Garbus (Féval)/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
BITWA.

Było ich conajmniej dwudziestu, paź nie kłamał. Wzięli nietylko przemytników z Mialat ale także górskich rozbójników, pozbieranych w dolinie. Dlatego napad tak się opóźnił.
Pejrol spotkał zbirów w umówionem miejscu. Na widok Saldaniego mocno się zadziwił.
— Dlaczego nie jesteś na swem stanowisku? — zapytał go.
— Na jakiem stanowisku?
— Czyż nie mówiłem do ciebie przed chwilą w fosie?
— Do mnie?
— Czyż ci nie obiecywałem pięćdziesiąt pistolów?
Porozumiano się. Gdy Pejrol dowiedział się, że popełnił głupstwo, gdy mu powiedziano imię człowieka, w którego moc się dostał, zdjął go okropny strach. Zbirowie napróżno mu tłómaczyli, że Lagarder znajdował się tam właśnie po to, aby samemu bić się z Neversem i że między nimi była wojna na śmierć i życie. Pejrol instynktem rozumiał, jakie wrażenie musiało zrobić na duszy prawej i tak młodej nagłe odkrycie zdrady. W tej chwili Lagarder musiał być sprzymierzeńcem księcia. Aurora Kajlus została ostrzeżoną. Jednego pan Pejrol nie odgadł, to jest z dzieckiem Neversa. Pejrol nie mógłby nawet zrozumieć takiego szaleństwa, aby obarczyć się dzieckiem w chwili walki.
Staupic, Pinto, Matador i Saldani zostali wysłani nowych zbirów. Sam Pejrol podjął się przestrzedz swego pana i pilnować Aurory Kajlus.
W tych czasach, szczególniej na granicy, łatwo było znaleźć dostateczną dość zabijaków za pieniądze. Nasi dwaj profosi wrócili wkrótce w dobrem towarzystwie.
Ale któż zdoła opisać głębokie zmartwienie, wyrzuty sumienia, jednem słowem cierpienia mistrza Kokardasa i jego alter ego, braciszka Paspoala!
Byli to dwaj hultaje, prawda, którzy bez skrupułów zabijali za pieniądze. Ich rapiery nie były więcej warte od sztyletów pospolitych zbójców i nożów bandytów, ale biedacy nie robili tego ze złości. Takim sposobem zarabiali na życie. Była to więcej wina czasów i obyczajów, niż ich własna. W tym wieku tak wielkim i świetnym tyloma sławnymi czynami błyszczała tylko jedna zwierzchnia warstwa społeczeństwa pod nią był jeszcze chaos.
Kokardas i Paspoal kochali swego małego Paryżanina, który przerastał ich o głowę. Gdy miłość zrodzi się w zepsutych sercach, jest prawie zawsze trwałą i silną. Zresztą Kokardas i Paspoal oprócz tego uczucia, którego znamy pochodzenie, nie byli pozbawieni dobrych popędów i historya sieroty z ruin zamku Lagarderów, nie była ich jedynym dobrym uczynkiem, który popełniliby przypadkiem lub przez nieuwagę.
Tkliwość dla Lagardera pozostała ich najlepszem uczuciem, jakkolwiek może mieszało się z niem trochę egoizmu, ponieważ padał na nich jakby blask od sławnego ucznia; nie można jednak powiedzieć, że tylko zimne wyrachowanie było przyczyną tej przyjaźni. Kokardas i Paspoal z chęcią naraziliby życie dla swego Paryżanina.
I oto dzisiaj fatalność postawiła ich na przeciw niego.
Niema sposobu uwolnić się od ciężkiego badania!
Szpady ich należały do Pejrola, bo za nie zapłacił. Uciec lub wycofać się, znaczyłoby postąpić wbrew honorowi, surowo przestrzeganemu przez ludzi ich pokroju.
Przez całą godziną nie zamienili z sobą ani jednego słowa. W ciągu tego wieczoru Kokardas ani razu nie zaklął na „cierniową koronę!“ Zgodnie wzdychali od czasu do czasu i spoglądali na siebie z żałosnemi minami.
To było wszystko.
Wreszcie, gdy już szli do ataku, uścisnęli się smutnie za ręce.
— Cóż chcesz? — rzekł Paspoal. — Będziemy robili, co tylko można.
A Kokardas westchnął.
— To nie może tak być, braciszku Paspoalu, nie może być! Słuchaj, zrób to, co ja.
Wyciągnął z kieszeni metalową kulkę, jaką się posługiwał na sali i nałożył ją na koniec swej szpady.
Paspoal uczynił to samo.
