Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Susza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Radabym posiąść miłość rzeczy martwych, gdyby kochać umiały, gdyby ziemia i woda czyniły różnicę pomiędzy przyjaciółmi, a wrogami. Chciałabym, by ziemi nie ciężyły kroki moje, by mi przebaczyła, iż ją kaleczę broną i pługiem, i by się ochotnie rozwierała przed mem ciałem. Radabym, by fala cierpliwie znosiła prucie mych wioseł, jak matka znosi cierpliwie wspinanie się niecierpliwego dziecka po jedwabiu sukni. Chciałabym być przyjaciółką powietrza nad górami, słońca i gwiazd. Nie taka je od nas dzieli odległość, jak sądzą ludzie. Gdzież niema pyłu ziemi, wciągniętego w obieg życia? Czyż kurz uliczny nie był nigdy włosem gładzonym mile, a woda w bróździe, czyż nie płynęła, jako krew przez tętniące serce?
Duch życia mieszka jeszcze w martwych rzeczach. Leżąc w śnie czujnym, słyszy on głos boży, a czy baczy też na głos ludzi?
O wy, dzieci późnych czasów, czyż nie spostrzegłyście tego? Martwe rzeczy cierpią, ile razy niezgoda i zawiść ogarną świat. Fala staje się dziką, jak włóczęga, a pole przypomina skąpca. Biada jednak temu, z powodu którego wzdycha las i płaczą góry. Dziwnym był, zaiste, rok panowania kawalerów. Niepokoj ludzki ogarnął, zda się, rzeczy martwe. Nie wiem jak nazwać tę zarazę, szerzącą się po okolicy. Przypuścić trzeba chyba, że kawalerowie byli bogami, ożywiającymi wszystko duchem swoim, duchem awanturniczości, beztroski i rozpasania.
Światby się zdumiał, gdyby opowiedzieć wszystko, co zaszło w tym roku pośród ludzi, nad Löffenenu Zbudziła się stara miłość i zapłonęła dawna nienawiść, powstała żądza piękna, tańca, żartów, gry i pijaństwa, a wszystko co najskrytsze w duszach wyszło na jaw.
Zaraza niepokoju wyszła z Ekeby, ogarnęła kopalnie żelaza, i osiedla, podniecając ludzi do nieprawości, do grzechu. Śledzić ją możemy dziś wśród większych posiadłości, gdyż starzy ludzie przechowali nam wspomnienia wydarzeń, natomiast niesposób stwierdzić, jak szła od wsi do wsi i od chaty do chaty. Dość, że gdzie tlił występek, tam wybuchał całą siłą, każda rysa w stosunkach rodzinnych przemieniała się w przepaść, a wielkie cnoty, czy silna wola wychodziły z ukrycia. Nie wszystko było bowiem złem w tym czasie, tylko dobro nabierało właściwości niszczących, podobnie jak zło. Gdy burza szaleje, pada jedla po jedli, pociągają się wzajem, a nawet nikłe poszycie lasu niszczeje, wraz z olbrzymami.
Szaleństwo zawładnęło chłopami i służbą folwarczną, wszystkim w głowach zaszumiało. Nigdy tak nie tańczono po rozstajach, nie opróżniano tak prędko beczki piwa, nigdy kocioł wódczany nie pochłonął tyle zboża, nie odbywano liczniejszych biesiad i nigdy tak krótkiej nie bywało przerwy pomiędzy ostrem słowem a ciosem noża.
Z odejściem majorowej zbrakło silnej ręki, więc upojeni wolnością ludzie zaczęli szaleć i niszczyć. Został im jeno pan i mistrz umiłowany, to jest wódka. Były to czasy kiedy sądzono, że dla chłopów niema ratunku i że wódka wypleni ich doszczętnie.
Niepokój ludzki przeszedł także na wszelki twór żywy. Nigdy groźniejsze nie były wilki i niedźwiedzie, lisy i sowy nie darły się gorzej i nie rabowały zuchwalej, nigdy nie płoszyły się tak owce, nigdy też więcej chorób nie trapiło cennego bydła.
