Przejdź do zawartości

Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Strachy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom II
Rozdział Strachy
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STRACHY.

O, dzieci czasów obecnych, nie mam wam nic nowego do powiedzenia, tylko to, co już postarzało się i niemal poszło w zapomnienie. Mam dla was tylko bajki z dziecięcych pokojów, gdzie maleństwa na niziutkich krzesełkach otaczają kołem nianię, opowiadającą im bajki, z izb czeladnych, w których trzaska ogień na kominku, otoczonym gwarzącą czeladzią dworską — tymczasem mokre ich suknie suszą się, a oni wyciągają noże ze skórzanej pochwy i smarują masłem grube kromy świeżego chleba, lub z izb, gdzie staruszkowie, bujając się w fotelach, ożywieni grogiem, opowiadają sobie o dawnych czasach.
Jeżeli wtedy dziecko jakieś, które przysłuchiwano się niani, czeladzi albo staruszkom w zimowe wieczory stanie przy oknie, nie chmury widzi sunące po niebie, lecz rycerzy, ciągnących drużynami, gwiazdy stają się woskowemi świecami, zapalonemi w starem zamczysku, a kołowrotek, turkocący w przyległym pokoju, należy, ich zdaniem, do starej Ulryki Dillner.
A gdy dziecko takie karmione bajkami pośle się do spiżarni, położonej za ciemnym strychem po chusty lniane lub placek, biegną wtedy co tchu małe nożęta, jednym susem zbiegną ze schodów, przez sień i do kuchni. Na górze bowiem, w ciemności, przypomniały się dziecku wszystkie opowiadania, zasłyszane o niegodziwym dziedzicu Forsu, który zaprzedał dyabłu duszę.
Prochy złego Sintrama dawno spoczywają na cmentarzu w Svartsjö, nikt jednak wierzyć nie chce, aby dusza jego spoczywała w Panu, jak napisano na nagrobku.
Za życia swego był on jednym z tych, do których w dżdżyste popołudnia niedzielne zajeżdżała ciężka, w czarne konie zaprzężona karoca. Wysiadał z niej elegancki, czarno ubrany pan i pomagał dziedzicowi grą w karty lub kości umilać długo wlokące się godziny, które doprowadzały go do rozpaczy swoją jednostajnością. Partye przeciągały się do północy, a gdy nieznajomy odjeżdżał o świtaniu, zostawiał zawsze jakiś podarunek — zapowiedź nieszczęścia.
Tak, póki Sintram na świecie bawił, był jednym z tych, których przyjście oznajmiają duchy. A przed nimi zawsze biegną ostrzeżenia: to wóz turkoce na podwórzu, to bat trzaska, słychać głosy na schodach, brama sama się otwiera i zatrzaskuje. Na ten hałas zrywają się ze snu psy i ludzie — ale nikt się nie zjawia — to były tylko przepowiednie.
Ha! ci straszni ludzie, których nawiedzają złe duchy! A pamiętacie owego strasznego psa, który się zjawił w Forsie za czasów Sintrama? Miał on okropne, błyszczące oczy i długi, jak ogień czerwony język, który wystawiał z rozwartej paszczy. Pewnego razu, właśnie, gdy czeladź zgromadzona była w kuchni na obiedzie, zaskrobał do drzwi — wszystkie dziewki wrzasnęły przerażone, a największy i najsilniejszy z parobków porwał z ogniska płonącą głownię, otworzył drzwi i rzucił ją psisku w paszczę. Uskoczyło, wyjąc przeraźliwie — ogień i dym buchały mu z pyska, iskry skakały naokół niego, a ślady łap jego gorzały na drodze, jak ogień.
Najstraszniejsze było, gdy dziedzic wyprawiał się w podróż; wyjeżdżał z domu konno, ale kiedy wracał nocą, zawsze do karocy zaprzężone były czarne bawoły. Ludzie, mieszkający przy gościńcu, widywali czarne, ogromne rogi, odrzynające się pod czarnem niebem, kiedy przejeżdżał obok nich, słyszeli ryczące bawoły i strach ich zdejmował na widok iskrzących się śladów, które zostawiły koła i kopyta na suchej trawie.
Tak, tak, spieszno też było małym nożętom, gdy miałem przechodzić przez wielki, ciemny, strych. Gdyby tak to, czego wymienić nie śmiały, gdyby tak ono ukazało im się w ciemności! Czy to można być pewnym, że się nie ukaże? Wszak widzieli go nietylko źli ludzie. Alboż nie ukazał się Ulryce Dillner? Zarówno ona, jak Anna Stjaernhök, umiałyby coś o tem opowiedzieć.
