Garbus (Féval)/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
KOKARDAS I PASPOAL.

Jeden siedział na starym fornalskim koniu o długiej skołtunionej grzywie, koślawych i kosmatych nogach; drugi, na wzór amazonki, opierał się lekko i wdzięcznie na grzbiecie osła.
Pierwszy miał dumną postawę, nie harmonizującą z pokornie opuszczonym łbem swego rumaka. Ubrany był w kaftan z bawolej skóry z plastronem wyciętym w kształcie serca, w grube sukienne spodnie i piękne wysokie buty z odwiniętemi u góry cholewami, jak to było w modzie za czasów Ludwika XIII-go. Na głowie wielki zawadyjacki kapelusz pilśniowy; przy boku olbrzymia szpada.
To był mistrz Kokardas rodem z Tuluzy, były mistrz sztuki szermierskiej miasta Paryża, a obecnie osiadły w miasteczku Tarbes, gdzie było z kabzą krucho.
Drugi wydawał się z powierzchowności nieśmiały i skromny. Z ubioru możnaby go było wziąć za zbiedzonego kleryka: długi, czarny surdut, krojem przypominający sutannę, zakrywał świecące ze starości czarne sukienne spodnie. Na głowie wełniana czapica, wtulona aż na same uszy, na nogach pomimo szalonego upału dźwignął ciężkie futrzane trzewiki.
W przeciwieństwie do mistrza Kokardasa, którego nieba obdarzyły bogatą kędzierzawą czupryną, czarną, jak u Negra i wiecznie rozczochraną, towarzysz jego posiadał kilka zaledwie kosmyków żółto-blond włosów, które starannie przylepione były na skroniach. Ta sama różnica między dwoma strasznemi miotłami pod nosem mistrza broni, które trzeba było uważać za wąsy, a trzema blado-żółtemi, sterczącemi na górnej wardze włoskami “profosa” (nauczyciel fechtunku, czyli sztuki robienia bronię).
Tak, ten łagodny i spokojny podróżny był profosem i możemy was, czytelnicy, zapewnie, że w razie potrzeby, dzielnie władał swoją ogromną obrzydliwą szpadą, która w tej chwili obtłukiwała boki starego osia.
To był Inocenty Paspoal.
Ojczyzną jego była Normandia. Przyjaciele nazywali go braciszek Paspoal, czy to z powodu klerykalnego wyglądu, czy też dlatego, że był niegdyś służącym cyrulika — niewiadomo.
Brzydki był w każdym calu, pomimo ognistego a sentymentalnego błysku, który się zapalał w przymrużonych niebieskich oczach, ile razy dojrzał gdzie rąbek niewieściej spódniczki.
Kokardas, przeciwnie, wszędzie na świecie musiałby być uznany za pięknego junaka.
W dzisiejszy skwarny dzień obaj wlekli się powoli. Najmniejszy kamyczek na drodze wyprowadzał z równowagi szkapę Kokardasa, a co dwadzieścia kroków rumak Paspola objawiał różne kaprysy.
— Patrzaj kochanie — odezwał się Kokardas wyraźnym akcentem gaskońskim. — Oto od dwóch godzin ciągle w tym samym miejscu widzimy ten piekielny; zamek. Chyba on idzie razem z nami?
Paspoal odpowiedział śpiewnym nosowym tonem normadzkim:
— Cierpliwości! Cierpliwości! Na to, co nas czeka, zawsze przyjdziemy dość wcześnie.
— Korono cierniowa! Braciszku Paspoalu — zaczął znów Kokardas, ciężko wzdychając, — gdybyśmy to mieli w sobie choć krztę więcej statku, to z naszemi talentami moglibyśmy zajść daleko...”
Racya, przyjacielu Kokardasie — odrzekł pokornie Normandczyk — złe namiętność nas zgubiły.
— Szulerka, do kroćset! Wino...
— I kobietki! — dorzucił Paspoal, wuosząc pobożnie w górę swoje krecie oczki.
W tej chwili właśnie zbliżyli się do brzegów. Klarabidy, w samym środku doliny Louron. Naprzeciw nich wznosiły się potężne mary zamku Kajlusa, tego prawdziwego cudu dolin pirenejskich.
Ale Kokardas i Paspoal nie zdradzali najmniejszego zamiłowania dla sztuk pięknych. Wlekli się dalej leniwie, rzucając od czasu do czasu okiem na zamek jedynie w celu zmierzenia oddzielającej ich odeń przestrzeni.
