Garbus (Féval)/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
Pałac książąt de Nevers.

I.
DOM ZŁOTA.

Dwa lata upłynęło od śmierci Ludwika XIV-go, który przeżywszy dwa pokolenia: Delfina i księcia Burgundyi, zostawił tron małoletniemu prawnukowi Ludwikowi XV. Opiekunem małego króla i regentem państwa został Filip, książę Orleański.
Z wyjątkiem spisku Cellomara, który zduszony był przez regenta w samym zaczątku, regeneya Filipa Orleańskiego upływała w ciszy i pokoju.
We wrześniu 1717 roku kończyło się dziewiętnaście lat od opisanych w poprzednich rozdziałach wypadków.
Założyciel sławnego banku Luizyany Jan Law, syn jubilera dosięgał szczytu potęgi i sławy. Pomysł i wprowadzenie monety papierowej i banku państwa, wreszcie stworzenie Kompanii Zachodniej, późniejszej Kompanii Indyjskiej, uczyniły go prawdziwym ministrem finansów, chociaż d’Argenson zachował ten tytuł.
Regent, którego wybitną inteligencyę popsuło najpierw wychowanie, a później nadmierne używanie życia, pozwolił w dobrej wierze uwieść się wspaniałym ułudom tego finansowego poematu. Law zapewniał, że obejdzie się bez złota i wszystko na złoto zamieni.
We wrześniu 1717 roku cena nowych akcyi Kompanii Indyjskiej, przezwanych córkami w przeciwstawieniu do starych akcyi, zwianych matkami, podniosła się na pięćset procent.
Wnuczki, stworzone w kilka dni potem, miały równe powodzenie. Nasi przodkowie kupowali za setki franków w brzęczącej monecie tysiące szarych papierów, na każdym było napisane, że okazicielowi wypłaca się tysiąc franków. Po trzech latach sto sztuk takich wspaniałych papierów warte było dwa franki.


∗             ∗

Był to jesienny poranek smutny i zimny. Rozmaici rzemieślnicy, cieśle, stolarze, mularze kierowali się grupami ku ulicy Saint Denis niosąc na ramionach robotnicze narzędzia. Następnie wszyscy prawie skręcali na małą uliczkę Saint-Magloire. W środku tej uliczki, prawie naprzeciwko kościółka tej samej nazwy, wznosił się wspaniały gmach o występujących murach zakończonych pięknemi rzeźbami. Robotnicy przechodzili bramę i wchodzili na wybrukowany dziedziniec, otoczony z trzech stron bogatemi budowlami. Był to stary pałac książąt Lotaryńskich. Od czasów Ludwika XIII nosił nazwę pałacu Neversa. Teraz nazywał się pałacem Gonzagi. Zamieszkiwał go książę Mantui, Filip Gonzaga.
Bez zaprzeczenia po regencie i p. Law, książę Filip Gonzaga był najbogatszym i najpotężniejszym we Francyi. Korzystał z dóbr Neversów z dwóch różnych tytułów: najpierw, jako kuzyn i domniemany spadkobierca, następnie, jako mąż wdowy po ostatnim księciu tego rodu, Aurory Kajlus.
Przez małżeństwo to zyskał także olbrzymią fortunę Kajlusa Klucznika który zeszedł z tego świata, aby na drugim połączyć się ze swemi dwiema żonami.
Gdyby czytelnika zdziwiło to małżeństwo, przypomnimy mu, że zamek Kajlusa był osamotniony, zdała od miast, i że dwie młode kobiety umarły tam uwięzione.
Bywają wypadki, które można sobie wytłómaczyć tylko gwałtem fizycznym lub moralnym. Poczciwy Klucznik lubił prostą drogę, a powinniśmy już mieć stanowczą opinię o delikatności jego książęcej mości Filipa Gonzagi.
Od osiemnastu już lat wdowa po Neversio nosiła jego imię. Ani na chwilę przez ten czas nie zdjęła żałoby, nawet idąc przed ślubny ołtarz. Gdy po ślubie Gonzaga wszedł wieczorem do jej pokoju, jedną ręką wskazała mu drzwi, drugą przyłożyła sztylet do swych piersi.
— Żyję dla córki Neversa — rzekła, — ale poświęcenie ludzie ma swe granice. Postąp krok jeden, a pójdę czekać na moją córkę obok jej ojca.
Gonzaga potrzebował swej żony, aby korzystać z dochodów Kajlusa. Skłonił się więc głęboko i wyszedł.