Przyjaciele, dzieci ziemi, wy, którzy tańczycie i śmiejecie się, proszę was, błagam, tańczcie uważnie, śmiejcie się cicho, gdyż niejednokrotnie sprowadzić możecie nieszczęście, gdy wasze cieniutkie, jedwabne ciżemki stąpać będą po ludzkich sercach, zamiast po posadzce a wasz srebrzysty śmiech może niejednę duszę w rozpacz wpędzić.
Widocznie młode nogi zbyt mocno stąpały po sercu starej Ulryki, śmiech młodych brzmiał w jej uszach zbyt jaskrawo, skoro nagle ogarnęło ją nieprzeparte pragnienie nabycia imienia i stanowiska mężatki. Przyjęła tedy ponawiające się od wielu lat oświadczyny niegodziwego Sintrama, jako żona jego towarzyszyła mu do Forsu i w ten sposób nastąpił rozbrat z dawnymi przyjaciółmi w Berge, z zajęciem, które z czasem polubiła i troską o chleb powszedni.
Ślub jej odbył się niespodzianie. Około Bożego Narodzenia oświadczył się Sintram, a w lutym odbyło się wesele.
Anna Stjaernhök mieszkała już w domu kapitana Uggli. Stanowiła ona dobrą zamianę, tak, że Ulryka mogła bez wyrzutów sumienia wyprowadzić się po zdobyciu tytułu żony.
Bez wyrzutów sumienia, lecz nie bez żalu. Niedobre to było miejsce, w które się dostała — duże, puste pokoje wypełnione były strachami.
Skoro tylko się ściemniło, bała się i omal nie wpadła w obłęd z tęsknoty za przeszłem życiem.
Zwłaszcza straszne dla niej były długie, niedzielne popołudnia. Nie chciały się one kończyć, równie jak dręczące ją myśli, które się jej snuły po głowie.
Zdarzyło się pewnego razu, że Sintram nie wrócił z kościoła do domu, więc ona poszła do sali i siadła do fortepianu. Była to jej jedyna pociecha. Fortepian z wymalowanym flecistą i pasterką na białem wieku był jej własnością, otrzymała go w spadku po rodzicach. Jemu mogła się poskarżyć — on ją rozumiał.
A wiecie co grywa? tylko polkę — ona, taka smutna!
Ale nie umiała nic, prócz tej jednej polki; nauczyła się jej, zanim palce jej skrzywiły się od ciągłego trzymania łyżki kuchennej i noża. Ona pozostała jej w palcach, nie umiała żadnego innego kawałka, żadnego marsza żałobnego, żadnej sonaty namiętnej, ani nawet smutnej piosenki ludowej — tylko jednę jedyną polkę!
Ją grywa, ilekroć pragnie zwierzyć się staremu fortepianowi. Gra ją, gdy ma ochotę się śmiać, gra ją, gdy chciałaby płakać. Grała ją, gdy obchodziła swoje wesele, gdy po raz pierwszy przestąpiła próg własnego domu i obecnie ją gra.
Stare struny rozumieją ją dobrze — jest nieszczęśliwa, ach, jaka nieszczęśliwa!
Przyjezdni, słysząc skoczne dźwięki polki, gotowiby przypuszczać, że zły Sintram wyprawia bal dla przyjaciół i sąsiadów — tak wesoło brzmi muzyka. Tą wesołą, skoczną melodyą dawnemi czasy wpraszała dobry humor do Bergi a wypraszała z niej głód — gdy zabrzmiała, tańczyło wszystko; zrywała pęta reumatyzmu i zwabiała ośmdziesięcioletnich starców do sali. Wszyscy, słysząc tony owej polki, mieliby ochotę tańczyć, ale stara Ulryka przy niej płacze.
Otaczają ją złe zwierzęta i nieprzychylna służba. Tęskni do widoku uprzejmej twarzy i uśmiechniętych ust. A wyrazem tej rozpacznej tęsknoty ma być ta polka.
Ludziom tak trudno pamiętać o tem, że ona jest panią Sintramową — wszyscy nazywają ją, jak dawniej, panną Dillner. Dlatego polka ma wyrażać jej żal, iż dała się uwieść próżności, pragnąc tytułu mężatki.