Ten Kokardas musiał być wielce wesołym towarzyszem, gdy miewał pełną sakiewkę. Naiwnie chytra twarz Paspoala, również miała wyraz stałego dobrego humoru. Ale dzisiaj obaj byli smutni, mieli bowiem do tego poważne powody.
Puste kieszenie, puste żołądki, a w perspektywie jakaś niewyraźna, a prawdopodobnie niebezpieczna przeprawa, którą możnaby było łacno odrzucić, gdyby nie owe pustki w kieszeni.
— Ręko Boska! — zaklinał się Kokardas — ani tknę więcej ani kart, ani kielicha!
— Wyrzekam się miłości na wieki! — Wtórował czuły Paspoal.
I obaj zaczęli snuć cnotliwe marzenia na przyszłość, gdy będą przy groszach.
— Wyekwipuję się porządnie — wołał z entuzyazmem Kokardas — i wstąpię jako żołnierz do chorągwi małego Paryżanina.
— A ja tak samo — mówił Paspoal — będę żołnierzem, albo służącym u majora-chirurga.
— Czyż nie będzie ze mnie piękny strzelec królewski?
— No, już tam i ja się nie boję, że każdy w tym pułku, gdzie ja będę, porządnie będzie miał puszczoną krew!
A potem razem w duecie:
— Zobaczymy naszego małego Paryżanina! Może też mu oszczędzimy czasem niejednego guza.
— I znów będzie mnie nazywał swoim starym Kokardasem!
— I będzie kpił sobie, jak dawniej z braciszka Paspoala!
— A bodaj cię siarczyste! — wykrzyknął Gaskonczyk, uderzając pięścią ledwie już wlokącą nogi szkapę. — Jak na rycerzy, spadliśmy bardzo nisko! Ale, kochanku, jak za każdy grzech jest kara, tak jest i łassa Boska. Czuję, że przy naszym małym Paryżaninie dokumentnie odpokutujemy.
Ale Paspoal zwiesił smutnie głowę: Kto wie, czy zechce nas poznać teraz, westchnął, obrzucając rozpaczliwem spojrzeniem swoją toaletę!
— E! kochanku! — pocieszał Kokardas. — To złote serce cały ten chłopak!
— A jaki chwat! — westchnął Paspoal. Jaka zręczność!
— A jaki żołnierz! Jaki szermierz!
— Pamiętasz-że ty ten jego cios na odlew przy cofaniu się?
— A pamiętasz te jego trzy pchnięcia proste w ataku na Delespina?
— Anioł!
— Prawdziwy anioł! Szczęśliwy zawsze w grze. A jak pije, korono cierniowa!
— A jak zawraca głowy kobietkom!
Po każdym takim wykrzykniku obaj towarzysze coraz więcej się zapalali. Co chwila też zatrzymywali się, aby się uścisnąć za ręce. Wzruszenie ich było szczere i głębokie.
— Boże miłościwy! — zaczął Kokardas. — Jeżeli tylko palcem kiwnie, on, nasz mały Paryżanin, to będziemy jego sługami, prawda, kochanku?
— I zrobimy z niego wielkiego pana! — dokończył Paspoal. — Takim sposobem pieniądze Pejrola na sprowadzą na nas nieszczęścia. A więc to p. Pejrol, zaufany księcia Filipa Gonzagi sprowadza tutaj mistrza Kokardasa i braciszka Paspoala.
Ci zaś znali doskonale owego Pejrola, a jeszcze lepiej jego pana, księcia Gonzagę. Zanim osiedlili się w Tarbes, aby tu uczyć szlachciców sztuki robienia bronią, trzymali w Paryżu salę fechtunkową na ulicy Croix-des-Petits-Champs o dwa kroki od Luwru. I gdyby nie owe namiętności, które im tak szkodziły w karyerze, mogliby byli dorobić się znacznej fortuny, gdyż cały niemal dwór królewski bywal u nich.
Były to dobre chłopaki, ale okrutne wisusy, którzy musieli niewątpliwie coś większego przeskrobać w Paryżu, skąd tak nagle uciekli.
To pewna, iż w owym czasie tacy mistrzowie szpady ocierali się o najpotężniejszych panów. I nieraz znali ich lepiej, niż najbliższe ich otoczenie. Wyobraźcie sobie ile taki Paspoal, który był przytem golibrodą, musiał posiadać pięknych tajemnie! Niczem żywa gażeta!