Wtedy obaj jakoś lżej odetchnęli, uczuli się spokojniejsi w sumieniu.
Tymczasem zbirowie i ich towarzysze podzielili się na trzy oddziały. Pierwszy z nich skręcił w fosę i szedł z zachodu drugi zatrzymał pozycyę za mostem; trzeci, złożony przeważnie ze zbójów i kontrabandzistów prowadzonych przez Saldaniego, miał natrzeć z przodu, schodząc małymi schodkami.
Lagarder i Nevers od kilku sekund widzieli ich wyraźnie. Mogliby nawet policzyć tych, którzy ześlizgiwali się na dno fosy.
— Uwaga — rzekł Lagarder — plecami do siebie; punktem oparcia zawsze niech będzie szaniec. Dziecko nie potrzebuję się niczego obawiać, chroni je słup od mostu. Trzymaj się mocno, mości książę! Uprzedzani cię, że oni zdolni są nauczyć cię twego własnego ciosu, jeżeli przypadkiem go zapomniałeś. I to ja — rzekł ze złością — to ja popełniłem to głupstwo! Ale trzymaj się mocno. Co do mnie, to mam za grubą skórę dla szpad tych bałwanów.
Gdyby nie środki ostrożności, które przedsięwzięli naprędce, pierwszy ten atak zbirów byłby straszliwym.
Rzucili się wszyscy naraz z pochylonemi głowami i okrzykiem:
— Na Neversa! Na Neversa!
Najlepiej słychać było głos Gaskończyka i Normandczyka, którzy doznawali pewnej ulgi zaznaczając w ten sposob, że nie idą wcale przeciw swemu dawnemu uczniowi.
Zbirowie nie mieli wcale pojęcia o przeszkodach, jakie napotkali na drodze. Szaniec, jakkolwiek mógł się wydać nędzną i słabą oporą, dokonał odrazu cudów. Wszyscy ci ludzie ciężko uzbrojeni i z długimi rapierami powpadali na belki i plątali się w sianie. Bardzo niewielu dopadło naszych rycerzów, i ci już dobrze byli namaszczeni.
Powstał zgiełk i zamieszanie ostatecznie jeden tylko zbir pozostał na placu. Ale odwrót nie podobny był do ataku. Gdy tylko zbirowie poczęli się cofać, Nevers i jego przyjaciel stali się stroną zaczepną.
— Jestem! Jestem! — wołali równocześnie. I obaj skoczyli naprzód.
Paryżanin pierwszem pchnięciem przebił na wylot jednego z górali. Wyciągnąwszy zeń szpadę i tnąc na odlew, odciął rękę jakiemuś kontrabandziście i, dopędzając trzeciego przeciwnika, jednem uderzeniem rękojeści rozbił czaszkę.
Tym trzecim był Niemiec, Staupic, który ciężko padł na wznak.
Nevera także ciął po mistrzowsku. Oprócz kontrabandzisty, którego powalił pod koła wózka, Matador i Joel byli ciężko ranni z jego ręki. Wtem gdy walczył z tym ostatnim, ujrzał jakieś dwa cienie prześlizgujące się wzdłuż muru w stronę mostu.
— Do mnie kawalerze! — zawołał, cofając się spiesznie.
— Jestem! Jestem.
Lagarder zdążył jeszcze wymierzy? porządny cios Pintowi, który odtąd przez resztę życie mógł pokazywać tylko jedno ucho.
— Na Boga — zawołał łącząc się z Neveresem zapomniałem niemal o jasnowłosym aniołku, moim skarbie!
Cienie zniknęły. W fosie zapanowała głęboka ciszą. Minął już kwadrans.
— Odetchnij nieco, mości książę rzekł Lagarder — ci hultaje nie zostawią nas długo w spokoju: Czy jesteś rannym?
— Draśniętym.
— Gdzie?
— W czoło.
Paryżanin zacisnął pieści i nie odpowiedział ani słowa. Oto rezultat jego lekcyi fechtunku!
W ten sposób minęły dwie czy trzy minuty potem atak zaczął się nanowo, ale tym razem rozważnie systematycznie.
Napadający szli dwiema liniami i starali się omijać przeszkody.
— Nadeszła chwila, żeby się bić silnie i pewnie! — rzekł półgłosem Lagarder. — Przedewszystkiem zajmij się tylko sobą, książę, ja osłaniam dziecko.
Zbirowie otaczali ich kręgiem ciemnym w milczeniu.
Wysunęło się dziesięć szpad.
— Jestem! zakrzyknął Lagarder i raz jeszcze rzucił się naprzód.
