Góra Chełmska/Wstęp/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Ogrodziński
Tytuł Góra Chełmskawstęp
Wydawca Instytut Śląski
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Dziedzictwa w Cieszynie
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WSTĘP
CZAS POWSTANIA POEMATU
List do ks. Weltzla

Zdawałoby się po przeczytaniu Góry Chełmskiej, że niewiele poematów nadaje się w tym stopniu co ona do zarzucenia wszelkich dociekań genetycznych i poprzestania na tym, co sama zechce nam odsłonić, bo o tej pomocy, jaką miewa zwykle badacz literacki w postaci różnorakich wynurzeń autora oraz jego współczesnych, nie ma mowy, przynajmniej w dzisiejszym stanie rzeczy. Nie wiadomo nam nic, żeby Bonczyk w czasie tworzenia tego poematu czyjejkolwiek porady zasięgał, z kimkolwiek się znosił, ale także potem ten skryty, zamknięty w sobie twórca rzadko się wypowiadał obszerniej o swojej twórczości. Własne jego świadectwo o powstaniu Góry Chełmskiej zamyka się w 2 wynurzeniach: w liście do ks. Augustyna Weltzla i w ustępie rozmowy ze Stanisławem Bełzą. W liście do ks. Augustyna Weltzla, odszukanym w jego spuściźnie przez o. Emila Drobnego, a ogłoszonym w czwartym zeszycie kwartalnika „Zaranie Śląskie“ z r. 1937, tak pisze Bonczyk 25 maja 1886 r. o genezie poematu:
„Ponieważ Stary Kościół Miechowski opiewa tylko lokalne zdarzenia, przeto postanowiłem, nabrawszy odwagi i zaufania do własnych sił, napisać coś w tym rodzaju, co by wszyscy mogli czytać. Góra św. Anny, cel dorocznych moich pielgrzymek, już dawno zajmowała moje myśli. Lecz skąd brać materiał? W Historii diecezjalnej Heynego nic nie było dla mnie, z biblioteki uniwersyteckiej otrzymałem Heneliusa, — z Góry św. Anny otrzymałem kronikę, miejscami bardzo rozwlekłą, poza tym bardzo niedokładną. O innych dziełach nic nie wiedziałem, — proszę mi wybaczyć, Czcigodny Ks. Radco, ale tak temu jest, nikt mi nie zwrócił uwagi na książeczkę, o której Wasza Wielebność wspomina. Między konfratrami nie ma nikogo, kto by mógł uchodzić za żywą kronikę. K‘ temu moje prace urzędowe! ja piszę tylko nocami. Łońskiego roku byłem od 15 czerwca do 15 lipca w Trencinie, tam napisałem pierwszą połowę niniejszej książeczki, — w lutym tego roku napisałem drugą połowę w domu. O historii nie ma w tych pisaninach ani śladu! — do romantyczności skusiła mnie Petronella — ale: romantyka i pielgrzymka — św. Anna i świat — franciszkanin i Romeo! czy to wolno łączyć w jedno? Uroczyste obchody na Górze św. Anny i rozwiązanie konwentu — było głównym przedmiotem, dalsze dodatki miały być niejako masłem na chleb, niestety, to masło czasem takie zjełczałe. Jeden egzemplarz posłałem do Kuriera Poznańskiego i czekam teraz na wyrok śmierci! Potem dopiero obdarzę moich Konfratrów. Wiele imion nawet żyjących osób, wciągnąłem w moje dziełko, słuszna stąd obawa, że teraz ich właściciele „mi oczy wydrapią“! Ale cóż, skoro mnie opęta furor scribendi — wtedy już nic nie widzę i nic nie słyszę.“

Świadectwo Bełzy

Pewne uzupełnienie tego listu, choć są i sprzeczności, stanowi następujący ustęp rozmowy z Bełzą: „Jest to rzecz mniejszej wartości…, pisana b. prędko. Wstęp czyli inwokację, którą mi pan tak chwali, napisałem dość dawno, resztę jednak dorobiłem pośpiesznie, bawiąc na kuracji u wód.“ (Stanisław Piast: Na Szląsku Polskim, Kraków 1890, str. 30). Wiadomość ta wydaje się wiarogodna, gdyż zapisał ją Bełza wnet po swej rozmowie z Bonczykiem, a od ukazania się drukiem Góry Chełmskiej do czasu rozmowy upłynęły dopiero 3 lata, ale uderza uproszczenie dat napisania poematu i uwydatnienie tylko pierwszej fazy wypoczynkowej. Można więc stwierdzić, że na pewno ów wstęp czyli 54 początkowych wierszy poematu powstało „dość dawno“, reszta zaś na dwie raty: na kuracji i w lutym 1886. Jeżeli idzie o pośpiech w dorobieniu reszty, to sprawa nie jest tak prosta, jakby się zdawało. Najpierw zaciekawia słowo: dorobiłem, jeżeli pochodzi od samego Bonczyka, co jest prawdopodobne, dalej nazwanie owych 54 wierszy początkowych wstępem czyli inwokacjinwokacją(!), bo krótko mówiąc, coś się tutaj nie zgadza ze sobą. Wszakże owe wiersze początkowe nie są w stosunku do obecnej całości inwokacją, lecz ekspozycją, gdyż inwokację stanowi 18 dalszych wierszy, a trudno przypuścić, żeby Bonczyk, którego znajomość teorii poetyckiej nie ulega wątpliwości (p. moje wydanie St. Kościoła Miechowskiego, str. LXIX—LXXI), tak nagle w rozmowie z Bełzą pomieszał pojęcia i nie pamiętał nic z tego, co przed 3 laty we własnym poemacie pisał. Następnie jeżeli dorabiał do wstępu resztę, to znowu rodzi się pytanie, czy w zamysłach pierwotnych nie zamierzał po tym wstępie dać innej treści, a wreszcie, czy to wyrażenie, że resztę u wód pośpiesznie dorobił, ma oznaczać i pomysł cały i jego wykonanie czyli ujęcie w rymy, czyli tylko drugą czynność.
Z tym łączy się inne późniejsze i pozornie nie mające z Górą Chełmską żadnego związku wynurzenie wobec Napieralskiego, że trzecia Bonczyka epopea, niestety zniszczona, była „poematem na szerokim tle polskim, który zdaniem autora miał walorem literackim przewyższyć i Stary Kościół Miechowski i Górę Chełmską“ (ks. dr Szramek: Norbert Bonczyk, Roczniki Tow. Przyj. Nauk na Śląsku, t. II, str. 36, por. Jacek Kędzior [ks. Jan Kudera]: ks. Norbert Bonczyk jako poeta, Opole 1918, str. 8). To zdanie autora o wartości trzeciej epopei wyjaśniałoby dostatecznie sąd wydany w obecności Bełzy, że Góra Chełmska jest rzeczą mniejszej wartości, ale nie w stosunku do Starego Kościoła Miechowskiego, jak to zrozumiał Bełza, tylko w stosunku do zaczętego już wówczas (1889) trzeciego poematu, a może także w stosunku do pierwotnego pomysłu samej Góry Chełmskiej, z którego „dość dawno“ urzeczywistnił się tylko wstęp, będący inwokacją do czegoś innego, niż Góra Chełmska w obecnym kształcie. Jeżeli tak się sprawa przedstawia, to Bełza skrócił i przez to zniekształcił wynurzenie Bonczykowe.
Treść poematu zestawiona ze współczesnymi jej powstaniu wydarzeniami historycznymi rzuca inne światło na znaczenie poszczególnych ustępów i wyjaśnia także, dlaczego to Bonczyk dorabiał pośpiesznie resztę do dość dawno napisanego poemaciku. Nie jest więc obojętną rzeczą, że poemat nie powstał bezpośrednio po naznaczonym w tytule roku akcji poematu tj. po 1875, lecz blisko czasu jego wydania tj. 1886 r., gdyż ciężar gatunkowy wydarzeń jednego lub drugiego roku rozstrzyga niepoślednio o tym, czy autor nie stosuje na większą skalę niż w Starym Kościele Miechowskim metody wypowiadania się między wierszami, tak właściwej naszej literaturze czasów porozbiorowych.