Stara Ulryka gra, jak gdyby struny pozrywać chciała, bo wiele chce zagłuszyć: skargi zubożałych wieśniaków, przekleństwa wyzyskanych robotników, drwiny krnąbrnej służby, a nadewszystko wstyd, wstyd, że jest żoną złego człowieka.
W takt tych dźwięków tańczył Gösta Berling z młodą hrabiną Dohna, Maryanna Sinclaire tańczyła przy jej dźwiękach z licznymi swoimi wielbicielami i majorowa w jej takt pląsała, kiedy żył jeszcze piękny Altringer. Widzi ich sunących para za parą, pełnych młodości i urody. Prąd radości krążył od nich ku niej i od niej ku nim. Jej polka wywoływała rumieniec na ich licach i płomień w oczach. Teraz rozstała się z tem wszystkiem. A więc niech brzmi polka; tyle, tyle wspomnień trzeba zagłuszyć!
Gra, aby pokonać strach. Serce jej omal nie pęknie z trwogi, gdy widzi owego psa, gdy słyszy służbę szepczącą o czarnych bawołach. Gra raz po razie polkę, aby uciszyć trwogę.
Nagle słyszy, że mąż powrócił... słyszy, jak wszedł do pokoju i usiadł w krześle bujającem. Zna tak dobrze ton skrzypiącej podłogi, że nie ma potrzeby się odwracać.
A gdy ona gra, on wciąż buja się w fotelu, tak, że już nie słyszy tonów, jedynie to bujanie.
Biedna stara Ulryka, zmizerowana, samotna, wśród wrogów, nie mająca ani jednego przyjaciela, któremu mogłaby się poskarżyć, bez pocieszyciela innego nad ten stary, klekocący fortepian, odpowiadający jej polką. Brzmi ona jak głośny śmiech na pogrzebie, jak pieśń pijacka w kościele.
I przy wtórze ustawicznego bujania się karła posłyszała nagle, że fortepian szydzi z jej skarg i urwała w połowie taktu. Wstała i spojrzała na karła. W następnej jednak chwili padła omdlała na ziemię. Tam — w bujającem krześle siedział nie mąż jej, lecz wędrownik — on, którego imienia dzieci wymawiać nie śmieją, on, na którego widok umarłyby ze strachu.
Czy też człowiek, którego umysł przejęty jest baśniami dawnych czasów, może się kiedyś od ich wpływu uwolnić? Wicher nocny wyje na dworze, drzewo gumowe i oleander sztywnemi liśćmi uderzają o balustradę balkonu. Niebo posępne zawisło nad długim grzbietem górskim, a ja, która w tej godzinie nocnej sama siedzę i przy blasku lampy i wyciągniętych storach piszę, ja, która stara jestem i powinnabym być mądrą, czuję mrowie przechodzące mnie, jak ongi, gdy po raz pierwszy opowiadano mi tę historyę — podnoszę raz wraz oczy od pracy, aby zobaczyć, czy tam w kącie ktoś się nie skrył, muszę wyjść na balkon, przekonać się, czy przez balustradę nie zagląda jakaś czarna głowa. Nie opuszcza mnie nigdy strach, który wywołują dawne opowiadania, zwłaszcza, gdy noc jest ciemna, a samotność zupełna i tak mną w końcu owłada, że zmuszona jestem wejść do łóżka i głowę nakryć kołdrą. Jako dziecko wydziwić się nie mogłam, że Ulryka Dillner przeżyła te chwile — jabym nie mogła.
Szczęściem nadjechała wkrótce potem do Torsu Anna Stjaernhök, zastała ją leżącą na podłodze i wróciła do przytomności. Ze mną nie poszłoby tak łatwo, jabym nie mogła.
Życzę wam, drodzy przyjaciele, abyście nie musieli patrzeć na łzy starych oczu. Abyście nie musieli bezradnie stać, gdy siwa głowa wesprze się na waszej piersi, szukając podpory, lub stare ręce wyciągać się do was będą z milczącem błaganiem. Oby was ominął widok cierpień staruszków, którym ulżyć nie możecie.
Czemże są skargi młodych? Oni mają siłę, mają nadzieję. Ale jakaż to straszna rzecz, gdy starzy ludzie płaczą, gdy ci, którzy byli wam, młodym oparciem, popadną w bezsilne narzekania i skargi!
