Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/O śmierci wybawicielce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O ŚMIERCI WYBAWICIELCE.

Przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, przyszła do domu kapitana Uggli w sierpniu, księżycową nocą. Ale nie śmiała wkroczyć wprost w gościnne mury, gdyż nie wielu ma miłośników.
Blada przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, ma mężne serce. Lubi mknąć przez powietrze w chmurze kul, bierze na barki świszczący granat i śmieje się, gdy to pęka, miotając odłamkami. Tańczy po cmentarzyskach i wchodzi śmiało do sal szpitalnych, nie pomna zarazy, ale waha się na progu ludzi zacnych i dobrych. Nie chce, by ją witano łzami, lecz pragnie radosnego przyjęcia, bowiem wyswobadza duchy z więzów bólu, rozprasza pył ziemski i ziszcza życie wśród wolnych przestrzeni świata.
Śmierć wśliznęła się do starego gaju brzozowego, gdzie czuby drzew walczą z sobą o światło. W gaj ten, ongiś młody, o wysokiej trawie, wśliznęła się za dnia, a nocą staje na skraju lasu, błyszcząc kosą w księżycu.
O Erosie, twoim był ów gaj, w owe czasy. Starzy opowiadali mi, że niegdyś kryły się tam miłosne pary, a mnie samej, znużonej kurzem drogi, gaj ten pod Bergą, dziś rzadki już, przypomina miłość pięknych, młodych ludzi.
Stała tam śmierć i widziały ją zwierzęta nocą. Wilki wyły, zwiastując jej przyjście, żmije pełzły ścieżkami aż do domów, a ludzie czuli, iż są to zwiastuny przemocy. Także sowa hukała w jabłoni pod oknem pani Uggli, bowiem wszystko co żywe, zna śmierć i drży przed nią.
Pewnego razu po przyjęciu na brońskiej plebanji, wracał naczelnik z Munkerudu z żoną około drugiej w nocy i pajającj Borg, zoczył światło w gościnnym pokoju. Oboje widzieli dokładnie i opowiadali ze zdziwieniem.
Wesołe dziewczęta bergijskie śmiały się z tego, twierdząc, że naczelnikostwo widzieli pewnie duchy, gdyż świec w domu od marca nie stało, a dawno już nikt w gościnnym pokoju nie mieszkał, ale kapitanowa pobladła i nie rzekła nic. Wiedziała dobrze, że światło oznaczało przybycie śmierci wybawicielki.
Niedługo potem, w przepiękny sierpniowy dzień, wrócił Ferdynand z robót mierniczych w lasach na północy, blady i chory nieuleczalnie na płuca, a matka na pierwszy rzut oka spostrzegła, że umrzeć musi.
Taki los miał spotkać syna, który nie sprawił rodzicom żadnej troski. Porzucić musiał życie pełnej radości, czekającą nań narzeczoną i bogate, tętniące od młotów huty, których właścicielem miał zostać.
Przy zmianie księżyca nabrała moja blada przyjaciółka odwagi i podeszła pod dworek nocą. Wiedziała, że mieszkańcy mężnie znoszą głód i niedostatek, sądziła tedy, że i ją przyjmą mile.
Powoli podpełzła żwirową ścieżką i rzuca cień na osrebrzony rosą trawnik. Nie zbliża się, jak wesoły żniwiarz, przybrany w kwiaty, wiodący dziewczynę, ale kroczy pochylona, wychudła, z kosą ukrytą w zwojach płaszcza, a sowy i nietoperze wirują naokół.
Pani Uggla nie spała, więc posłyszawszy pukanie, usiadła w łóżku, pytając:
— Kto puka!
Starzy powiadali mi, że była odpowiedź:
— Śmierć puka.
Pani Uggla wstała, otwarła okno, ujrzała sowy, nietoperze i światło księżyca, ale nie dostrzegła śmierci.
— Chodź! — rzekła zcicha. — Czemuż zwlekasz miła wybawicielko? Czekałam i wzywałam cię. Chodź i wybaw syna mego.
Śmierć wśliznęła się do domu, radosna, jak król strącony z tronu, któremu na starość zwrócono koronę, wesoła, jak dziecko do zabawy wezwane.
Następnego dnia siadła pani Uggla przy łożu syna i jęła mu opowiadać o szczęśliwości duchów wyzwolonych, oraz życiu rozkosznem, jakie wiodą.
— Pracują i działają! — mówiła. — Są to artyści niezrównani, drogi synu. Po złączeniu się z nimi powiesz mi, czem zostałeś! Czy rzeźbiarzem nie potrzebującym dłuta, twórcą róż i lilji, czy może twórcą zorzy wieczornej. Wówczas, patrząc na zachód, będę sobie mówiła: — To dzieło mego Ferdynandą
Pomyśl, ile tam jest do obejrzenia i roboty. Trzeba wiosną budzić do życia ziarna, kierować burzami, rozsyłać sny i odbywać długie wędrówki ze świata na świat.
