemno już. Odkładam pióro i przymykam oczy, aby w marzeniach widzieć słodką twarz twoją. Przychodź, matko ukochana, przychodź!....”
Były to ostatnie słowa pamiętnika Aurory. Kartki te to jej najlepsza przyjaciółka, kochała je. Zamykając je w szkatułce, szepnęła:
— Do jutra!
Ciemno już było zupełnie. Drzwi pokoiku otworzyły się cichutko i we świetle lampki, palącej się w przyległym pokoju, ukazała się młoda twarzyczka, Janka Berichon.
Janek był synem małego pazia, którego poznaliśmy na początku tej historyi, gdy odnosił list Neversa do kawalera Dagardera. Paź umarł młodo jako żołnierz, a jego starej matce pozostał tylko ten wnuczek.
— Panienko — rzekł Janek, — babcia pyta, czy trzeba nakryć do stołu tutaj czy w jadalni?
— Która to już godzina? — zapytała Aurora, wyrwana nagle z marzeń.
— Pora kolacyi, panienko — odrzekł Janek.
— Jak on się spóźnia! — pomyślała Aurora.
Potem rzekła głośno:
— Nakryj tutaj.
Dobrze panienko.
Janek przyniósł serwetę i rozłożył ją na stole. Z głębi kuchni doszedł silny głos starej Franciszki.
— Firanki nie są dobrze dosunięte, wnusiu. — mówiła, — przesuń je trochę!
Chłopiec wzruszył lamionami, pośpiesznie jednak wypełniając rozkaz.
— Słowo daję! — mruczał. — Ktoś mógłby sądzie, że boimy się conajmniej więzienia!
Janek był mniej więcej w położeniu Aurory. Nie mówiono mu nic z otaczającej ich tajmnnicy, a miał straszną chęć czegoś się dowiedzieć.
— Czy jesteś pewny, że pan nie wrócił przez schody? — zapytała Aurora.
— Pewny? — powtórzył Janek. — Czy można być u nas czego pewnym? Widziałem, jak wchodził garbus. Podsłuchiwałem pode drzwiami.
— To bardzo źle — rzekła surowo Aurora.
— Szło o to, żeby się dowiedzieć czy pan już wrócił. Przecież nie przez ciekawość!
— I nic nie słyszałeś.
— Nic a nic.
— Gdzie on mógł iść? — Westchnęła głośno Aurora.
— A cóż robić panienko — rzekł chłopiec — tylko garbus może to wiedzieć. I to swoją drogą zabawne, że taki człeczyna wykręcony, jak korkociąg, odwiedza pana kawalera chciałem powiedzieć mistrza Ludwika! A nam nie wolno nawet zajrzeć tam! Mistrz Ludwik przychodzi i odchodzi przez tylne drzwi.
— Czyż nie jest panem? — przerwała młoda dziewczyna.
— Co to, to nie mówię. Jest panem — odrzekł Janek. — Może wchodzić, wychodzić zamykać się z tą małpą. O, i nie krępuje się nami, nie! Ale sąsiedzi, panienko, nie szczędzą języków.
— Rozmawiasz zadużo z sąsiadami — rzekła Aurora.
— Ja! — zawołał chłopiec — Matko Boska, jak to można mówić! A więc jestem gadułą prawda? Dziękuję. Słuchaj babciu — zawołał, wtykając we drzwi swoją jasną kędzierzawą główkę — czy słyszysz? Jestem gadułą!
— Wiem to oddawna, wnusiu, — odrzekła poczciwa kobieta, — a przytem mały próżniak.
Berichon skrzyżował ręce na piersiach.
— Dobrze — zawołał. — Ot, co mi się podoba! A więc trzeba mnie powiesić, ponieważ mam wszystkie wady! Ja, co nigdy, przenigdy nie wymawiam do nikogo ani słowa. Przechodząc, słucham jak rozmawiają. Czy to grzech? A wiedzcież, że oni gadają! Ale żeby się mięszać do ich plotek, fe! Toż mam swoją godność! Chociaż — dorzucił zniżonym głosem — trudno jest czasem powstrzymać się od odpowiedzi, gdy tyle ludzi zadaje pytania.
— A czy tak cię pytają, Janku?
— Ciągle, panienko.
— I o co?
— O rzeczy bardzo kłopotliwe, panienko.
— Ale ostatecznie — rzekła z niecierpliwością Aurorą — o cóż takiego?
Berichon począł się śmiać z najniewinniejszą minką.
— Pytają mnie o wszystko — odparł, — co my jesteśmy, skąd przybywamy, dokąd jedziemy o wiek panienki, o wiek naszego pana, chcę powiedzieć mistrza Ludwika; czy jesteśmy Francuzi, czy katolicy, czy zamierzamy tu osiąść na stałe, czy powrócimy, skąd przyjechaliśmy, czy panienka pości w piątek i w sobotę, czy spowiednik panienki jest z kościoła Ś-go Augustyna czy Ś-go Hieronima?