Tak siedziała Anna Stjaernhök i słuchała skarg Ulryki starej, nie mogąc jej nic poradzić. Staruszka płakała i trzęsła się. Oczy jej patrzyły błędnie; zdało się, że nie pojmowała, gdzie się znajduje. Liczne zmarszczki, twarz jej odkrywające, były dwa razy tak głębokie jak zazwyczaj, loki spadające jej na oczy rozkręciły się od wilgotnych łez, a całą jej chudą, wydłużoną postacią wstrząsały łkania.
Wreszcie chciała Anna to koniecznie zakończyć, postanowiła zabrać ją z sobą do Bergi. Wprawdzie była żoną Sintrama, ale w Torsie pozostać nie mogła — gotowa rozum postradać przy tym niegodziwym mężu. Anna zdecydowała się zabrać starą Ulrykę.
Jakież radosne przerażenie owładnęło staruszką, gdy jej to postanowienie objawiła! Ale nie miała odwagi uciec od męża i domu. On byłby zdolny wysłać po nią swojego strasznego psa. Anna jednak przemogła jej opór bądź żartem, bądź groźbą i nie upłynęło pół godziny, jak siedziała z nią w saniach.
Anna sama powoziła. Droga była grzązka, gdyż było to pod koniec marca, ale starej Ulryce miło było siedzieć w znanych sobie dobrze sankach, ciągnionych przez starą Diżę, wiernę Bergi sługę, co najmniej w jej wieku.
A że ta stara niewolnica do pracy nawykła, humor miała dobry i usposobienie pogodne, zapomniała płaczu, gdy przejeżdżały koło Arvidstorp; pod Högbergiem śmiała się już, a kiedy znajdowały się przed Munkeby utonęła całkowicie we wspomnieniach młodości opowiadała swojej towarzyszce, co się jej wydarzyło, gdy była u hrabiny z Svanenholmu.
Po chwili skręciły w ustronną, odludną okolicę na północ od Munkeby, gdzie droga jest pagórkowata i kamienista. Wije się ona w górę po wszystkich wzgórzach, których tylko dosięgnąć zdoła, powolnemi skrętami, by nagle spuścić się na złamanie karku, poczem biegła prostą linią po równi, ale tuż-tuż znalazła sobie nową wyniosłość, by się mogła znów piąć w górę.
Właśnie miały zjeżdżać z Vestratorpu, gdy nagle stara Ulryka umilkła i kurczowo ścisnęła ramię Anny. Osłupiałe oczy wlepiła w ogromnego psa, ukazującego się na skręcie drogi.
— Patrz! — zawołała.
Pies wskoczył w las, zanim Anna mogła mu się dobrze przypatrzeć.
— Jedź prędzej! — wołała stara Ulryka — jedź, co sił! Teraz dowie się Sintram, że tu jestem.
Anna usiłowała śmiać się z jej przestrachu, ale tamta szeptała dalej:
— Zaraz usłyszymy jego dzwonki — usłyszymy je, zanim znajdziemy się pod najbliższym pagórkiem.
A gdy w następnej chwili Diża, sapiąc, wspinała się na szczyt Elofa, dały się z dołu słyszeć dzwonki.
Stara Ulryka odchodziła od zmysłów. Dygotała, jęczała, szlochała zupełnie jak w sali na Torsie. Anna chciała Diżę popędzać, ta jednak odwróciła głowę i przesłała jej pełne zdumienia spojrzenie. Czyżby sądziła, że Diża nie wie, gdzie ma biegnąć a gdzie iść wolno? Czyżby chciała ją uczyć sanki ciągnąć, ją, która od lat przeszło dwudziestu zna każdy kamień, każdy most, każdy płot, każdy pagórek na milę wokoło?
Tymczasem dzwonki słychać było coraz bliżej a bliżej.
— To on, to on, znam jego dzwonki! — zawodzi stara Ulryka.
Odgłos dochodzi ich coraz wyraźniej; chwilami brzmi tak silnie, że Anna odwraca się, popatrzeć, czy koń Sintrama nie dotyka głową jej sań — to znów przycicha. Słyszą dzwonki to z prawej, to z lewej strony, ale nie widać jego i czarnego jego konia. Niemiłego uczucia doświadcza na ten bezustanny odgłos dzwonków. Nie jest bojaźliwa, nigdy nią nie była, ale te dzwonki dręczą ją i niepokoją.
— Dzwonki mnie dręczą — powiada. I w lot chwytają te słowa dzwonki.
— Dręczą mnie — powtarza — dręczą mnie, dręczą, dręczą — brzmią na wszystkie tony.