Wstęp a całość poematu

Zagadnienie rozpada się na dwa: 1) rok napisania 54 wierszy początkowych, 2) stosunek ich do reszty poematu. Początek ów, pt. Góra Chełmska (Św. Anna) wydrukowany w Eines alten Studenten Ferien-Geklimper (1882) i w dodatku do II wydania Starego Kościoła Miechowskiego (1883), wcielił Bonczyk, dokonawszy paru charakterystycznych, choć drobnych zmian, do Góry Chełmskiej. Najważniejsza z nich zaszła w w. 26, w którym pierwotna: Polska krew zmieniła się w: Słowian Krew. Kiedy powstał ów poemacik, dość łatwo odgadnąć z w. 28: „Przed wrogiem krwi, wiary twej szukając opieki” (tak w II wyd. Star. Kościoła Miech.), że nastąpić to musiało po r. 1872, po rozpoczęciu przez Bismarcka walki kulturnej, a z braku wzmianki o wygnaniu franciszkanów, że przed r. 1875 (p. nadto obj. I 1). Jeżeli trzeba na tej przestrzeni czasu dokonać wyboru, to wydaje mi się rok 1874, w którym władze pruskie przeciwdziałały energicznie licznym pielgrzymkom na Górę św. Anny (p. obj. I, 79) najprawdopodobniejszym, bo z niego najsilniejsze „pątnicze wspomnienia“ mógł wynieść poeta. Jeżeli poemacik ten miał już w chwili powstania według zamiaru autora charakter inwokacyjny, a przedmiotem inwokacji była Góra Chełmska, nie tyle jako pojęcie geograficzne, ile jako świętość śląska, bo siedziba kultu religijnego, to ustęp trzeci (Poki step ukraiński — Z palmą między pierwszymi na wieki zasiędzie) musi zastanowić uważnego czytelnika nie dla widocznych reminiscencyj z polskiej literatury romantycznej, a zwłaszcza z Pana Tadeusza, lecz z powodu swego charakteru ekspozycyjnego wobec inwokacyjnego 2 poprzednich ustępów. W tej ekspozycji przypuszczalnej większej całości uderza: 1) połączenie Śląska z kresami wschodnimi Polski, z których na pierwszym miejscu znalazł się step ukraiński, 2) podkreślenie łączności narodowej nie tylko przez miejsca kultu religijnego (Ostra Brama, Jasna Góra, Góra św. Anny), lecz także przez wspólność historyczną (plemię Piastów, Jagiełłów), 3) napomknięcie motywu, który wystąpi nieco zmieniony w późniejszym poemacie, że od trwałości skał bazaltowych Góry Chełmskiej zależy „koniec tej tu doczesności”, że z ich zniknięciem „umrze w męskiej dojrzałości plemię Piastów, Jagiełłów” i przeniesie się między niebian. Z lirycznych podźwięków poemaciku, z jego „wieszczego ulotu“ podzwania jakby przygrywka epickich zamierzeń, już jak gdyby mgliste obietnice przyoblekały się w wyraźne kształty, którym na ożycie każe czekać pilniejsza sprawa twórcza. Tymczasem „pątnicze wspomnienia osłodzą ci szukanie przyszłego zbawienia“. I znowu natrętne pytanie: jakiego zbawienia, czy tylko wiecznego dla duszy, czy także doczesnego „przed wrogiem krwi, wiary“, chociażby tylko w krainie poezji.
Jakiekolwiek przyjęlibyśmy wyjaśnienie, pewne tylko zostanie to, że w latach następnych wśród wytężonej pracy duszpasterskiej wyobraźnię Bonczyka zajęły inne wspomnienia i zaprzęgły jego muzę na dłuższy czas w jarzmo pracy nad Starym Kościołem Miechowskim, już wtedy zaczętym.
Czy po napisaniu Starego Kościoła Miechowskiego, a nawet po jego językowym przerobieniu do II wydania w 1883 r. nie starczyło Bonczykowi czasu na nowy poemat, czy też brakło wśród codziennych zajęć natchnienia, któż może na pewno twierdzić lub przeczyć. Nie wiemy nic prócz tej jednej wiadomości, że resztę dorobił pośpiesznie. A ta reszta nie była wcale mała; wszakże jest tego po odliczeniu 54 początkowych wierszy ponad 2700 trzynastozgłoskowców czyli mówiąc po Mickiewiczowsku, kropił Bonczyk przeciętnie co dzień jakie pół setki wierszy, odbywając przy tym kurację lub wykonywając obowiązki duszpasterskie. Czy nie było to nieco za wiele, skoro nie widać z poprzedniej jego twórczości, żeby był płodnym rymopisem? Może więc nie tylko 54 początkowych wierszy, ale i inne mniejsze czy większe partie powstały już wcześniej lub zostały z innego niewykończonego poematu przejęte, a zapewne treść sama została przed kuracją jeszcze przemyślana i z grubsza przynajmniej ustalona. Mam tu na myśli przede wszystkim liryczną partię w pieśni IV 302—387 (dumki Damiana Gaszyny) i spowiedź Damiana Gaszyny w pieśni VI 59—266, która nosi cechy jakby późniejszego skrócenia i przerobienia.
Wysuwa się tu i inna sprawa, a mianowicie należytego zrozumienia słów Bonczyka do Weltzla o „pierwszej i drugiej“ połowie poematu, czy wziąć je dosłownie i przypuszczać, że pieśni I—III powstały w lecie 1885 w Trenczynie, a IV—VI w lutym 1886 w Bytomiu, czy też dopuścić pewną swobodę i np. napisanie pieśni I i V—VI odnieść do r. 1885, innych zaś do r. 1886, względnie I i jakieś krótsze zredagowanie II—IV i V do r. 1885, nową zaś redakcję II—IV i VI do roku 1886. Dalsze moje wywody idą raczej w kierunku drugiej alternatywy, zwłaszcza co do partii II 263—326 wzgl. 328, w której szereg szczegółów wskazuje na powstanie w r. 1886 i co do obecnej postaci pieśni III i IV.