Kto chce spostrzec związek rzeczy, winien opuścić miasto i zamieszkać w samotnej chacie pod lasem. Winien on przez cały miesiąc doglądać mielerza i żyć nad jeziorem wenernejskiem, gdzie wolno płyną tratwy z drzewem. Wtedy spostrzeże znaki przyrody i pozna, jak są zależne rzeczy martwe od żywych, jak znika ich spokój, gdy zamieszanie powstanie na ziemi. Wiedzą to chłopi. W takim czasie złe duchy gaszą mielerze, wodnice psują łódź, a zaraza przychodzi na ludzi i bydło. Tak się też działo onego roku. Nigdy roztop wiosenny nie narobił tyle szkody. Młyn ekebijski i kuźnia zniszczały. Małe potoczki, które dawniej w razie przyboru zdołały co najwyżej zabrać pustą szopę, rzucały się teraz na całe zagrody i osiedla, rozbijając je w puch. Przed św. Janem burze narobiły szkód większych niż po inne lata, zaś potem nastała susza.
Podczas długich dni lata nie spadła ni kropla deszczu... Od połowy czerwca do początku września słońce prażyło całą okolicę.
Deszcz nie chciał upaść, ziemia odmówiła pożywienia, wiatr ustał. Samo jeno słońce paliło ziemię. Trudno źle mówić o słońcu! Podobne jest do miłości, któż nie zna atoli jej występków i któż ich nie przebaczy? Słońce podobne jest do Gösty Berlinga, raduje ludzi i dlatego milczą o złem, które im czyni.
Susza poświętojańska nie wywołałaby nigdzie takiej klęski, jak w Wermlandji. Wiosna się opóźniła, trawa wyróść nie zdołała, jęczmień zaś nie miał pożywki w czasie okwitu i plonowania. Zboża jare najplenniejsze miały małe, chude kłoski i niskie były wielce. Późne buraki nie urosły, a z jałowizny tej nawet ziemniaki nie zdołały dobyć pożywienia.
Zaniepokoiło to mieszkańców leśnych szałasów, i wieść smutna poszła na doliny, ku spokojniejszej ludności.
— Ręka boża szuka kogoś! — jęli powtarzać chłopi.
Każdy bił się w piersi i pytał:
— Czyż to ja... matko naturo, może to ja? Może z mego powodu deszcz nie pada? Może ze złości na mnie stwardniała ziemia? Może na moją to głowę słońce gromadzi żarzące węgle z bezchmurnego nieba. A jeśli nie jam winien, kogóż szuka ręka boża?
Dziwne rozmowy krążyły po okolicy, gdy marniały jęczmiona i ziemniaki, gdy bydło o zaczerwienionych oczach, chwytając z trudem powietrze, stało u pustych studzien, a serca ludzi ściskał strach.
— Taka klęska nie może być bez przyczyny! — powiadano sobie. — Kogóż to szuka ręka boża?
Pewnej niedzieli sierpniowej, po nabożeństwie, szli ludzie grupami wzdłuż spieczonej drogi. Jak okiem sięgnąć, widzieli popalone lasy i nieurodzaj. Jęczmień już zebrano, ale był bardzo nikły. Łatwoby było użyźnić pole przez palenie, ale nieraz zajmowały się od tego suche lasy. Co ocalało od ognia, zjadło robactwo, a jodły bez szpilek stały nagie, jak liściaste drzewa jesienią. Liście brzóz wisiały wystrzępione, z wystającemi żebrami, napoły zjedzone.
Nie brakło smutnym ludziom tematu do rozmowy. Wspominano klęski roku 1808 i 1809, a także ostrą zimę roku 1812, kiedyto marzły wróble w powietrzu.