Gdy ujrzysz tyle piękna, synu drogi, wspomnij o mnie, o matce swej, która patrzyć musi jeno na Wermlandję.
Pewnego dnia staniesz przed Bogiem i poprosisz go o jakiś mały światek w przestrzeni, a on ci go da. Będzie ciemny, pełen przepaści i skał, bez kwiatów i zwierząt. Musisz się jąć pracy, stworzysz światło, ciepło, powietrze, rośliny, słowiki, jasnookie gazele, wodospady, spiętrzysz góry i zasadzisz doliny cudnemi różami.
Gdy zaś będę miała umrzeć, drogi Ferdynandzie i zatrwoży mnie rozłąka ze znaną okolicą, zajedziesz pod moje okno karetą złocistą, zaprzężoną w rajskie ptaki.
Biedna, niespokojna dusza moja wsiędzie, niby królowa i pojedziemy przez niebiosy, mijając lśniące światy. Ja będę raz poraz pytała, widząc coraz piękniejsze osiedla niebiańskie, czyby się tu i owdzie nie zatrzymać.
Ty jednak będziesz, z uśmiechem ponaglał ptaki i dotrzemy do światka małego, ale piękniejszego od innych, staniemy przed złotym pałacem i wprowadzisz mnie do przybytku wieczystego wesela.
Będą tam pełne śpichrze i szafy bibljoteczne. Las nie będzie, jak w Berdze, przysłaniał widoku, ale spojrzenie pójdzie po rozłogach mórz i oblanych światłem równiach, a tysiąc lat, będą jak dzień jeden.
Ferdynand zmarł zapatrzony w urocze obrazy, z uśmiechem na ustach.
Przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, nie przeżyła nic równie pięknego. Stali wokoło jego zwłok zapłakani ludzie, on jednak uśmiechał się do siedzącego na krawędzi łóżka zjawiska z kosą, a rzężenie jego wydało się matce muzyką. Drżała, czy skon zdoła swego dokazać, gdy zaś wszystko minęło, w oczach jej błysły łzy radości i spadły na skostniałą twarz syna.
Nigdy nie doznała blada druhna tylu zaszczytów, co na pogrzebie Ferdynanda Uggli. Gdyby ją można zobaczyć, wszyscy wiedzieliby, jak tańczy na czele pochodu, w berecie z piórami i złotoszytym płaszczu. Ponieważ jednak nie śmiała pokazać się ludziom, siadła przeto w czarnym płaszczu, skulona na cmentarnym murze i czekała na korowód.
Przedziwny był to pogrzeb! Słońce świeciło, białe chmury płynęły po niebie, drogę zdobiły długie szeregi stert zboża. Jabłka w ogrodzie plebańskim wabiły, blaskiem, a z ogrodu kościelnego wyzierały goździk^ i georginje.
Przedziwny był to pogrzeb, kroczący lipową aleją. Przed okrytą kwiatami trumną sypały dzieci płatki róż. Nikt nie miał sukni żałobnych, ni krep czarnych, gdyż matka chciała, by orszak syna, który zmarł wesoło, był świetnym pochodem ślubnym.
Tuż za trumną szła Anna Stjärnhök, piękna narzeczona zmarłego, w wianku ślubnym, welonie i białej, jedwabnej sukni z trenem. Tak przybrana, kroczyła, by połączyć się ze zmarłym.
Za nią szli param i okazali, starzy ludzie. Piękne, wykwintne damy w lśniących naramiennikach, broszach złotych i perłowych koljach. Wysokie pióra strzelały z pośród jedwabiu i koronek na turbanach, zaś z ramion spływały jedwabne, ślubne szale na barwne suknie. Mężczyźni przybyli przystrojeni w bufiaste żaboty, fraki z wysokiemi kołnierzami i złocistemi guzikami, w kamizelkach ze sztywnego brokatu, lub szytego złotem aksamitu. Był to istny korowód ślubny, a stało się to z woli pani domu.
Ona sama szła za Anną Stjärnhök u boku męża. Nie posiadała sukni z lśniącego brokatu, ni ozdób, ni wspaniałego turbanu, bo przystroiłaby się w to napewno ku czci syna. Ubrana była w suknię czarną z żółtemi koronkami, jak na każdą uroczystość, gdyż innego stroju nie miała.
Wystrojeni goście płakali wszyscy do jednego, przy cichym odgłosie dzwonów i to nie tyle nad zmarłym, co nad sobą. Oto narzeczona kroczyła za swym wybrańcem i oni sami w paradnych strojach, czując, że każdy człowiek podlega trosce, cierpieniu i że nic go przed tem uchronić nie może.
Jedna tylko matka, z pośród wszystkich nie płakała.