To też w tej chwili obiecywali sobie jaknajwiększe korzyści ze swoich usług. Wyjeżdżając z Tarbes, Paspoal powiedział:
— To sprawa, gdzie można zyskać miliony. Nevers jest najpierwszą szpadą po małym Paryżaninie. Jeżeli więc chodzi o Neversa, muszą dobrze płacić.
I Kokardas najzupełniej zgodził się na taki mądry sąd o rzeczy.
Już była druga godzina po południu, gdy nareszcie weszli do wioski Tarrides; najpierwszy spotkany wieśniak wskazał im drogę d» oberży “Jabłko Adama.”
A tam już główna izba była prawie pełna. Młoda dziewczyna w jaskrawej spódniczce i gorseciku haftowanym, jakie noszą wieśniaczki z Foix, krzątała się żwawo, wnosząc to cynowe kubki, to dębowe beczułki, to fajki, jednem słowem wszystko, czego zażądało sześciu dzielnych mężów siedzących przy trzech stolikach.
Na ścianie wisiało sześć mocnych szpad ze wszelkimi przyborami.
I o ich groźnych, spalonych obliczach, impertynenckich spojrzeniach i z fantazyą podkręconych wąsach, poznać można było, że wszyscy sześciu byli pierwszorzędnymi zabijakami. Na sam ich widok, niejeden poczciwy, a spokojny mieszkaniec, któryby przypadkiem wszedł do tej izby, struchlałby w jednej chwili.
Przy Pierwszym stoliku, najbliżej drzwi wchodowych, siedziało trzech Hiszpanów, jak to odrazu widać z ich fizyognomii. Przy drugim stole siedział Włoch z szeroką blizną na czole; naprzeciw niego ponury zbir, akcentem w mowie zdradzający Niemca. Przy trzecim stole siedziało ogromne chłopisko, którego szepleniąca mowa zdradzała Bretończyka.
Trzej Hiszpanie nosili imiona: Saldani, Pinto i Pepe, czyli Matador, wszyscy trzej znani w całej Hiszpanii fechmistrze.
Włoch nazywał się Faenza.
Niemiec — Staupic.
Bretończyk — Joel Jugan.
Wszystkich ich ściągnął tutaj p. Pejrol, — on się znał na tem.
Zaledwie przekroczywszy próg oberży, Kokardas i Paspoal aż się cofnęli w tył na widok tak znanej kompanii. Izba posiadała jedno niskie okno, tak, że od dymu fajek było prawie całkiem ciemno. To też nasi przyjaciele początkowa zaledwie dojrzeć zdołali groźne wąsiska, niewyraźne profile twarzy i szpady rozwieszone na ścianie.
Ale sześć zachrypłych głosów zawołało jednocześnie:
— Mistrz Kokardas! Braciszek Paspoal!
Naturalnie towarzyszyły temu okrzykowi różne przekleństwa.
Kokardas przyłożył rękę do czoła w kształcie daszka.
— Nie bój się! — zawołał — “todos camaradas!”
— Wszyscy starzy towarzysze! — przetłomaczył Paspoal, którego głos jeszcze dotąd drżał lekko.
Bo ten Paspoal był z natury tchórzem i tylko okoliczności zrobiły go odważnym. O byle co dostawał na ciele “gęsiej skórki.” Niemniej przeto umiał się bić, jak sam dyabeł.
Nastąpiły uściśnienia rąk; tu i tam głośno pocałunki; jedwabne kaftany ocierały się poufale o stare sukno, skórę lub aksamit. Bo w ubiorze tych nieustraszonych wszystko można było znaleźć z wyjątkiem białej bielizny.
Przed nadejściem Kokardasa i Paspoala, trzy opisane grupy nie bardzo były z sobą blisko: Bretończyk nie znał nikogo. Niemiec w przyjaźni był tylko z Włochem, a trzej Hiszpania dumnie trzymali się razem na uboczu.
Ale tacy ludzie, jak Kokardas i Paspoal, głośni ze swojej sali fechtunku na ulicy Croix-des-Petits-Champs, musieli znać wszystkich niemal europejskich zawadyaków. To też i tu stali się łącznikiem między temi trzema grupami, pozwalając się lepiej zaznajomić i zrozumieć.