Znali oni głód i patrzyli nieraz w jego straszną twarz. Umieli też piec chleb z kory i przyuczać krowy do jedzenia mchu.
Jedna z kobiet spróbowała upiec chleb z jagód i owsianej mąki, dawała go ludziom próbować i dumną się czuła z tego odkrycia. Wszyscy byli jednak pod tem samem wrażeniem i wszyscy pytali:
— Kogóż, o Panie, szuka ręka twoja? Któż to, o sędzio surowy, odmówił ci ofiary modlitwy i dobrych czynów, przecz nam odmawiasz nędznego chleba?
Nieobecność majorowej była wielkim dopustem bożym. Zarabiając sporo na przewozie żelaza i rąbaniu drzewa, ludzie odwykli całkiem od szukania pracy w obczyźnie, jak to bywało przez lat setki dawniej. Tego roku młodzi poszli, ale zostało dość głodomorów.
Pewien człowiek ponury, przystanął na wzgórzu brobijskiem, opodal mieszkania skąpego proboszcza, wziął z ziemi suchą gałązkę i rzucił ją na drogę, wiodącą do plebanji.
— Suche, jako ta gałąź, były modły jego! — powiedział.
Idący za nim zatrzymał się też, dorzucił gałązkę i rzekł:
— Jaki pleban, taka ofiara.
Trzeci poszedł za ich przykładem.
— Był on, jak ta susza. Zostawił nam jeno suche konary i słomę.
Czwarty dodał:
— Oddajmyż mu te dary!
Piąty zawołał:
— Na wieczną hańbę rzucam mu ten patyk! Niech zeschnie, jako ta gałęź!
— Sucha straw a dla proboszcza, który na nas suszę sprowadził.
Ludzie inni nadeszli, a słysząc i widząc wszystko, pojęli to, o co pytali przedtem.
— Dajcie wszyscy, co się należy, temu który sprowadził suszę! — zaczęto powtarzać.
Na rozdrożu wyrosła rychło kupa suszu i słomy, ku hańbie proboszcza z Broby.
Była to jedyna zemsta ludności. Nikt nie rzekł złego słowa, nikt nie podniósł nań ręki, ale sercom ulżyło to rzucanie suchych gałęzi. Nie wykonywali sami pomsty, wskazując jeno sprawiedliwości boskiej tego, któremu należy się odpłata.
— Jeśliśmy ci nie służyli, jako trzeba, to jest to winą tego człowieka! — mówili. — Bądź miłościwy, Panie, i ukarz jego samego. Piętnujemy go hańbą i pozbawiamy czci. Nie jesteśmy, jak on.
Bardzo rychło weszło w zwyczaj, że każdy przechodzień rzucał suchą gałęź na znak hańby, mówiąc:
— Niechże to widzi Bóg i widzą ludzie. Ja także pogardzam człowiekiem, który ściągnął na nas gniew boży.
Stary skąpiec spostrzegł zaraz stertę gałęzi i kazał ją usunąć. Mówiono, że użyto jej na opał. Ale nazajutrz wyrosła na tem samem miejscu nowa kupa i tak było ciągle. Suche gałęzie leżały, mówiąc:
— Hańba! Hańba księdzu proboszczowi brobijskiemu!
Ciężkie, gorące, przesycone odorem spalenizny powietrze zmroczyło umysły, tak że proboszcza uznano za demona suszy. Chłopom wydało się, że ten skąpiec stary pilnuje źródeł niebiańskich.
Niedługo zrozumiał proboszcz zamiar gminy. Pojął, że piętnują go, jako sprawcę zła. Bóg, gniewny nań, zato nękał ziemię. Załoga okrętu na pełnem morzu rzuciła kości i jego skazała na rzucenie w wodę. Zrazu śmiał się z suchych gałęzi, ale po tygodniu zamilkł. To przecież dzieciństwo! Wiedział, że w ten sposób wyładowywała się wieloletnia nienawiść. I cóż stąd — nie nawykł wszakże do miłości.