Anachronizmy w poemacie

Na to wszystko rzuca światło analiza anachronizmów poematu. Akcja jego ma się według zapowiedzi w tytule rozgrywać w r. 1875, czyli wszystkie wydarzenia późniejsze, zaznaczone w poemacie, będą wskazówkami czasu jego powstania. Takich sygnałów mamy sporo, pozostały one nieusunięte przez autora właśnie z powodu pośpiesznego dorabiania owej reszty. Bonczyk, kropiąc swoje wiersze, nie kontrolował, czy każdy szczegół w nich zgadza się z wyznaczonym przez niego czasem akcji tj. r. 1875. I znowu byłaby ciekawa, choć trudna do zbadania kwestia, czy ten brak kontroli był zamierzony czy mimowolny, jeżeli nie w chwili pisania, to w czasie przygotowywania do druku, a nawet podczas samego pośpiesznego druku i korekty. Nie zapuszczając się w te dociekania, zmierzamy do istotnego zagadnienia, jakie najpóźniejsze czasowo wypadki za znaczyły się w Górze Chełmskiej drobną chociażby o nich wzmianką.
Ustęp w pieśni II o „ojczyzny filarach“ (ww. 281—316) roi się od różnych anachronizmów, z których najjaskrawszy jest następujący: w II 301 mówi ks. Grelich rzekomo w r. 1875: Tu ksiądz Wolczyk z Byciny, teraz proboszcz w Pszowie, czyli ks. Grelichowi trzeba przypisać albo cały wiersz, albo tylko jego pierwszą część, drugą zaś ująć w klamrę jako wtręt Bonczykowy i to „teraz“ odnieść do czasu napisania Góry Chełmskiej. Jeżeli nie dałem klamry w tekście, to tylko ze względu na pierwodruk, od którego nie chciałem za daleko odstępować, ale że: teraz proboszcz w Pszowie, jest wtrętem poety, wynika ponad wszelką wątpliwość z faktu, że ks. Grelich umarł 1876 r., a Wolczyk proboszczem w Pszowie został w 1886 r. To samo da się powiedzieć o III 444—445: Lubecki, Proboszcz, niegdyś wikary miejski katowiecki, tylko że to mówi niby w 1875 r. o. Atanazy, podczas gdy Lubecki został proboszczem w Woli nad Wisłą w r. 1884.
Również II 307—309:

nuż i pedagogi:
Nerlich, Sarnes, Lubecki, którym lud ubogi
Zawdzięcza pożyteczne gazety kościelne

są anachronizmem w r. 1875, a możliwe do pomyślenia tylko w 1886, gdyż Nerlich wydaje swoje Pismo Miesięczne w latach 1883—1887, Lubecki Zdrowaś Maria w 1885—1891, a Sarnes Monikę i Anioła-Stróża w 1886—1888. Data późniejsza jest wykluczona, gdyż Góra Chełmska wyszła w maju 1886. Na ten sam rok jako terminus ante quem wskazuje II 295, w którym ks. Szulczyk wymieniony jest wśród profesorów (rzeczywiście był on profesorem religii w Pilchowicach do r. 1886, w którym został proboszczem w Wodzisławiu), i V 399—400: ksiądz wikary Zeflik Sobel, który w 1886 został proboszczem w Paczynie.
Chcąc zachować wszelką ostrożność, można by powiedzieć, że te dowody stwierdzają tylko fakt powstania ustępu o filarach ojczyzny w 1886 r., natomiast inne części poematu mogły powstać wcześniej. Jak już poprzednio zauważyłem, nie jest wykluczona i taka możliwość mimo świadectwa samego Bonczyka; w każdym razie wizja o. Atanazego w I 520—531 dowodzi, że nie mógł ten ustęp zrodzić się przed listopadem 1881 tj. przed śmiercią biskupa Förstera. Wreszcie nie mógł ks. Grelich wymieniać wśród filarów ojczyzny ani Błany (II 302), ur. w 1855 r., ani Wawrzka, wyświęconego w 1876, byli bowiem w r. 1875 i za młodzi i za mało znani, żeby już po plebaniach umieszczano ich portrety (obrazobrazy), natomiast w 1886 można już było o nich mówić jako o podporach ludu śląskiego.

Sprawa Miarki i pisarza „Katolika”

W II 315—324 raziłyby niekonsekwencje skupione w 10 wierszach, gdyby to wszystko było wypowiedziane w roku 1875. Ktokolwiek przerzuci życiorys Miarki pióra Konstantego Prusa (Em. Grim — Jan Skryba: Paweł Stalmach. Karol Miarka, Katowice-Cieszyn 1924, str. 98—106), łatwo spostrzeże, że wzmianka II 316: zawdzięcza on chorobę kozie, nie odnosi się do cukrzycy, której Miarka nabawił się i pozbył w pierwszym okresie swych więzień, lecz do choroby nogi podczas dziewięciomiesięcznego więzienia śledczego w Gliwicach 1880 do 1881, która przyczyniła się do śmierci Miarki. W r. 1875 pisarzem (redaktorem) „Katolika” był Miarka, za swoją działalność otrzymał 29 grudnia 1875 błogosławieństwo Piusa IX, w lutym 1879 wyróżnił go Leon XIII na 2 audiencjach, trudno więc pomyśleć, że Bonczyk, pochwaliwszy Miarkę w II 315—316, od razu w II 317 i 322 surowo go skrytykował lub że nie pamiętał, iż Miarka był pisarzem i redaktorem Katolika do 1881 r., w którym odstąpił go ks. Radziejewskiemu. Krytyka więc Katolika nie może się odnosić do czasu przed r. 1881; jeżeli Bonczyk nie wspomina nic o śmierci Miarki (15 sierpnia 1882), to nie stanowi to bynajmniej dowodu na nieznajomość zmian w redakcji Katolika, gdyż nie wzmiankuje także o śmierci ani Lompy, Bogedaina, Włodarskiego i Diepenbrocka, zmarłych przed lub w 1875, ani zmarłego w 1883 Filipa Kity, o którego działalności w Zabrzu mówi się w II 232 tak jak o zasługach Miarki w czasie teraźniejszym. Ale pisarzem Katolika nie jest prawdopodobnie także ks. Stanisław Radziejewski nie tylko dlatego, że nie wypadało Bonczykowi okazać się niewdzięcznym za przychylne recenzje Starego Kościoła Miechowskiego w Katoliku 1879 (jednej z nich autorem był zapewne sam Radziejewski) i nie dlatego także, że w tym Katoliku już pod redakcją Radziejewskiego drukował artykuły szereg „ojczyzny filarów“ i powierzał mu w komis swoje książki po r. 1875 (np. Szulczyk, Wątróbka, Lubecki, Korpak itd.) czyli zarzut trafiałby pośrednio także w nich, lecz przede wszystkim dlatego, że nie było rozdźwięku między Katolikiem a centrum długo jeszcze po r. 1875. Mógł mieć Bonczyk zastrzeżenia przeciw ks. Przyniczyńskiemu i jego bratu, przeciw Gazecie Górnośląskiej i jej zwolennikom[1]), ale przeciw Katolikowi zależnemu od księży centrowców nie miał powodu występować aż do r. 1886, w którym ks. Radziejewski oddał go swojej siostrze Ludwice. Wiersze więc II 317—322 wymierzone są przeciw Przyniczyńskiemu za przyszłość i przeciw następcom Radziejewskiego na przyszłość, gdyby chcieli odstąpić centrum i pójść w ślady Przyniczyńskiego. Odnosząc owe wiersze do sytuacji w r. 1886, a nie 1875, otrzymujemy w wypadkach tego roku i nieco wcześniejszych właściwy klucz do zrozumienia słów:

est modus in rebus,
Moi księża — rzekł Grelich — bo nostris diebus
Wszystko może pójść krzywo. Oni siebie sparzą,
Redaktorzy, nam piwa gorzkiego nawarzą.
Ja nie dla polityki bronię tu polszczyzny,
Tylko by dla zbawienia dusz bywał plon zyzny.