Niedawno, ścigana przez wilki, odbywała tę samą drogą. W mroku nocnym błyskały ku niej białe zęby rozwartej paszczy, była przekonana, że rozszarpią ją drapieżne zwierzęta. Wtedy jednak nie czuła strachu. Piękniejszej nocy nie przeżyła dotąd. Piękny i rosły był koń, który ją wiózł, piękny i silny był mężczyzna, dzielący z nią wesołą przygodę.
Ach, to stare, biedne konisko, ta stara, drżąca towarzyszka podróży! Czuje się tak bezradną, że jest płaczu blizką. Nie może pozbyć się tego strasznego, denerwującego ją dźwięku.
Przystaje i wysiada. To się musi skończyć. Dlaczegoż ma uciekać, jak gdyby się bała tego niegodziwego, wstrętnego łotra?
Nareszcie dojrzała głowę konia, za nią widny już cały koń, sanie, a w nich sam Sintram. Zdaje się jednak Annie, jakoby nie z gościńca jechali zarówno koń, sanie, jak człowiek, lecz jakgdyby nagle w oczach jej powstali i z ciemności się wyłaniali.
Anna rzuciła Ulryce lejce i szła ku Sintramowi. On powstrzymał konia.
— Patrzcie! patrzcie, co za traf szczęśliwy! — zawołał. — Droga panno Stjaernhök, pozwól pani wsadzić na swoje sanie mojego towarzysza podróży. Koniecznie chce dziś jeszcze znaleźć się w Berdze, a mnie się spieszy do domu.
— Gdzie jest ów towarzysz podróży?
Sintram odpiął fartuch i pokazał Annie mężczyznę śpiącego na dnie sanek.
— Jest wprawdzie pijany — ciągnął dalej — ale cóż to szkodzi? Śpi spokojnie, zresztą to dobry znajomy, panno Stjaernhök — to Gösta Berling.
Anna się wzdrygnęła.
— Bo ja powiadam pani, kto swojego kochanka porzuca, sprzedaje go djabłu. W ten sposób ja dostałem się w jego szpony. Myśli się naturalnie, że działa się najlepiej, bo wyrzeczenie się jest dobre, a miłość pochodzi od szatana.
— Co pan przez to rozumie, o czem pan mówi? — pyta Anna głęboko wzruszona.
— Myślę, że panna Anna nie powinna była opuszczać Gösty Berlinga.
— To była wola Boska.
— Właśnie, właśnie, wyrzeczenie się to dobra, piękna rzecz, a miłość zła. Dobry Pan Bóg nie chce widzieć ludzi szczęśliwymi. Wysyła za nimi wściekłe wilki — ale przypuśćmy, panno Anno, że nie Pan Bóg je zesłał. Czyż nie mógłbym tego równie dobrze uczynić ja? mógłbym przecież swoje małe szare jagnięta sprowadzić z gór i wysłać je w pościg za młodym mężczyzną i młodą dziewczyną. A jeżelim to ja wysłał owe wilki, nie chcąc utracić jednego z tych, którzy do mnie należą? Jeżeli to wcale nie Bóg uczynił?
— Nie doprowadzi pan do tego, abym zaczęła wątpić — rzekła Anna słabym głosem — inaczej zginąćby mi przyszło.
— Spojrzyj pani — powiedział Sintram, pochylając się nad śpiącym Göstą — przyjrzyj się pani jego małemu palcowi. Ta rana nigdy się nie zabliźni. Z niego utoczyliśmy krwi do podpisaniu układu. On jest mój. We krwi tkwi wielka moc — on do mnie należy. Tylko miłość mogłaby go ocalić. A dobrze wyjdzie na tem, gdy przy mnie pozostanie!
Anna Stjaernhök walczy z sobą, chcąc otrząsnąć się z czaru, który nią owłada. Przecież to niedorzeczność! myśli. Nikt nie może duszy swej zapisać szatanowi. Ale nie posiada już władzy nad swojemi myślami, zmierzch jej dokucza, las stoi ponury i milczący. Nie może pozbyć się grozy, którą wywołuje w niej ta straszna chwila.
— Czy panna Anna sądzi, że już niewiele dobrego w nim? — ciągnie dalej Sintram. — Niech pani tego nie myśli — alboż on kiedy ciemiężył włościan, oszukiwał biednych przyjaciół? Alboż grał kiedy fałszywemi kartami? Czy był kiedy, panno Anno, kochankiem zamężnej kobiety?
— Chyba sam szatan z pana!