Po ukończeniu modlitw zasypano grób i goście wrócili do powozów, a na cmentarzu została jeno pani Uggla i Anna Stjärnhök, by się pożegnać ze zmarłym.
— Prosiłam Boga, — rzekła matka — by przysłał śmierć zbawczą i zabrał syna mego ukochanego do siedziby pokoju, postanowiwszy, że będę roniła jeno łzy radości, że go odniosę do grobu z weselną wystawą, a na mogile posadzę czerwony krzaczek róży, stojący na oknie mej sypialni. I stało się tak, umarł. Powitałam skon, jak najlepszego przyjaciela, przywołałam go najczulszemi słowami, a moje łzy radości spadły na sztywną twarz zmarłego. Jesienią, gdy liście opadną, posadzę mu czerwoną różę na grobie. Ale czy wiesz ty, która tu siedzisz, czemu o to prosiłam Boga?
Spojrzała na siedzącą obok, bladą Annę, która zdawała się walczyć. Walczyła, chcąc stłumić myśl szepcącą jej już tu, na świeżej mogile, że jest wolną.
— Tyś temu winna! — rzekła pani Uggla.
Dziewczyna skuliła się, jak pod ciosem maczugi i nie dała odpowiedzi.
— Anno, dawniej byłaś dumna, samowolna, igrałaś z mym synem, przyciągając i odpychając go, ale nie było na to rady. Musiał się na to zgodzić, jak inni. Może też kochał jak i my pieniądze twe, na równi z tobą. Potem atoli wróciłaś do nas z ofitemi darami, zmieniona, łagodna, silna i dobra, otoczyłaś nas miłością, uszczęśliwiłaś, a my biedacy leżeliśmy u stóp twoich.
A mimoto pragnęłam, byś nigdy nie wróciła, gdyż w takim razie nie prosiłabym Boga, by skrócił życie syna mego. Około Bożego Narodzenia zniósłby był jeszcze tę utratę, poznawszy cię jednak dobrze, sił mu już nie stało.
Chociaż dziś odprowadziłaś go w ślubnej sukni do grobu, nie stanęłabyś z nim w niej nigdy u ołtarza, gdyż nie kochałaś go.
Spostrzegłam, że wróciłaś jeno przez litość, by ulżyć doli naszej. Nie kochałaś go, a ja to poznałam, gdyż wiem, co miłość. Dlatego prosiłam Boga, by go zabrał, zanim otworzą mu się oczy.
Ach, gdybyś go kochała, wszystko poszłoby inaczej, poco jednak wracałaś bez miłości. Z obowiązku musiałabym mu powiedzieć, że jeno z miłosierdzia, nie z miłości chcesz go poślubić. Jesteś wcieleniem miłosierdzia. Ja atoli musiałabym skłonić go, by cię zwolnił i przezto zniweczyłabym szczęście jego życia. Nie chcąc mu odbierać spokoju ducha, prosiłam Boga, by go zabrał. Radowały mnie jego zapadłe policzki i ciężki oddech, i bałam się, że śmierć nie zdoła dokonać dzieła swego.
Czekała odpowiedzi, ale Anna milczała, zasłuchana w różne głosy swej duszy.
Pani Uggla zawołała z rozpaczą:
— O jakże szczęśliwi są ci, którzy mogą opłakiwać zmarłych swoich! Ja muszę stać z suchemi oczyma u grobu syna i radować się z jego śmierci. Jakże jestem nieszczęśliwa!
Anna przycisnęła rękę do piersi. Wspomniała noc zimową, kiedyto na młodą miłość swoją przysięgła być temu człowiekowi pociechą i podporą. Drżenie ją przejęło. Czyż wszystko było nadaremne? Czyż Bóg nie przyjął jej ofiary? Czyż wszystko obrocie się miało na złe.
A może Bóg pobłogosławiłby jej dziełu, gdyby poświęciła wszystko i uczyniłby ją dawczynią szczęścia dla ludzi.
— Czegóż trzeba, byś mogła smucić się śmiercią syna twego? — spytała.
— Trzeba, bym przestała wierzyć oczom moim. trzeba, bym miała dowód, że kochasz go!
Anna wstała, a oczy jej rozbłysły uniesieniem. Zerwała welon ślubny i nakryła nim mogiłę, zdjęła wianek i koronę i położyła je na grobie.
— Patrz, jak go kocham! — zawołała. — Daję mu wianek mój i koronę. Oddaję mu się i niczyją w życiu już nie będę!
Pani Uggla wstała także. Milczała przez chwilę, drżąc całem ciałem, a w końcu łzy bólu pociekły z jej oczu.
Blada przyjaciółka moja, śmierć wybawicielka, wzdrygnęła się na widok tych łez, gdyż oto i tu nawet nie została powitana z radością i tu nie cieszono się nią z pełni serca.
Nasunąwszy kaptur na oczy, zlazła chyłkiem z cmentarnego muru i znikła pośród stogów zboża, na polu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.