Kiedy pierwsze lody pękły, zsunięto razem stoliki i zaczęły się wzajemne prezentacye. Znano tytuł i godność każdego! A także zasługi. Olbrzymi Bretończyk, gdyby był Indyaninem, napewno nosiłby przy pasie ze dwa lub trzy tuziny skalpów. Włoch niechybnie widywał w snach ze dwadzieścia kilka jęczących duchów. Niemiec porąbał już był trzech margrafów, pięciu ryngrafów i dwóch landgrafów; szukał właśnie teraz burgrafa.
Ale to wszystko nic wobec trzech Hiszpanów, którzy snadnie mogli się utopić we krwi swych niezliczonych ofiar.
Co do naszego Gaskończyka i Normanda nie możemy powiedzieć nic bardziej pochlebnego nad to, że mieli szacunek i uznanie całej tej kompanii.
Kiedy już obeszła dokoła pierwsza kolej kubków, Kokardas odezwał się poważnie:
— Teraz, aniołeczki, pomówmy o naszej “robocie.”
Zawołano dziewczynę, całą. drżącą z przestrachu i zażądano nowej porcyi wina.
Dziewczyna była silną, krępą brunetką i nieco zezowatą. Paspoal już do niej skierowywał całą artyleryę czułych spojrzeń i nawet zaczął podchodzić pod pretekstem umówienia się o lepsze wino. Ale Kokardas schwycił go za kołnierz.
— Kochaneczku, ślubowałeś powstrzymywać namiętności — powiedział z godnością. Paspoal usiadł, ciężko wzdychając.
Gdy dziewczyna postawiła świeży gąsiorek na stole, odprawiono ją z rozkazem nie zaglądania do izby.
— Moje aniołki — zaczął Kokardas — nie spodziewaliśmy się, ani braciszka Paspoal, ani ja, zastać tutaj taką drogą kompanię, zdala od miast, zdala od miejscowości ludnych, gdzie zazwyczaj rozwijacie wasze talenta...
— Dio! — przerwał Włoch. — Czy znasz takie miasta, gdzieby teraz była, jaka robota “mio caro, ” Kokardasie?
I wszyscy zwiesili smutnie głowy, jak ludzie, których cnoty nie dosyć są wynagradzane.
A potem Saldani zapytał:
Czyż nie wiesz, dlaczego jesteśmy tutaj razem?
Już Gaskończyk otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kiedy poczuł, że Paspoal oparł nogę na jego bucie pod stołem.
Kokardas, mimo, iż w takiej kompanii, jak ta, odrazu uważany był za wodza, miał zwyczaj słuchać ślepo rad swego profesora, który jako Normandczyk, był mądry i rozważny.
— Wiem — odpowiedział — iż nas tu zwołano...
— To ja! — przerwał Staupic.
— I, że w zwyczajnych okolicznościach — kończył Gaskończyk — braciszek Paspoal i ja najzupełniej wystarczylibyśmy.
— Corajo! — zaklął Pepe-Matador. — Gdy ja sam jestem, to zwykle nie potrzeba wołać innych!
Każdy dorzucił parę słów od siebie, chwaląc własne zalety.
W końcu Kokardas wywnioskował:
— A więc chyba mamy sprawę z całą armią?
— Nie — odpowiedział Staupic. — tylko z jednym rycerzem.
Staupic bowiem był od pewnego czasu na usługach p. Pejrola, poufnego księcia Filipa Gonzagi.
Na to oświadczenie Niemca wszyscy parsknęli głośnym śmiechem.
Kokardas i Paspoal śmieli się głośniej, niż inni; ale noga Normandczyka przyciskała ciągle but Gaskończyka.
To znaczyło: “Zostaw to mnie.”
Wtem Paspoal zapytał niewinnie:
— A kto to jest ten olbrzym, który ma walczyć przeciw ośmiu ludziom?
— Z których każdy, do kroćset tysięcy! wart jest conajmniej pół tuzina dobrych wojaków! — dodał Kokardas.
Wtedy Staupic odpowiedział:
— To książę Filip de Nevers!
— Ależ mówią, że on umierający! — wykrzyknął Saldani.
— Dychawiczny! — objaśnił Pinto.
— Wycieńczony, złamany i suchotnik — mówili inni.
Kokardas i Paspoal nie rzekli ani słowa.