— Zamieńmy się, panno Anno. Weź pani Göstę Berlinga za męża. Zatrzymaj go pani dla siebie, a tym z Bergi daj pani pieniądze. Ja go pani odstąpię, a pani wie przecie, że on mój. Przypuść pani, że nie Bóg zesłał w ową noc wilki i zamieńmy się.
— Co pan chce otrzymać wzamian?
Sintram skrzywił się.
— Co chcę? ach, nic wielkiego. Da mi pani tylko tę starą babę, która siedzi w saniach pani, panno Anno.
— Szatanie! kusicielu! — zawołała — Precz odemnie. Mamże opuścić starą przyjaciółkę, która się powierzyła mojej opiece? Mamże ją znów oddać w twoje ręce, aby zmysły postradała?
— No, no, spokojniej, panno Anno! Proszę się zastanowić. Tu jest młody, piękny mężczyzna, a tam stara, przeżyta baba. Jedno z dwojga mieć muszę. Kogoż mi pani użyczy?
Anna roześmiała się rozpaczliwym śmiechem.
— Czy pan Sintram będzie tu ze mną stał i targował się o dusze, jak się targuje konie na targu w Broby?
— Tak, właśnie tak samo. Ale jeżeli panna Anna woli, możemy tę sprawę załatwić w inny sposób. Możemy odwołać się do honoru Stjaernhöków.
To powiedziawszy, głośno wzywa swoją żonę, która siedziała w sankach i ku przerażeniu Anny, ta słucha wezwania, wysiada z sań i dygocąc i trzęsąc się, postępuje ku niemu?
— Ho, ho! posłuszna żona! — wykrzykuje Sintram. — Panna Anna nic nie może mieć przeciwko temu, że słucha swego męża? Teraz wyniosę Göstę z sanek i zostawię go tu. Na zawszę go zostawię, panno Anno — kto ma ochotę, może go sobie zabrać.
Pochyla się, aby Göstę podnieść, w tej chwili jednak pochyla się nad nim Anna tak, że prawie dotyka jego twarzy, przeszywa go spojrzeniem i syczy, jak wąż:
— Jedź do domu w imię Boże! Czyż nie wiesz, kto tam czeka na ciebie w krześle bujającem? Pozwolisz mu czekać na siebie tak długo?
Z przerażeniem spostrzega Anna, jak te jej słowa działają na niegodziwca. Pociągnął za lejce, zawrócił sanki i puścił się do domu, popędzając konia uderzeniami bata i dzikiemi okrzykami. Ze stromej pochyłości zjeżdżali bez pamięci a długi pas iskier z pod sań i kopyt końskich znaczył się na cienkiej warstwie marcowego śniegu.
Na gościńcu pozostały tylko Anna Stjaernhök z Ulryką Dillner — ale nie przemówiły do siebie słowa. Ulrykę dreszcz przechodzi pod dzikiem spojrzeniem Anny, a ta, nie znajduje również słowa dla biednej staruszki, dla której poświęciła ukochanego.
Miała ochotę płakać, szaleć, tarzać się po drodze i głowę posypać piaskiem i śniegiem. Dotąd odczuwała wielkość poświęcenia, obecnie czuje tylko jego gorycz.
Dojechały do Bergi, nie zamieniwszy słowa. Kiedy jednak zajechały i otworzyły drzwi do mieszkania, zemdlała Anna Stjaernhök po raz pierwszy w swojem życiu. Sintram z Göstą Berlingiem siedzieli w najlepsze, rozmawiając spokojnie. Gęste kłęby dymu wypełniały pokój, widocznie zatem siedzieli tu już co najmniej od godziny.
Anna Stjaernhök zemdlała, a Ulryka przyjęła to spokojnie, bo ona już na drodze spostrzegła, że to coś niedobrego było z tym, który je gonił.
Później załatwili kapitan i jego żona sprawę z Sintramem i zatrzymali u siebie starą Ulrykę.
Utrzymywał on bowiem, że wcale nie chciał doprowadzać jej do szaleństwa.
Dzieci czasów obecnych! Nie wymagam, aby któreś z was wierzyło w te dawne historye. Być może, iż one są tylko zmyśleniem, wytworem wyobraźni. Ale żal, który kołysze serce, aż trzeszczy i jęczy, jak podłoga w Sintramowej sali pod biegunami krzesła i zwątpienie, dźwięczące w uszach, jak dźwięczały dzwonki sanek w uszach Anny Stjaernhök w samotnym lesie — czyż to także kłamstwo i wytwór wyobraźni jedynie?
Gdybyż tak rzeczywiście było!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.