Czy te słowa miały pełne uzasadnienie w r. 1875? Skąd ten ton „proroczy“: oni siebie sparzą; redaktorzy, nam piwa gorzkiego nawarzą, czy to piwo, które księża pili w czasie walki kulturnej, było bez ich wiedzy i woli nawarzone i czy w ogóle było nawarzone przez redaktorów polskich gazet, czy w czasie walki kulturnej bronili księża polszczyzny ze względów religijnych, czy też bronili religii, posługując się polszczyzną na Górnym Śląsku jako środkiem najskuteczniejszym, a wreszcie czy owa obrona religii i pośrednio także polszczyzny nie była wtedy polityką?
Przeobrażenie się walki kulturnej w walkę z polskością[2]

Całkiem inaczej wygląda rzecz w roku 1886; od kilku lat przycichła już walka kulturna, pomyślnie układają się stosunki między rządem pruskim a duchowieństwem, na ciaśniejszym obszarze górnośląskim zanotować możemy, że wygnanie franciszkanów z klasztoru św. Anny właściwie należało już do przeszłości, skoro od końca 1881 r. siedzieli tam i opiekowali się pątnikami oo. Atanazy Kleinwächter i Dezydery Lis, nosząc wprawdzie sutanny księży świeckich, skoro mieli prócz jednego przesłuchania w 1833 spokój ze strony władz pruskich, urządzali rekolekcje dla księży i nauczycieli, pomagali od 1884 w duszpasterstwie w Porębie, krótko mówiąc, do stanu przed walką kulturną brakło tylko jawności życia zakonnego i noszenia habitu. Ale i o tym jako o rzeczy bliskiej, która się spełniła w r. 1887, snać już marzono, a więc VI 320—325 są westchnieniem częściowo już spełnionym, któremu do pełni urzeczywistnienia brak tylko klauzury klasztornej i habitów, aby „Serafickie syny wróciły w dziedzictwo Gaszyny“.
Walka kulturna złączyła na pewien czas interesy polskości i katolicyzmu niemieckiego w Prusiech, ale wymagania polityki państwowej zwłaszcza zaś reforma finansów Rzeszy w 1878 i 1879 spowodowały Bismarcka, że wyciągnął rękę do centrum. Falk, autor ustaw przeciwkościelnych, otrzymał dymisję 23 lipca 1879, od 1880 poczyna się likwidowanie przez sejm pruski ustaw antykatolickich, obsadza się w zgodzie z Watykanem stolice biskupie i w 1883 prócz arcybiskupstwa gnieźnieńskiego nastąpiło porozumienie między kościołem i rządem. Ale gdy z początkiem 1886 r. Ledóchowski zrzekł się arcybiskupstwa, prymasem Polski został w lutym t. r. Niemiec ks. Juliusz Dinder; centrum musiało być zadowolone, o zadowolenie zaś Polaków nikt się nie troszczył.
Od r. 1884 walka Prus kieruje się przeciw Polakom, sypią się rozporządzenia i ustawy, mające na celu zniszczenie polskości. Rozporządzenie z dnia 26 marca 1885 nakazywało wydalić z państwa pruskiego Polaków obcych poddanych i zaprowadziło „rugi pruskie“, które do końca 1885 r. objęły przeszło 30.000 osób i nie ustały mimo uchwalonego w parlamencie niemieckim wniosku Windthorsta, że wydalenia nie są uzasadnione i szkodzą interesom Niemiec. O tych krokach rządu wiedział Bonczyk, pisząc swój poemat, a zapewne słyszał także o przygotowywaniu dalszych dwóch ustaw przeciwpolskich i nie wątpił w ich uchwalenie. Te przewidywania spełniły się podczas druku poematu, bo dnia 26 kwietnia 1886 uchwalono ustawę kolonizacyjną, oddając 100 milionów marek na fundusz dyspozycyjny, „by przez osiedlanie niemieckich chłopów i robotników wzmocnić w prowincjach Poznańskiej i Prus Zachodnich element niemiecki przeciw dążnościom polonizacyjnym“. Ustawy z 4 i 6 maja 1886 miały przyśpieszyć germanizację ludności polskiej przez szkoły uzupełniające i przez obostrzenie kar za nieuczęszczanie dzieci do szkoły. W budżecie pruskim na rok 1886 znalazły się kwoty na cele germanizacyjne w szkolnictwie, wynoszące jednorazowo 2 miliony marek i corocznie po 900.000 marek, a przeznaczone tak dla Poznańskiego i Prus Zachodnich, jak dla Opolszczyzny. Wyszedł wreszcie dekret ministerialny, zarządzający krótko, że żaden obywatel pruski, mówiący po polsku, nie może być urzędnikiem państwowym w prowincjach wschodnich. Dekret ten obowiązywał jeszcze po przewrocie r. 1918 (Gerlach).

Znaczenie wynurzeń ks. Grelicha na tle r. 1886

Ustawy te i rozporządzenia częścią obejmowały Śląsk, częścią po zostawiały go na uboczu, stanowiąc jednak wiszącą wciąż nad jego głową groźbę, że spadną także na Ślązaków, jeżeli swoją sprawę łączyć będą ze sprawą Poznańskiego i Prus Zachodnich. Na tym tle dopiero zrozumiałe jest ostrzeżenie ks. Grelicha, jako osoby poematu: Est modus in rebus — trzeba umiaru w obronie polszczyzny, bo nostris diebus — a więc w r. 1886 rząd nie będzie się już krępował w walce z polskością względami na katolicyzm, gdyż to jest sprawa przesądzona już nominacją ks. Dindera i z tej strony zwłaszcza wobecprzewlekłej choroby biskupa wrocławskiego Roberta Herzoga nie będzie trudności, a Herzog nie jest zresztą Försterem. Otóż to wszystko, co może pójść krzywo, to rozciągnięcie ustaw przeciwpolskich także na Opolszczyznę, oni siebie sparzą, redaktorzy, nam piwa gorzkiego nawarzą — to nie jest już tylko sprawa księży-redaktorów z Poznańskiego i duchowieństwa górnośląskiego, to szerszy już zakres: oni, Polacy z Poznańskiego już się poparzyli, idzie tylko o to, żebyśmy, Górnoślązacy, nie pili zbyt gorzkiego piwa. Obrona więc nasza polszczyzny musi stać poza podejrzeniem nawet jakiejkolwiek polityki i pozostać tylko środkiem skutecznym w prowadzeniu dusz do nieba.
Taki jest sens w. II 317—322 w r. 1886, anachroniczne zaś włożenie ich w usta ks. Grelicha, zmarłego w r. 1876, ma swoje głębsze uzasadnienie. Myśli takie żywił i wypowiadał prywatnie, a czasem i publicznie niejeden z współbraci duchownych należących do centrum, ale któremuż z nich można było powierzyć rolę ich rzecznika w poemacie bez urażenia jego drażliwości, bez narażenia się na „wydrapanie oczu“? Ale wypowiadał je zapewne za swego życia i ks. Grelich, jeżeli idzie o ogólny rezultat tj. o obronę polszczyzny ściśle ograniczoną do zakresu religijnego; czy atoli zbierał wtedy ogólne pochwały, jak w poemacie, czy nie odzwierciedliło się tu raczej jego „za grobem zwycięstwo“ nad nawróconymi później do tych przekonań księżmi centrowymi? Jeżeli jednak tak jest, to czy Bonczyk wypowiada się bez reszty ustami ks. Grelicha, czy się z nim utożsamia? Zapewne, że to i owo świadczyłoby za takim ujęciem sprawy, ale zwróćmy przecież uwagę na pewne szczegóły, którym po głębszym zastanowieniu się trudno odmówić wartości rozstrzygającej. Wśród gości proboszcza leśnickiego są księża, którym walka kulturna jest ciężarem niechętnie dźwiganym, ale nie brak i goręcej kąpanych jak ks. Wojciech Widera (II 139—151), jak ks. Kleemann, proboszcz z Mysłowic (II 271—277), jak ks. Krupa (II 317—318). Czy bili oni brawo końcowemu wnioskowi Grelicha, czy poprzednim jego wywodom niekoniecznie zgodnym z zakończeniem? Ilu tych gości było? A jeśli między nimi był ks. Engel, którego kazanie (V 523—536) zawiera przecież śmielsze myśli, powtarzające się w jego przemówieniach wiecowych, to czemu nie zabrał głosu i milczał ten „mowca wieców“, ten kanclerz polski, niestrudzenie stawiający rezolucje o polską naukę religii i w Leśnicy 1879 i w Królewskiej Hucie 1883 i w Gliwicach 1885, żeby nie wspominać o późniejszych, ten twórca pierwszych statutów w 1884 r. Śląskiego Tow. bł. Czesława czyli Śląskiej Pomocy Naukowej? Ale czy tylko on jeden? Nie mówi także nic o tych sprawach ktoś inny, czy z subordynacji jako podwładny Grelicha, czy też dla zgodności w 1875 r. przekonań? Jest to ks. Walenty Riemel (Rymlowicz), który na wiecu centrowym w 1880 r. w Leśnicy „wygłosił dotąd nie słyszaną na Śląsku z ust kapłana na wskroś patriotyczną mowę na temat jedności narodowej wszystkich Polaków pod wszystkimi zaborami. Asumpt do tego wziął z listu Ojca św. Leona XIII do narodu polskiego, wydanego z okazji obchodu uroczystości świętych Cyryla i Metodego, który to proroczy list zatajono na Śląsku. Papież wzywał w nim wszystkich Polaków pod trzema zaborcami do wytrwania, bo kiedyś Pan Bóg ich wyzwoli z ucisku. Przewodniczący chciał mówcy odebrać głos, wywołał tym atoli jeden potężny zbiorowy głos protestów, któremu musiał ulec i pozwolić mówcy na dalsze przemawianie. Lud górnośląski po raz pierwszy dowiedział się prawdy o potrzebie łączności z resztą narodu polskiego i rozniósł wieść o tym po całym Górnym Śląsku“ (Bogusława Kowalczykówna: Odrodzenie narodowe Górnego Śląska od r. 1821 do r. 1902, Katowice 1937, str. 42).