Nie złagodniał też wcale. Po odwiedzinach starej panny nabrał, coprawda, ochoty do przemiany, ale teraz właśnie nie mógł przymusić się i być lepszym.
Z czasem jednak zaczęło mu to dokuczać. Zapatrywanie ogółu zapuściło i w nim korzenie. Rzucanie suchych gałęzi wydało mu się okropne. Patrzył na stertę, liczył dokładnie gałęzie, a myśl ta wyparła zwolna wszystkie inne. Stos zwyciężył go.
Z każdym dniem przyznawał większą rację ludziom. Pochylił się, w ciągu paru tygodni nabrał wyglądu starca, miał ciągle wyrzuty sumienia i niemal zachorzał. Wszystko to łączył teraz z ową stertą, pewny, że wraz z jej zniknięciem odzyska siły i przestanie go trapić sumienie.
Skończyło się na tem, że siadł przy drodze i pilnował przez cały dzień. Ale niemiłosierni ludzie dorzucali gałęzi nocą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pewnego dnia jechał drogą Gösta Berling i zobaczył proboszcza nad rowem skulonego i okurzonego. Wyciągał suche gałęzie i układał je w kupki i rzędy, niby zdziecinniały zupełnie starzec. Żal mu się zrobiło.
— Cóż to ksiądz robi, księże proboszczu? — spytał, zeskakując z wózka.
— Siedzę i układam gałęzie! — odparł. — Właściwie nic nie robię.
— Powinienby ksiądz wrócić do domu, a nie siedzieć w kurzu gościńca.
— Najlepiej mi tu.
Gösta usiadł przy nim.
— Nie łatwa to rzecz być proboszczem z Broby! — zauważył po chwili.
— Tutaj, na nizinach jeszcze jako tako, pośród ludzi, — odparł proboszcz — ale w górach źle.
Gösta wiedział, co znaczą te słowa. Znał parafje północnej Wermlandji, bez mieszkań dla proboszczów, w wielkich lasach, gdzie żyją Finowie, w kurnych chatach rzadko rozsiani, i gdzie proboszcz jest jedynym cywilizowanym człowiekiem. W jednej z takich parafij spędził proboszcz brobijski lat dwadzieścia.
— Tam nas posyłają za młodu! — powiedział Gösta. — Niesposób tam wyżyć. Zaraz człowiek się psuje. Niejeden przezto zmarniał.
— Tam psuje nas samotność! — rzekł proboszcz.
— Przybywamy, — wpadł mu żywo w słowo Gösta — mówimy, napominamy, uczymy i zdaje nam się, że gmina rychło wkroczy na lepsze tory.
— Tak, tak!
— Ale rychło przekonywamy się, że słowa nasze nie znaczą nie. Nędza stoi na przeszkodzie i nie dopuszcza poprawy.
— Nędza! — powtórzył proboszcz. — Nędza zniweczyła życie moje.
— Młody proboszcz, — ciągnął dalej Gösta — powiada pijakowi: — Nie pij!
— A pijak odpowiada — przerwał mu proboszcz. — Dajże mi coś lepszego od wódki! Wódka grzeje, wódka chłodzi, wódka zdrowiu nie zaszkodzi! To ciepła izba i miękkie łoże! Daj mi to wszystko, a pić przestanę.
— Potem — mówił dalej Gösta — powiada młody proboszcz do złodzieja: — Nie kradnij, do złego męża mówi: — Nie bij żony swojej, a do zabobonnego: —Wierz w Boga, a nie w gusła, duchy i potwory. Złodziej odpowiada: — Daj mi chleba! — Zły mąż odpowiada: — Zrób nas bogatymi, a zaprzestaniemy swarów! A zabobonny odpowiada: — Naucz mnie czegoś lepszego! — Któż im jednak może pomóc bez pieniędzy?