Matador wydał przeraźliwy okrzyk i padł na ciała dwóch zbirów, którzy leżeli, jakby piorunem rażeni. Zbójcy cofnęli się, ale tylko na lulka kroków. Ci, którzy przybywali z tyłu, krzyczeli ciągle:
— Na Neversa! Na Neversa!
A Nevers odpowiadał, zapalając się w boju.
— Jestem, moi towarzysze! Oto wieści o mnie: Jeszcze! Jeszcze!
I za każdym razem ostrze jego wysuwało się mokre i czerwone.
Ach! Byli to nieustraszeni szermierze.
— To dla ciebie, panie Saldani! — wołał Paryżanin. — Oto cios, którego cię uczyłem w Segarbe! To dla ciebie Faenza! Ależ zbliżcie się, aby was dosięgnąć, trzebaby mieć milowe halabardy!
Wymierzali pchnięcia, cięli!
Z górskich bandytów, których wypchnięto naprzód, nie było już ani jednego.
Ktoś stał za okiennicami małego okienka, ale nie była to już Aurora Kajlus.
Dwie czarne postacie z krwią zastygłą w żyłach, z zimnym potem na czole słuchały stamtąd odgłosów bitwy.
Był to p. Pejrol i jego zwierzchnik.
— Nędznicy — mówił nieznajomy — nie dosyć jest ich dziesięciu na jednego! Czyż trzeba abym ja się w to wmieszał?
— Strzeżcie się, panie!...
— Niebezpieczeństwo w tem, gdy chociaż jeden zostanie przy życiu! — odpowiedział nieznajomy.
A z zewnątrz dochodził ciągle krzyk:
— Jestem! Jestem!
W rzeczy samej, koło powiększało się bezustanku, znać zbirowie ustępowali.
Już tylko kilku minut brakowało do oznaczonej przez Lagardera pół godziny. Pomoc miała nadejść lada chwila.
Lagarder nie był nawet dotknięty, Nevers zadraśnięty lekko w czoło.
I obaj z taką samą siłą mogliby jeszcze walczyć choćby godzinę.
Poczęła ich unosić gorączka tryumfu. Sami o tem nie wiedząc, oddalali się niekiedy od swych stanowisk, aby z frontu natrzeć na przeciwników. Czyż otaczające ich ciała trupów i rannych nie dość jasno świadczyły o ich przewadze? Widok ten podniecał ich męstwo. Rozwaga znika, gdy szał przychodzi. Nadeszła chwila prawdziwego niebezpieczeństwa. Dwaj rycerze nie spostrzegli, że te wszystkie trupy i ranni byli tam na to, aby ich zmęczyć. Wszyscy fechmistrze z wyjątkiem Staupica, który leżał zemdlony, dotąd jeszcze stali twardo, czekając na swoją kolej.
Mówili sobie:
— Rozłączmy ich tylko, a jeżeli są z kości i ciała weźmiemy ich.
Od pewnego czasu wszystkie ich ruchy prowadziły ku temu, aby wyciągnąć naprzód jednego z rycerzy, a drugiego przytrzymać przypartego do muru.
Joel Jugan, dwa razy zraniony, wraz z Faenzą, Kokardasem i Paspoalem, mieli się zająć Lagarderem, trzej Hiszpanie szli przeciw Neversowi.
Pierwsza banda miała w danej chwili, ustępować; druga, przeciwnie, stawiać opór. Podzielili między sobą pozostałych pomocników.
Po pierwszem natarciu Kokardas i Paspoal cofnęli się, Joel i Włoch, otrzymali każdy po dobrem pchnięciu. W tej samej chwili Lagarder odwracając się, rozpłatał twarz Matadorowi, który zanadto blizko przystąpił do Neyersa.
Rozległ się okrzyk: Uciekaj, kto może!
— Naprzód — zawołał Paryżanin.
— Naprzód — powtórzył książę.
I razem:
— Jestem! Jestem! Wszystko ustępowało przed Lagarderem, który w jednem mgnieniu oka był na końcu fosy.
Ale książę znalazł przed sobą żelazny opór. W rozpędzie zyskał najwyżej kilka kroków.
Nie był to człowiek zdolny wzywać pomocy. Trzymał się dobrze i Bóg tylko wie, jakie trzej Hiszpanie mieli ciężkie zadanie! Pinto i Saldani byli obaj ranni.
W tej chwili, żelazna krata zamykająca nizkie okienko, obróciła się na zawiasach. Nevers znajdował się zaledwie o kilka cali od okienka. Okiennica otworzyła się, ale książę nie słyszał tego, tak ze wszystkich stron ogłuszony, był hałasem bitwy.