Odetchnął i mówił dalej bez przerwy:
— I to i owo: Dlaczego zamieszkaliśmy akuratnie na ulicy Chantre zamiast gdzieindziej; dlaczego panienka nigdy nie wychodzi? Pani Moyneret założyła się nawet z panią Guichardt że panienka ma tylko jedną nogę dobrą. Dlaczego mistrz Ludwik wychodzi tak często, dlaczego gar.... Ach! — przerwał. — Ten garbus ich intryguje! Pani Balat mówi, że on wygląda na takiego co to zadaje się ze Złym....
— I ty mieszasz się w te plotki, ty Janku? — zapytała Aurora z oburzeniem.
— O panienka się myli — zaprzeczył — nikt tak nic umie zachować przy sobie to co wie. Ale trzeba je słyszeć, te kobiety! A Boże, Boże, te kobiety! Gdy tylko krokiem wyjdę za próg zaraz mam ich pełne uszy.... “Hola Berichon! Kochany aniołku” — woła przekupka z przeciwka — “chodź no tu i spróbuj mojego ciasta.” A ona ma ciasto dobre panienko! “Ho, ho! mówi gruba rzeźniczka. “Napijesz się pewnie rosołku mój mały.” A maślarka a ta co naprawia futra! A nawet żona prokuratora! Ja przechodzę dumny jak sam lokaj aptekarza. Te panie: Guichard, Moyneret, Balat, przekupka z przeciwka maślarka, rzeźniczka i inne napróżno się starają. To ich nie zniechęca. Niech panienka posłucha jak one gadają, za bawi to panienkę. Oto pani Balat, czarna i wysoka z okularami na nosie mówi tak: “Swoją drogą ona jest milutka i ładna, ta dziewczyna!....” (to o panience tak mówi.) “Ona ma lat dwadzieścia prawda, kochaneczku?” (pyta się mnie.) “Nie wiem, (odpowiadam.) Mówiąc to Berichon przybiera naprzemian gruby głos, to znów piszczący: — “Milutka to milutka” (to pani Moynert tak mówi.) “I nie powiedziałabym, że jest siostrzenicą prostego kowala. Naprawdę czy ona jest jego siostrzenicą, mój chłopcze?” “Nie,” (odpowiadam.) “A więc pewnie jego córką? Prawda, kochaneczku?” “Nie!” I staram się odejść, panienko! Ale proszę spróbować! Guinchard, Durand, Morin, Bertrand i inne otaczają mnie i wszystkie razem pytają: “A więc jeżeli nie córka, to chyba żona?” “Nie” “Młodsza siostra?” “Nie”. “Jakto! Ani żona, ani córka, ani siostra, ani siostrzenica! A więc sierota, którą znalazł.... dziecko wychowane z litości?” “Nie! Nie! Nie!” — krzyczy Berichon w zapale.
Aurora położyła mu białą rączkę na ramieniu.
— Źle zrobiłeś, Janku — rzekła głosem smutnym i słodkim, — bo skłamałeś. Jestem dzieckiem, które mistrz Ludwik przyjął z litości; siostrą, którą wychował przez miłosierdzie.
— O panienko! — zawołał Janek.
— Na przyszły raz gdy cię zapytają to im to odpowiesz — ciągnęła dalej Aurora. — Nie wstydzę się tego. — Dlaczego ukrywać dobrodziejstwa mojego przyjaciela?
— Ależ, panienko.
— I czyż nie jestem biedną, opuszczoną dziewczyną? — mówiła w zamyśleniu Aurora. — Bez niego, bez jego dobrodziejstw....
— No! — zawołał Janek. — Gdyby mistrz Ludwik, jak go trzeba nazywać, słyszał te rzeczy, toby się rozgniewał! Litość dobrodziejstwa! A fe panienko!
— Bóg by dał, żeby nie mówiono czego gorszego o mnie i o nim! — wyszeptała dziewczyna, której biało czoło powlekło się rumieńcem.
Berichon zbliżył się żywo.
— Panienka wie? — zapytał.
— Co? — zapytała, drgnąwszy, Aurora.
— Ba! Panienko....
— Mów, Janku chcę tego!
A gdy chłopiec się wahał, wstała i rzekła rozkazującym tonem:
— Chcę żebyś mówił! Czekam.
Janek spuścił oczy i z zakłopotaniem gniótł w ręku serwetkę.
— To tylko plotki, — rzekł — nic, tylko plotki! One tak mówią: “My dobrze wiemy! On jest za młody na jej ojca. Ponieważ strzeże ją tak pilnie a nie jest mężem....”
— Dokończ! — rozkazała Aurora; blade czoło dziewczęcia pokryło się potem.
— No, cóż panienko jak kto nie jest ojcem ani bratem, ani mężem....
Aurora zakryła twarz rękami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.