Powód braku Bonczyka wśród osób poematu

Najcharakterystyczniejszy wszakże jest brak samego Bonczyka w poemacie, choć są tam dwaj inni koledzy — wikarzy z Bytomia: Klein i Mattern (III 443—444), ale nie ma też innego towarzysza i niemal przyjaciela z Bytomia, a w 1886 r. kolegi w proboszczostwie, ks. Schirmeisena. Czy dlatego, że nie było obu na fikcyjnym odpuście w r. 1875? Chyba nie, bo tym śmielej można było ich wprowadzić. Powód musi być inny: obaj proboszczowie bytomscy od r. 1886 — to dwa kierunki w centrum śląskim: Schirmeisen — niemiecki i Bonczyk — polski, oba w 1875 r. przedwczesne.

Walczy więc w poemacie niedawna przeszłość z teraźniejszością, Bonczykowi wydaje się ze względu na obiektywizm epicki rzeczą konieczną, aby sam się w tych wspomnieniach usunął w cień i nie szedł drogą obraną w Starym Kościele Miechowskim, nie wprowadzał siebie do poematu, bo wtedy musiałby zabrać głos w rozprawie u ks. Grelicha, u którego bywał, i wypowiedzieć własne zdanie. Nie tai go wprawdzie w licznych dorywczych uwagach, a zwłaszcza w IV 159—165 i V 45—54, ale to była inna sprawa niż milczeć, będąc obecnym przy tak doniosłej dyskusji. Przynależność do centrum stwarzała z niego jakby śląskiego Hamleta, który nie mógł się zdobyć na rozstrzygnięcie między matką — duchowieństwem, żyjącym w niestosownym stadle z królem — centrum, a ojcem — polskością, stwarzała jakby śląskiego hr. Henryka broniącego bez przekonania mniejszego zła z obawy przed większym, wytwarzała w poemacie atmosferę, w której odzwierciedlić się miała i „nieodbita polskość poety“ i niesamowite strony życia górnośląskiego „z taką prawdą, że aż strach bierze“. Atmosfera ta, nieodczuwana jeszcze w r. 1875 i przez kilka lat później, stała się pełną rzeczywistością w r. 1886. Ale tę duszną atmosferę przewiewa lekki podmuch wallenrodyzmu, o czym jeszcze później.
PRZEDMIOT GŁÓWNY
Pątnicze wspomnienia a duchowieństwo śląskie