Od tego wieczoru księżna nie przemówiła nigdy słowa w obecności swego męża. A on był uprzejmy, czuły, uprzedzająco grzeczny. Aurora pozostała zimna i milcząca. Codziennie w porze obiadowej Gonzaga posyłał swego ochmistrza, aby poprosił księżnę do stołu. Nigdy nie siadłby do obiadu nie załatwiwszy tej formalności. Codziennie księżna odpowiadała że jest cierpiąca i prosi księcia, aby uwzględnił odmowę. Powtarzało się to trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok przez osiemnaście lat.
Za to Gonzaga wyrażał się o swej żonie w wyrazach bardzo tkliwych. Miał już zdania zupełnie przygotowane, które tak się zaczynały: “Księżna mówiła mi”... albo “mówiłem księżnie”...i potem kładł już stosowne słowa. Nikogo nie wprowadzało to w błąd, udawano jednak dobrą wiarę, co jest dostatecznem dla niektórych silnych umysłów.
A Gonzaga miał prawdziwie silny umysł: był też bezzaprzeczenia ogromnie sprytny i obdarzony zimną krwią i zuchwałością. W zachowaniu się jego była godność trochę teatralna, cechująca zwykle ludzi z jego kraju. Kłamał z bezczelnością graniczącą z bohaterstwem i chociaż był jednym z najbezwstydniejszych rozpustników dworu, gdy przemawiał publicznie słowa jego napiętnowane były zawsze surową przyzwoitością.
Regent nazywał go swym najlepszym przyjacielem.
Wszystkich jego przyjaciół rozczulały starania, jakie nieustannie czynił, aby odnaleźć córkę nieszczęśliwego Neversa, trzeciego Filipa, także przyjaciela od lat dziecinnych regenta. Ale dotąd nie natrafiono nawet na ślad zaginionej; ponieważ jednak nie było też i dowodów jej śmierci, Gonzaga stał się naturalnym opiekunem tego dziecka, które prawdopodobnie już nie istniało, i w tym charakterze używał dochodów Neversa.
Udowodnienie śmierci panny Nęvers uczyniłoby go spadkobiercą księcia Filipa, ale wdowa po nim, jakkolwiek uległa woli ojca co do małżeństwa okazała się nieugiętą, gdy chodziło o córkę.
Po wyjściu za mąż, utrzymała tytuł “wdowy po Neversie,” i w akcie ślubnym stwierdziła istnienie swej córki. Gonzaga miał zapewne powody, aby się na to zgodzić. Szukał dziecka od lat osiemnastu, księżna także. Ich poszukiwania jednakowo gorliwe i niestrudzone, jakkolwiek z odmiennych wypływające powodów, pozostały bez rezultatów.
Pod koniec tego lata Gonzaga po raz pierwszy zaczął napomykać o zwołaniu rady familijnej, w celu uregulowania sprawy, będącej od tak dawna w zawieszeniu. Tymczasem jakoś ciągle zwlekał: miał tyle do roboty, a był tak bogaty!
Wszyscy ci robotnicy wchodzący do pałacu Neversa, należeli co Gonzagi, wszyscy ci cieśle, stolarze, mularze, ślusarze dla niego pracowali. Zadaniem ich było przerobić pałac od dołu do góry.
A jednak była to wspaniała rezydencya, którą upiększali kolejno jej właściciele, a ostatnio sam Gonzaga, wykwintny i uczony artysta. Było to arcydzieło gotyckiej sztuki, skarb starej rzeźby. Dokoła pałacu rozciągał się. olbrzymi ogród zarosły staremi drzewami i ozdobiony licznymi posągami.
Paryż nie posiadał równie pięknego pałacu. Musiał więc mieć Gonzaga, książę, dumny magnat, artysta poważne powody, aby burzył to wspaniałe dzieło.
Pewnego wieczoru regent wychodząc z jakiejś uczty w towarzystwie księcia Carignan, obdarzył go pozwoleniem założenia u siebie w pałacu na ulicy Quincampoix ajentury bankowej. To znaczy że książę Carignan miał wyłączny przywilej wymiany akcyj.
Gonzaga był zazdrosny. Aby go pocieszyć, regent, wychodząc, z innej uczty, dał mu monopo, na wymianę akcyj na towary. Był to olśniewający podarunek. Mogły z tego powstać góry złota.
Przedewszystkiem więc trzeba było w pałacu wyszykowaćjak najwięcej miejsc, ponieważ za nie płacono i to nawet bardzo drogo.
Przez okno pierwszego piętra jakaś postać niewieścia w żałobie, patrzyła smutnem okiem na to dzieło zniszczenia.
Była piękna, ale tak blada, że robotnicy brali ją za widmo. Szeptali między sobą, że to wdowa po nieboszczyku księciu Neversie, a żona Filipa Gonzagi.