— To prawda! To prawda! — zawołał proboszcz. — Słowo w słowo prawda! Wierzyli oni w Boga, ale silniej jeszcze w djabła, czary i gusła! Wszystko zboże szło na wódkę i trudno było przewidzieć koniec niedoli. W większej części brudnych chat panowała stale nędza, ciągła troska czyniła kobiety kłótliwemi, a złe stosunki domowe popychały mężczyzn do pijaństwa. Nie umieli uprawiać pola, ni hodować bydła. Bali się szlachcica, a drwili z proboszcza. Cóż miałem robić, skoro nie rozumieli, co do nich mówię z kazalnicy, i nie wierzyli naukom moim. Przytem nie miałem się kogo poradzić, ani nikt mi nie pomagał w podtrzymaniu otuchy.
— Niektórzy księża wytrzymali takie życie! — rzekł Gösta. — Bóg sprawił, że niektórzy wrócili niezłamani. Starczyło im sił na zniesienie samotności, na przetrzymanie nędzy i beznadziei, nie popadli w rozpacz. Byli i są jeszcze ludzie tacy. To bohaterowie. Czcił ich będę do śmierci. Ja nie byłbym zdolny do czegoś podobnego.
— Ja także nie zdołałem! — rzekł proboszcz.
— Taki ksiądz — ciągnął dalej w zamyśleniu Gösta — postanawia zostać bogatym, bardzo bogatym, gdyż wie, że w biedzie nie zwalczy zła. I zaczyna zbierać pieniądze.
— Gdyby nie zbierał pieniędzy, zacząłby pić! — odparł proboszcz. — Widzi tyle nędzy!
— Albo utraciłby siły i zobojętniał — rzekł Gösta. — Niebezpiecznie tam człowiekowi, który się tam nie urodził.
— Taki człowiek, — zauważył proboszcz — musi być twardy dla siebie i innych. Zrazu udaje tylko, a potem nawyka.
— Musi być twardy! — przyznał Gösta. — Trudna to rzecz zbierać pieniądze. Trzeba znosić nienawiść, pogardę, marznąć, głodować i pilnować swego serca. Z czasem człowiek taki zapomina, poco zaczął zbierać majątek.
Proboszcz spojrzał nań nieufnie. Wydało mu się, że Gösta zeń drwi. Ale Gösta mówił poważnie i z zapałem, jakby we własnej sprawie.
— Tak się stało i ze mną! — rzekł proboszcz zcicha.
— Ale Bóg czuwa nad tym człowiekiem, — mówił dalej Gösta — i budzi dawne myśli, gdy już dość naskładał. Daje proboszczowi znak, że go potrzebuje.
— A jeśli proboszcz nie usłucha tego znaku, cóż wtedy Gösto?
— Wtedy nie zdoła się oprzeć! — odparł rozpromieniony Gösta. — Pociągnąć go musi myśl, że pomoże biedakom w budowie ciepłych chat.
Proboszcz spoglądał na kupki gałęzi, a im dłużej słuchał, tem większego nabierał przekonania, że Gösta ma słuszność. Zawsze pragnął zacząć czynić dobrze, gdy dość naskłada. Wkońcu czepił się tej myśli, pewny, że miał ją zawsze.
— Czemuż proboszcz taki nie buduje chat? — spytał nieśmiało.
— Wstydzi się! Można go bowiem posądzić, że nie spełnia własnego pragnienia, ale czyni to, zniewolony przez ludzi.
— Nie może znieść myśli, że możnaby go przyniewolić! Oto cały powód!
— Może jednak działać potajemnie. W tym roku pomoc jest bardzo potrzebna. Może rozdzielać swe dary przez kogoś. Znam się na tem! — zawołał Gösta rozbłysły w oczach. — W tym roku tysiące bochenków chleba dostać powinni ci, którzy urągają!
— Tak będzie, Gösto!