Góra Chełmska została napisana w 1885 i 1886 r. i to w czasie stosunkowo krótkim, ale nie wykluczyliśmy bynajmniej możliwości, że pomysł sam zrodził się choćby częściowo wcześniej i że ta lub owa partia mogła być już gotowa przed rokiem 1885. Zapewne zamierzona całość miała od dawna gotowy tytuł: Góra Chełmska (św. Anna) i gdy wytwarzał się pierwotny pomysł, wytrysnął — być może — na razie inwokacją, ujętą w owych 54 wierszy, wydrukowanych jako poemacik liryczny w r. 1882. Ale z biegiem lat „pątnicze wspomnienia“ osnuwały się nowymi pomysłami, które krzyżowały się z nimi, wplatały się w nie i nie mogły się zespolić w jedną całość. Przejściowo „wspomnienia“ zaczęły wsiąkać i stawać się epizodami w nowym pomyśle, zakrawającym na powieść poetycką czy nawet na nową epopeę; dzieje się to zaś po 1877 r. Z kolei i ten pomysł ulega przetworzeniu czy też zredukowaniu na korzyść innego, zbliżonego do pierwotnej koncepcji, gdzieś pod koniec 1881 lub z początkiem 1882, gdy na Górę Chełmską wrócili poniekąd ukradkiem dwaj franciszkanie i poczęli się krzątać około usunięcia śladów spustoszenia z okresu walki kulturnej. Wyjaśnił się horyzont dla sprawy katolicyzmu, zaciemniał się coraz bardziej dla sprawy polskości; nurtować poczęło duszę niepokojące zagadnienie, czy łączyć nadal wygraną sprawę katolicyzmu z przegraną pozornie sprawą polską, a jeżeli łączyć, to w jakich rozmiarach, w kim lub w czym upatrywać filary ojczyzny i jakiej ojczyzny. Jeżeli filarami ojczyzny na Śląsku wydać się musiało księdzu-poecie głównie duchowieństwo, to przecież zdawał sobie sprawę, że filar ten nie jest już tak silny i pewny jak przed kilkunastu laty. Świadectwo Bełzy z r. 1889-90 (Na Szląsku polskim, str. 30—33) nie daje dostatecznej podstawy do zorientowania się w poglądach Bonczyka, sporo bowiem tutaj własnych myśli domieszał sprawozdawca, ale w braku lepszej wiadomości warto je w skróceniu przytoczyć:
„Ksiądz Bontzek zaczepił z lekka o trudne położenie księży na Górnym Śląsku. Położenie to rozumiem dobrze. Póki walka kulturna trwała, katolicyzm z zasady był nieprzejednanym wrogiem rządu i w prowincji, w której gościłem właśnie, opierał się jak o opokę o polskość, gdyż inaczej nie miałby podstawy pod nogami. Ale stary kanclerz połamał zęby na tej walce, poszedł pokornie do Kanosy, wyciągnął rękę do zgody. Wypadało więc być uprzejmym względem niego… przeto »dla miłej zgody« nie poświęcono (gdyż ten wyraz nie maluje rzeczy dokładnie), ale dyskretnie przysłonięto sobie oczy na pewne nieprawidłowości w stosunku duchowieństwa do parafian w polskich prowincjach Prus… Nieprawidłowości te… w umysłach lękliwych duszpasterzy wyrodziły błędne mniemanie, jakoby poświęcano w najwyższych kościelnych sferach polskość molochowi protestanckich Prus… Zapominając wreszcie o tym, że starcie znamion odwiecznej narodowości z wschodnich prowincyj Prus byłoby wodą na młyn protestantyzmu, który z tak niefortunnej siejby zbierałby obfite żniwo, zachwiali się niektórzy z nich w swoich zasadach, jakich byli wyznawcami jawnymi w czasie panowania sławnych praw majowych i mogąc, nie opierali się, jak należy, naciskowi z góry, mającemu na celu wbrew intencjom najwyższej władzy kościelnej i interesom całego katolicyzmu wydarcie języka milionowej ludności na Górnym Śląsku... Niektórzy fararze stanęli w jawnym przeciwieństwie z parafianami, usłyszano po raz pierwszy na Górnym Śląsku po walce kulturnej z mownicy publicznej z ust katolickiego kapłana takie słowa, że »Górny Śląsk powinien stać na dwóch nogach polskiej i pruskiej, gdyż mu jedna polska nie wystarcza« i doszło wreszcie do tego, że w pewnej parafii podłożono dynamit pod okna probostwa zajmowanego przez księdza jawnie nieprzychylnego językowi ludu górnośląskiego, co było wypadkiem rzeczywiście zdumiewającym w prowincji tak szczerze katolickiej, która podczas walki kulturnej tak dzielnie broniła interesów swoich prześladowanych wtedy duszpasterzy.
Rozmawiając z ks. Bontzkiem spostrzegłem, że bolał on bardzo nad trudnościami swojego i swoich kolegów położenia, że jakoby się wstydził pewnych postępków niektórych proboszczów na Górnym Śląsku, którzy więcej przez słabość charakteru niż ze złej woli dopuszczają się takich czynów, które bezwzględnie złe światło na nich rzucają. Ale że sam on włada dzielnie językiem polskim i pisze po polsku, że obdarzony pisarskim talentem, niezawodnie nie poprzestanie na tym, co zrobił, ale doznawszy moralnej zachęty od dalszych rodaków, pracować i nadal na niwie pisarskiej będzie, przeto rozstawałem się z nim w przekonaniu, że uosabia on prawdziwie dodatnią w Bytomiu siłę i że żadna siła nie sprowadzi go z prostej drogi, po której całe duchowieństwo górnośląskie kroczyć powinno, poczucie bowiem prawdziwego obowiązku nie rządzi się wygodnym oportunizmem i nie rachuje się ze względami chwili.
„A czyż obowiązek kapłanów na Górnym Śląsku spoczywa w czym innym jak w podtrzymywaniu wszelkimi siłami mowy jego ojców, po wyparciu się której i wiara ojców ostać się chyba w czystości nie może?“
Odtrąćmy z tych słów coś niecoś na rachunek Bełzy, który patrzył na sprawę przez własne, a może i nie własne, ale nie zawsze dokładne okulary i wysnujmy z całości niewątpliwe przekonania Bonczyka. Duchowieństwo więc miało mimo wszystko zostać filarem ojczyzny, miało znaleźć drogę do ludu, podtrzymując język ojców, a z nim także wiarę ojców. Właściwym przeto filarem ojczyzny był lud i na jego sile ducha można było tylko budować.

Jeżeli w tym groźnym roku 1886 drugi koryfeusz poezji górnośląskiej ks. Damroth, łącząc się duchowo z zagrożonym bezpośrednio Poznańskiem, rzucił jako otuchę epigram pt. Przemoc i prawo:

Sto milionów marek — to nie fraszka!
Dość, by wykupić województwo całe;
Lecz sprawa z duchem polskim nie igraszka,
By go wygubić, i Niemcy za małe!
Przemoc dusi prawo, lecz go nie zgniecie,
Bo „większy Pan Bóg niż pan Rymsza“ przecie. —

to Bonczyk, ogarniając myślą widnokrąg przeważnie tylko śląski, doszedł wcześniej do tego samego wniosku, lecz „ducha“ skonkretyzował w ludzie polskim. Jeśli zaś i jemu nasunęła się podczas pisania Góry Chełmskiej ta reminiscencja z Pana Tadeusza:

Stąd na koniec pendebat długo przed aktami
Sławny ów proces Rymszów z Dominikanami,
Aż wygrał wreszcie syndyk klasztorny ksiądz Dymsza,
Stąd jest przysłowie: większy Pan Bóg niż pan Rymsza.
(XI 332—335)

to w jego poemacie wystąpiły także gesta Dei per monachos, wyższość Boga nad Bismarckiem, okazana przez mnicha, o. Atanazego.

Obfitość wątków

W wyniku tego kształtowania się tworzywa złożyło się na nie kilka wątków, z których imiennie nazwiemy i omówimy następujące: pątnicze wspomnienia, legendę Gaszynów, sprawę pustelników na Górze Chełmskiej, wątek romansowy, historię klasztoru, udział duchowieństwa świeckiego, lud górnośląski, „panów świata“ i zagadnienia polityczne, a wreszcie przyrodę.

Stosunek Bonczyka do Kalwarii

Corocznie podobno Bonczyk bywał na odpustach na Górze Chełmskiej; potwierdza zaś tę wiadomość zarówno obfitość i szczegółowość opisów w jego poemacie, jak następująca wzmianka o. Reischa (Geschichte des St. Annaberges, str. 442—443): „Nabożeństwa kalwaryjskie były coraz lepiej zorganizowane i uroczystsze, klasztor wzmocnił się przez pomnożenie liczby ojców, pracowników nad ludem i na Kalwarii. W pierwszych latach po powrocie zakonników nie brakło szlachetnych opiekunów Kalwarii, którzy podczas głównych uroczystości naprawdę ofiarnie poświęcali się pielgrzymom. Nazwiska: Michalskiego proboszcza z Lipin, Bonczyka z Bytomia, dra Giericha ze Strzelec (potem franciszkanina o. Rocha), Matyszoka z Lublińca, Hauptstocka z Rokiczy, Christopha z Miasteczka, Thiela z Rud[3]) i innych gorliwych pomocników, którzy jeszcze żyją, zostaną niezapomniane w rocznikach Kalwarii.“ Mówi tu wprawdzie o. Reisch o czasach po walce kulturnej, a więc od r. 1882, ale pośrednio potwierdza, że i przed walką kulturną Bonczyk z pielgrzymkami bytomskimi pojawiał się corocznie na Górze Chełmskiej. Jeśli którego roku nie był, kazał sobie zdawać sprawę przewodnikowi kompanii. Z dawniejszych pielgrzymek najsilniej utkwić musiały mu w pamięci dwie: w 1864 r., gdy jako wikary piekarski przybył na jakiś okres w pięciotygodniowym odpuście z powodu stulecia Kalwarii, i w 1874 r, gdy na Podwyższenie św. Krzyża odbył się z przeszkodami ostatni odpust przed wygnaniem franciszkanów.