Patrzyła długo; naprzeciw okna stał wiąz przeszło stuletni, gdzie eo rana, zarówno zimą, jak latem śpiewały ptaszki, witając wschodzące słonce. Gdy stary wiąz padł pod ciosami siekiery, kobieta w żałobie zapuściła ciemne story swego okna.
Od tego czasu nikt już jej nie, widział.
Po kolei padały wszystkie ogromne drzewa cienistych alei, na końcu których umieszczone były wspaniałe wazy z różami. Powyrywano róże, porozbijano wazy. Wszystko to zajmowało miejsce, a każdy kawałek ogrodu miał wartość złota.
Tym, którzy dziwili się lub śmieli z tych rujnacyj, Gonzaga odpowiadał:
— Za lat pięć będę miał dwa, albo trzy miliardy. Odkupię pałac Tuileries od jego królewskiej mości Ludwika XV, który będzie już królem — zrujnowanym.
Tego rana, gdy po raz pierwszy wchodzimy do pałacu Gonzagi, dzieło zniszczenia było niemal na ukończeniu. Dokoła głównego dziedzińca wznosiły się trzy piętra drewnianych klatek. Przedsionki zamieniono na biura, a robotnicy kończyli budowę baraków w ogrodzie.
Dziś właśnie miano nabywać miejsca: dziś właśnie miały się otworzyć kasy “Złotego domu“ jak go już nazywano.
Każdy wchodził, jak chciał do wnętrza pałacu. Cały parter i pierwsze piętro z wyjątkiem prywatnych apartamentów księżnej, były już przygotowane, na przyjście kupców i towarów. Ostry zapach heblowanego drzewa ściskał za gardło; w głowie huczało od głośnych uderzeń młotów. Lokaje nie wiedzieli od czego zacząć, kogo słuchać. Przełożeni nad sprzedażą tracili głowy.
W głównej sali pomiędzy gromadą kupców stał szlachcic przystrojony w aksamity, jedwabie i koronki, na wszystkich jego palcach błyszczały pierścienie, a na szyi wisiał wspaniały, złoty łańcuhh. Był to p. Pejrol, doradca zaufany i służalec gospodarza tego pałacu. Nie bardzo się zestarzał. Pozostał zawsze, jak był chudy, żółty, schylony, którego ogromne oczy dopominały się okularów. Miał jednak pochlebców i zasługiwał widocznie na to, bo Gonzaga dobrze mu płacił.
Około dziewiątej, gdy tłok trochę się zmniejszył, dzięki temu strasznemu tyranowi-głodowi, któremu podlegają nawet spekulanci, dwaj ludzie, nie wyglądający na finansistów, przeszli równocześnie próg wielkich drzwi. Jakkolwiek wejście wolne było dla każdego, te dwa zuchy zdawali się nieprawnie wchodzić do pałaciu.
Pierwszy bardzo źle ukrywał zakłopotanie, przybierając zuchwałą minę; drugi, przeciwnie, starał się nadać swej postawie jak można najpokorniejszy wygląd.
Obaj mieli przy boku szpady, te długie szpady, od których na dziesięć mil wokoło czuć zbirami.
Pomimo to jednak nasi śmiałkowie przepychali się przez tłum. Pierwszy roztrącał wszystkich bez ceremonii łokciami; drugi przeciskał się ze zręcznością kota.
Zuchwalec, który z taką śmiałością ocierał dziurawe łokcie o tyle całych płaszczy, nosił zawadyjackie wąsy, zmięty pilśniowy kapelusz opadający mu na oczy, kurtkę ze skóry bawolej i aksamitne spodnie, których pierwotny kolor stał się teraz zagadką. Ogromna szpada unosiła połę podartego hiszpańskiego płaszcza, przyjechał bowiem z Madrytu.
Drugi zbir, pokorny i nieśmiały, miał żaledwie trzy żółtawe włoski pod haczykowatym nosem. Nakrycie głowy pozbawione ronda, przypominało czopek do gaszenia świecy. Stary płaszcz związany skórzanym rzemieniem, połatane spodnie, dziurawe buty, dopełniały jego ubioru, do którego pasowałby lepiej kałamarz, aniżeli szpada. Jednakże nosił szpadę, która skromna również jak jej właściciel pokornie obijała mu łydki.
Przeszedłszy podwórzec, doszli niemal równocześnie do wielkiego przedsionka, każdy przypatrując się drugiemu z pod oka, mówił sobie w duchu:
— Co za smutna figura! Ten napewno nie przyszedł tu kupić Złotego domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.