Dwaj ci ludzie, którzy nie umieli spełnić swych obowiązków, popadli w oszołomienie. Młodzieńczą poczuli ochotę służenia Bogu i ludziom. Zaczęli fantazjować na temat przyszłych dobrodziejstw, a Gösta miał zostać pomocnikiem proboszcza.
— Musimy przedewszystkiem postarać się o chleb! — rzekł proboszcz.
— I o nauczycieli! Sprowadzimy mierników, którzy rozdzielą ziemię. Potem nauczymy ludzi uprawy pola i hodowli bydła.
— Wytyczymy nowe drogi i zbudujemy nową wieś!
— Zamkniemy wodospady szluzami tak, by powstała nowa komunikacja pomiędzy Löffenem a jeziorem wenernejskiem.
— Bogactwo naszych lasów podwoi się, gdy osiągniemy dostęp do morza.
— Klątwy zmienią się w błogosławieństwo! — zawołał Gösta.
Proboszcz spojrzał nań. Czytali sobie wzajem w twarzach taki sam zapał. Ale po chwili oczy ich napotkały stertę gałęzi.
— Gösto! — rzekł proboszcz. — To wszystko wymaga sił wielkich, a ja jestem bliski śmierci. Wiesz przecież, że to mnie wpędza do grobu.
— Usuń pan to!
— W jakiż sposób?
Gösta przystąpił doń, spojrzał ostro w oczy i rzekł:
— Proś ksiądz Boga o deszcz! W niedzielę po kazaniu, proś Boga o deszcz!
Proboszcz osunął się przerażony na ziemię.
— Jeśli bierzesz wszystko na serjo, jeśli nie sprowadziłeś suszy, jeśli chcesz służyć Bogu szczerem sercem, to proś o deszcz! To będzie znak. Stąd poznamy, czy Bóg chce tak, jak my chcemy!
Gösta zdziwił się własnemu zapałowi, zjeżdżając z brobijskiego wzgórza. Wspaniałe to być mogło życie! Tak, tylko nie dla niego. Od niego nie chcieli ludzie przyjmować pomocy.
Skończyło się kazanie w brobijskiem kościele, odmówiono zwykłe modlitwy. Proboszcz miał zejść z kazalnicy, ale wahał się. Wkońcu padł na kolana i jął błagać o deszcz.
Modlił się, jak człowiek zrozpaczony, w niewielu słowach bez związku:
— Jeśli mój grzech obudził twój gniew, o Panie, to ukarz mnie samego. Jeśli jesteś Bogiem miłosierdzia, to ześlij deszcz! Zdejm ze mnie hańbę! Daj, by na prośbę moją spadł deszcz! Niech orzeźwi pola biedaków! Daj chleba ludowi twemu!
Dzień był upalny i parny wielce. Wierni siedzieli, drzemiąc napoły. Ale zbudziły ich te rozpaczne, urywane dźwięki.
— Jeśli jest dla mnie jeszcze droga powrotu, to spuść deszcz, o Panie!..
Umilkł. Drzwi były otwarte. Nagle uderzył wicher potężny, wpędzając do wnętrza chmurę kurzu, gałęzi i słomy. Proboszcz nie mógł mówić i zszedł chwiejnie z kazalnicy.
Ludzie drgnęli. Czyż miała to być odpowiedź?
Wicher był zwiastunem burzy. Nadciągnęła z szybkością niepojętą. Gdy śpiew umilkł, a proboszcz stał przed ołtarzem, zamigotały błyskawice, a grzmot przygłuszył jego słowa. Gdy organista kończył ostatnie akordy, wielkie krople siec zaczęły po oknach kościelnych, a wszyscy wybiegli patrzeć na deszcz. Nie poprzestając na tem, płakali, śmiali się i kąpali w ulewie. Ach jakże wielką była ich niedola! Ale Bóg dobry zesłał deszcz! Cóż za radość, cóż za radość!
Jeden tylko proboszcz brobijski nie wyszedł na ulewę. Leżał na stopniach ołtarza i nie wstawał. Umarł z nadmiaru radości.