Jubileusz w r. 1864

Pierwszy z tych odpustów trwał od 13 sierpnia do 18 września 1864 r., a przybyły nań pielgrzymki nawet z Małopolski i Poznańskiego, uświetnił zaś jego otwarcie swoją obecnością biskup wrocławski Henryk Foerster. Dzień po dniu napływały kompanie ze swymi duszpasterzami, a do pomocy przybyli prócz księży świeckich reformaci, paulini, jezuici i augustianie z obcych klasztorów. Szczególniej uroczyście wypadły główne odpusty na Wniebowzięcie P. Maryi i na Podwyższenie św. Krzyża, piękna zaś pogoda towarzyszyła zakończeniu jubileuszu w niedzielę 18 września, na którą stawili się bardzo licznie Polacy. W czasie całego jubileuszu naliczono przeszło 400.000 pielgrzymów. Zapisał się ten jubileusz w pamięci także przez niezwykły objaw pobożności ludu. Oto budowano nową kaplicę Trzeciego Upadku i doprowadzono do jubileuszu na tyle budowę, że można było poświęcić kamień węgielny. „Wzruszający był to widok, że podczas pielgrzymki tysiące pątników: kobiet i mężczyzn, młodych i starych niosło kamienie wydobyte do budowy z Góry Oliwnej na barkach lub rękach długą, uciążliwą drogą aż na miejsce budowy. Nieraz musiał dźwigający kamienie ochotnik odpocząć i na chwilę odłożyć ciężar, nim wreszcie wyczerpany i zlany potem szczęśliwie dotarł do celu“ (Reisch, 1. c. str. 383—386). Ponieważ wspomnienie o tym objawie zaznaczyło się dość szeroko w Górze Chełmskiej III 179—187, stanowiłoby ono dowód bytności Bonczyka na jubileuszu w r. 1864.

Odpust z r. 1874

Inaczej nieco odbiły się wydarzenia z r. 1874, kiedy już w czasie odpustu niemieckiego (7—8 września) pojawił się urzędnik starostwa ze Strzelec Zachariä w towarzystwie naczelnika okręgowego i 16 zbrojnych żandarmów i zakazał procesji kalwaryjskiej, zezwalając tylko na prywatne nabożeństwa dla 4 osób najwyżej, oraz rozkazując ludowi opuścić Górę do południa. Powodem zarządzeń miała być obawa przed zawleczeniem grasującej rzekomo cholery, chociaż w tych dniach bez przeszkody odbyło się wiele licznych wieców na Górnym Śląsku. Niemcy rozeszli się wśród płaczu na wezwanie o. gwardiana Osmunda. „Na polski odpust Podwyższenia św. Krzyża, najliczniej obsyłany odpust w całym roku, poczyniono zawczasu przygotowania. W przeddzień odpustu 13 września zatrzymano w Wysokiej u stóp Góry przy pomocy żandarmów około 9000 pielgrzymów, którzy przybyli często z odległości 30—40 mil, także z Kongresówki. Wzruszający był to widok, gdy tysiące przeważnie silnych mężczyzn błagały ze łzami u wejść na miejsce święte, aby przynajmniej kościół mogli nawiedzić, a potem się oddalić. Na to nie zezwolono. Trzy dni czekali zacni pielgrzymi mimo ulewnego deszczu pod gołym niebem, aż wreszcie odeszli, straciwszy nadzieję. W dzień głównej uroczystości, na który zwykle zbierało się około 40.000 pielgrzymów, udało się bez użycia przemocy zawrócić gromady do domów“ (Reisch, 1. c. str. 393—394). Bonczyk obszedł się łaskawie z pruską żandarmerią w I 75 — 82, przenosząc część jej wyczynów na strażników rosyjskich, że oni nie przepuszczali przez granicę polskich kompanii.

Porządek odpustowy na Podwyższenie św. Krzyża

Ogólny przebieg odpustu polskiego na Podwyższenie św. Krzyża, który obchodzono przez dwa dni (14 i 15 września), wyrył się dzięki częstym wspomnieniom dokładnie w pamięci Bonczyka. Pielgrzymki z dalszych okolic przybywały już na 1—2 dni wcześniej i były witane krótką przemową i biciem w dzwony przed wejściem do kościoła klasztornego. „Podczas odpustu na Podwyższenie św. Krzyża, poświęconego głównie rozważaniom Męki Pańskiej, odwiedza się przede wszystkim stacje Jezusowe. Przez dwa wieczory bezpośrednio przed świętem odbywają się kazania. Rano w dzień święta, gdy kompanie wysłuchają mszy św. w 6 kaplicach (na polski odpust bywa ponad 40 mszy), zjawiają się pielgrzymi (na odpuście niemieckim 20—30 tysięcy, na polskim 50—60 tys.) około 8 godz. przy kaplicy Rafała jako początku drogi krzyżowej, która wiedzie od Rafała przez Porębę na Górę Oliwną, stąd przez Dolinę Józafata do wschodniej Bramy i dalej do Annasza, Kajfasza, Heroda i Piłata. Tutaj w południe następuje wypoczynek. Tysiące obozują to grupami to pojedynczo na murawie w cieniu drzew i każdy spożywa, co z sobą przyniósł. Interesujący to obraz, który mimo woli przypomina rozmnożenie chleba przez Zbawiciela. Po posiłku zaczyna się 14 stacyj u Piłata i kończy się uroczystą, imponującą procesją teoforyczną od 3 Krzyżów do kościoła klasztornego. W tym dniu 15 kazań urozmaica nabożeństwo, a mianowicie przy: Rafale, kaplicy Pożegnania, w Porębie, na Górze Oliwnej, przy Bramie, u Annasza, Kajfasza, Heroda, Piłata, przy kaplicy Serca M. B., Weroniki, Drugiego Upadku, Płaczących Niewiast, Trzeciego Upadku i przed kościołem św. Krzyża.
„Następny dzień poświęcony jest stacjom M. Boskiej, najpierw bolesnym od kościoła św. Krzyża do Domku Maryi (skąd procesji towarzyszy statua NP. w trumnie) i następnie stacjom żałosnym. Kazania są przed kościołem św. Krzyża, przy Trzecim Upadku i Domku Maryi. W Porębie składa się trumienkę M. Boskiej i pokazuje się pielgrzymom statuę Matki Boskiej Wniebowziętej. Po mszy św. zaczyna się kazaniem rozważanie chwalebnych tajemnic Matki Bożej. Idąc pod górę, odwiedza procesja poszczególne radosne kaplice, aż do zakończenia uroczystości przy kaplicy Rafała. Po kazaniu końcowym odbywa się uroczysta procesja z Najśw. Sakramentem z kaplicy Rafała do ołtarza wzniesionego i odświętnie przystrojonego przy Krzyżu, tam udziela się błogosławieństwa i wśród śpiewu: Ciebie Boże chwalimy — zdąża procesja do kościoła klasztornego“ (Reisch, l. c. str. 456 — 458).

