Między szczytami skał mchem posiwiałych, Gdzie kwiat umiera, drzewo schnie i ginie, A śmierć osiadła wśród głazów zdziczałych, W tej niemej szczytów skalistych dziedzinie, Źródło tam ciche i samotne biło, Wśród tej martwoty samo jedno żywe, Jak serce młode a tem nieszczęśliwe, Że żyło
Tam, gdzie już wszystko — wszystko dawno martwe było. —
II.
W dzień piekło słońce głazy rozpalone Których wieczorna niechłodziła rosa, A nocą szczyty szronem ośnieżone Marzły, gdy mgłą je kwefiły niebiosa… Czasem do źródła ptaszek jeden tylko Przyleciał, siadł, zanucił krotką chwilką, Zwierciadło jego dzióbkiem pocałował, Podnosił główkę i znowu żeglował W błękity — Ku gajom dolin — z trwogą mijając skał szczyty…
Raz pożeglował i nie wrócił więcej,
A zanim źródło w tęsknicy dziecięcej
Wyschło — po głazach wszystkie łzy spłakało…
Że prócz skał martwych nic już nie zostało!…
Próżno w niem gwiazdy przezierały czoło,
Próżno grał słońca w niem promień wesoło,
Źródło za swoją tęskniło ptaszyną,
Schło, schło, aż wyschło miedzy skał szczeliną I było,
I jak dół w piersiach — gdzie niegdyś — Wielkie serce biło!…