Dwaj ludzie zeszli jeden po drugim do fosy. Nevers nie widział ich wcale. Obaj trzymali w rękach obnażone szpady. Wyższy z nich miał maskę na twarzy.
— Zwycięstwo! — zawołał Paryżanin, który uczynił już kolo siebie wolne miejsce.
Odpowiedział mu śmiertelny okrzyk Neyersa.
Jeden z dwóch ludzi, którzy zeszli z okienka wyższy, z maską na twarzy przebił go z tyły szpadą.
Nevers padł.
Cios wymierzony był — jak wtedy mówiono — po włosku, to znaczy uczenie, tak, jak się robi chirurgiczną operacyę. I był wystarczający.
Upadając Nevers zdołał odwrócić głowę. Jego gasnący wzrok przeniknął maskę na twarzy zabójcy. Wyraz gorzkiego cierpienia ściągnął oblicze umierającego.
Księżyc w ostatniej kwadrze wschodził poźno za wieżami zamku, nie było go jeszcze widać, ale blade światło rozpraszało trochę ciemności.
— Ty! To ty! — wyszeptał Nevers, konając. — Ty, Gonzago! Ty mój przyjaciel, za którego oddałbym sto razy życie!
— A ja biorę je raz tylko — odparł zimno zamaskowany człowiek.
Głowa młodego księcia opadła martwa.
— Ten już nie żyje! — zawołał Gonzaga. — Do drugiego!
Nie potrzeba było iść do drugiego, on sam przychodził.
Gdy Lagarder usłyszał jęk księcia, wydarł mu się z piersi okropny okrzyk.
Zbirowie zagradzali mu drogę.
Ale zatrzymajcie lwa, gdy rzuca się na wroga! Dwóch profosów potoczyło się po trawie. Przeszedł!
Na widok Lagardera Nevers uniósł się i wyszeptał przytłumionym głosem:
— Bracie, pamiętaj! Pomścij mnie!
— Przysięgam, na Boga! — zawołał Paryżanin — wszyscy ci ludzie umrą z mojej ręki.
Pod mostem zapłakało dziecko, jakby zbudzone ostatnim jękiem umierającego ojca.
Nikt nie zauważył tego słabego głosiku.
— Ciebie tylko nie znam — rzekł, prostując się Lagarder, sam jeden teraz przeciwko wszystkim. — Uczyniłem przysięgę, trzeba więc, abym cię odnalazł, gdy nadejdzie godzina.
Między zamaskowanym człowiekiem a Paryżaninem skupiło się pięciu mistrzów broni i p. Pejrol. Zbirowie jednak nie nacierali. Paryżanin, schwyciwszy snop siana, jako tarczę wpadł między nich, jak piorun. W pierwszym rozpędzie doszedł do środka. Zamaskowanego człowieka osłaniali tylko Pejrol i Saldani. Szpada Lagardera wcisnęła się między nich i uczyniła na ręku nieznajomego szeroką szramę.
— Jesteś naznaczony! — zawołał cofając się.
On jeden usłyszał płacz rozbudzonego dziecka. W trzech skokach był pod mostem. Księżyc wyszedł z za wieżyc. Wszyscy widzieli, że Lagarder podnosił z ziemi jakiś przedmiot.
— Naprzód! Naprzód! — wołał ze wściekłością Gonzaga. — To córka Neversa! Córkę Neversa za wszelką cenę!
Lagarder trzymał dziecko na ręku. Zbirowie wyglądali na zbitych psów. Stracili już ochotę do tej roboty. Kokardas umyślnie jeszcze powiększał ich niechęć, wołając:
— Ten gałgus wszystkich nas tu dokończy!
Aby dotrzeć do małych schodków, Lagarder błysnął tylko szpadą, która świeciła jasno w promieniach księżyca i rzekł:
— Z drogi błazny!
Wszyscy usunęli się instynktownie.
Ze wsi dochodził tentent pędzących galopem żołnierzy Lagardera.
Stanąwszy na ostatnim stopniu, Lagarder ukazał, w pełnem świetle swą piękną twarz i uniósł w górę dziecko, które na jego widok poczęło się uśmiechać.
— Patrzcie — zawołał — oto córka Neversa! Chodź więc jej szukać poza moją szpadą, morderco. Ty, któryś ułożył tę zbrodnię, ty, któryś jej nikczemnie dokonał! Ktokolwiek jesteś, ręka twoja zachowa mój znak. Poznam cię wszędzie. I gdy wybije godzina, jeżeli ty nie przyjdziesz do Lagardera, Lagarder przyjdzie do ciebie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.