Potem Normandczyk potrząsnął wolno głową, od suwając od siebie kubek.
Gaskończyk zrobił to samo.
Ich miny uroczyste zwróciły ogólną uwagę
— Co wam? Co wam? — dopytywano się ze wszystkich stron.
Ale Kokardas i jego przyjaciel wciąż patrzyli na siebie w milczeniu.
— Cóż do dyabla, znaczy? — zawołał Saldalii osłupiały.
— Zdawałoby się — dodał Faenza — jakgdybyście mieli ochotę opuście naszą kompanię?
— O moje baranki — przemówił nareszcie Kokardas, potrząsając głową poważnie — nie wiele do tego brakuje!
Więc zagrzmiał prawdziwy huragan przekleństw i okrzyków.
— Widywaliśmy do niedawna Filipa Neversa w Paryżu — odezwał się słodkim głosem Paspoal przychodził do naszej sali. To taki umierający, co wam dobrego napędzi strachu!
— Nam?! — zawołano chórem.
I wszystkie ramiona wzruszyły się pogardliwie.
— Ja z tego wszystkiego widzę — rzekł Kokardas obrzucając wzrokiem dookoła, — żeście nigdy nie słyszeli o “ciosie Neversa.”
Otworzono szerzej oczy i uszy.
To to samo pchnięcie, którem stary mistrz Delaplame położył trupem siedmiu profesorów; przy bramie św. Honoryusza — objaśnił Paspoal.
— Głupstwo z temi wszystkiemi tajemnicze mi pchnięciami! — zawołał Pepe.
— Silna noga, dobre oko, mocna rękojeść — mówił Bretończyk — a wtedy śmieję się ze wszystkich tajemniczych ciosów tak jak z potopu!
— Nie bój się! — odrzekł Kokardas z dumą ja myślę, że też mam i silną nogę i dobre oko i mocną rękojeść, tak może, jak żaden z was...
— Na dowód — wtrącił Paspoal ze zwykłą sobie słodyczą — jesteśmy gotowi to stwierdzić, jeżeli chcecie.
— A jednak — kończył Kokardas — cios Neversa wcale mi się nie wydaje głupstwem. Sam byłem nim dotknięty w mojej własnej akademii... Nie bójcie się!
— Ja także!
— Dotknięty w samo czoło, między oczy i to trzy razy z rzędu...
— I ja trzy razy, w samo czoło, między oczy!
— Trzy razy! I tak, żem nie miał czasu na, wet zasłonić się szpadą.
Wszyscy sześciu zbirów słuchali z natężeniem.
I nikt się już nie śmiał.
— W takim razie — rzekł Saldani, żegnając się — to nie jest już tajemniczy cios, ale chyba urok.
Bretończyk mimowoli sięgnął ręką do kieszeni, gdzie miał ukryty kawałek szksplerza.
— To też mieli racyę ci, co nas tutaj zebrali razem — mówili dalej Kokardas z większą jeszcze uroczystością. — Mówiliście o armii, jabym wolał armię. Wierzcie mi, jest tylko jeden człowiek na świecie zdolny dotrzymać Filipowi de Nevers ze szpadą w ręku.
— A ten człowiek? — zapytało sześć naraz głosów.
— To mały Paryżanin — zakończył Kokardas.
— Ach! Ten — zawołał Paspoal z wybuchem uwielbienia — to dyabeł wcielony!
— Mały Paryżanin? — dopytywano się dokoła. — Jakże się zowie ten wasz mały Paryżanin?
— Imię jego dobrze wam wszystkim jest znane, najdrożsi towarzysze: on się nazywa rycerz Lagarder!
Widocznie wszyscy ci fechtmistrze znali dobrze to imię, gdyż w jednej chwili zapanowała uroczysta cisza.
— Nigdym go jeszcze nie spotkał — odezwał się pierwszy Saldani.
— Tem lepiej dla ciebie, kochanku — rzekł Gaskouczyk. — On nie lubi ludzi twego pokroju.
— Czy to ten, którego nazywają pięknym Lagarderem? — dopytywał się Pinto.
— Ach to ten sam — mówił Faenza, zniżając trwożliwie głos, — co zabił trzech flamandzkich profesorów pod murami Senlisu?
— To ten — zaczął Joel Jugan, który...
Ale Kokardas przerwał mu, wykrzykując z przejęciem::
— Niema dwóch Lagarderów!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.