Opowieści pustelnicze

Tak odbywały się nabożeństwa od czasu przybycia franciszkanów niemieckich i taki ich przebieg możemy śledzić na ogół w pieśniach III-V Góry Chełmskiej. Dokładność opisu Bonczyka zrodziła się nie z jednokrotnego, lecz z wielokrotnych spostrzeżeń odpustowych, zbieranych zarówno przed wypędzeniem franciszkanów jak w latach od 1882 do 1885. Warto tu zauważyć, uprzedzając rozważania co do czasu akcji poematu, że następstwo dni tygodnia w r. 1886 jest to samo co w r. 1875, w którym, jak wspomniałem, nie było odpustu w ogóle, a cóż dopiero w takim kształcie, w jakim opisuje go Bonczyk. Nie było

jednak ani w r. 1875 ani w 1874 jednego głównego wydarzenia, które poeta wpłótł w akcję i znowu wysuwa się rok 1884, jako podłoże faktyczne fabuły poematu z tym za strzeżeniem, że samo wydarzenie nie zaszło dnia 15 września, jak jest w poemacie, lecz 3 sierpnia. Jest nim śmierć pustelnika kalwaryjskiego Wincentego Biasa, który Bonczykowi dostarczył niemało i wrażeń i wiadomości o Górze Chełmskiej. Bias bowiem, który w swej pustelni przeżył lat 20 w towarzystwie żółwia, był źródłem opowieści o klasztorze i kalwarii dla swego towarzysza i następcy w pustelni Kaspra Knosały, o którym Wolfgang Wientzek (Sankt Annaberg, Habelschwerdt 1923, str. 36—37) tak opowiada: „Nie lubi on ludzi z miasta. Wywiercają mu zawsze dziury w habicie swymi pytaniami. Czy mu się nie nudzi być cały dzień pustelnikiem, czemu nie został czym innym lub nawet, ile rocznie zarabia? Wtedy uśmiecha się. — Mędrcy uśmiechają się. — Żałuje wszystkich, którzy swą duszę zaprzedali codziennemu zarobkowaniu. Zapłata jego cogodzinna za pracę: wieczysta radość i szczęśliwość. Za to lubi ludzi podobnych do niego, skłonnych do rozważań i rozmyślań. Ludzie kupczący tym samym towarem i wędrujący z takim samym tłumokiem na plecach, łatwo się porozumiewają. Takim opowiada on zbożne historie o zbożnych założycielach Kalwarii, oplecione subtelnymi, naiwnymi arabeskami i pnączami. Ludzie wchłaniają je, nastawiając uszu, tak ważne wydają się im w tych opowieściach: dlatego i wtem. Są ludzie marzący i tworzący opowieści. A pustelnik strząsa z lip kalwaryjskich coraz to nowe opowieści i bajki i legendy”. Bonczyk znał źródło pierwotne tych opowiadań tj. Biasa, skąd zaś ów „strząsał swoje opowieści ’, o to się nie troszczył, zwłaszcza że sam do nich niejedno przyczynił. Opowieści to na ogół inne, niż zapisane przez Wientzka, ale jest jeden łącznik; oto człowiekiem, odpowiadającym charakterystyce ulubieńców pustelnika, jest niewątpliwie śpiewak Spinczyk. W czasie swoich odwiedzin na Górze Chełmskiej miał Bonczyk na tyle czasu, żeby zajrzeć i do nielicznych przechowanych tam kronik klasztornych i do kroniki parafialnej w Leśnicy. Dokumenty bowiem i kroniki starsze zawędrowały bądź do archiwum reformackiego w Krakowie bądź do archiwum państwowego we Wrocławiu, skąd dopiero po latach pozbierał z nich o. Reisch wiadomości do swej książki. Zapiski wszakże kalwaryjskie i leśnickie zużytkował Bonczyk, powołując się niekiedy na nie, jak np. I 489, II 132, 215, chociaż nie bardzo był zadowolony z kroniki klasztornej, jak sam stwierdza w liście do ks. Weltzla („otrzymałem… z Góry św. Anny kronikę, miejscami bardzo rozwlekłą, poza tym bardzo niedokładną).
RZECZYWISTOŚĆ I LEGENDA GASZYNOWSKA A FABUŁA ROMANSOWA
Dawni Gaszynowie a polskość

Z Górą Chełmską wiązały się ściśle wspomnienia o fundatorach kościoła klasztornego i Kalwarii, o tym rodzie polskim, który przybywszy z ziemi wieluńskiej na Śląsk, w ciągu trzech ćwierci wieku wyrósł na przemożnych magnatów, rozkazywał jeśli nie „połowicy“, to znacznej połaci Śląska, a po upływie dalszego stulecia, dokonawszy bodaj mimowolnie dzieła niemałego dla utrwalenia polskości na Górnym Śląsku, począł zwolna spadać ku dołowi, degenerować się i wymierać. (P. obj. do I 478, Il 123; 125, 131, 135, 137, 154 i 155). Czy Bonczyka obchodził bardzo stosunek Gaszynów do polskości, trudno z obecnego kształtu Góry Chełmskiej ocenić, może brakło mu dostatecznych po temu wiadomości, może niejedną wskazówkę w r. 1886 z pierwotnego pomysłu usunął.
Gaszynowie, gorliwi katolicy, związali swój los przede wszystkim z Habsburgami, żenili się przeważnie z arystokratkami śląskimi i austriackimi, rzadziej z Polkami; jeżeli o polskości swej pamiętali, to przypominał im ją lud polski w ich posiadłościach, zamieszkałych niemal wyłącznie przez Polaków, dalej związki Opolszczyzny i Raciborszczyzny z Polską podczas zastawu tych księstw Wazom w XVII w. i podróże do Polski, podejmowane w interesie Habsburgów jak np. Jana Rudolfa Gaszyny, zmarłego w 1716 r. Największą zasługą Gaszynów dla polskości było sprowadzenie polskich reformatów na Górę Chełmską w 1655 r. przez Melchiora Ferdynanda Gaszynę, który w ten sposób przyczynił się do powstania polskiej, „górnośląskiej warty“, bo nią stali się pokorni, a dziwnie wytrwali synowie św. Franciszka. Oni to nie dali uwieść się ponęcie zwiększonych wpływów i rozgłosu, gdy Jerzy Adam Franciszek Gaszyna, spełniając życzenie stryja, wspomnianego już Melchiora, wybudował na Górze Chełmskiej kaplice kalwaryjskie i nakłaniał reformatów do objęcia ich w zarząd. Magnata mogła nęcić myśl współzawodnictwa z polskim wielmożą Mikołajem Zebrzydowskim i chęć skupiania pobożnych zastępów polskiego ludu w bliskości własnej siedziby na Kalwarii śląskiej, czym przysłużyłby się nie tylko własnej ambicji i dewocji, lecz także polityce habsburskiej, wyprzedzającej o całe dziesiątki lat pomysły Fryderyka II, aby lud górnośląski odciąć od wpływów katolicyzmu polskiego i zamknąć w granicach germanizującego państwa. Łącząc sprawę Kalwarii ze sprawą swej przynależności do małopolskiej prowincji reformackiej, od której Austria starała się ich oderwać na rzecz zniemczałej czeskiej prowincji franciszkańskiej, reformaci osięgali cel istotny tj. utrzymanie ciągłości pielgrzymek górnośląskich do miejsc cudownych w Polsce: do Częstochowy, Krakowa i na Kalwarię Zebrzydowską. Ich ważności dla utrzymania dziedzictwa wiary i narodowości nie rozumiał Gaszyna, rozumieli za to polscy zakonnicy i stawiali opór zamiarom fundatora, dopóki Śląsk należał do katolickiej Austrii, która w swych zapędach germanizacyjnych nie mogła się posunąć aż do zakazu pielgrzymek pobożnych za granicę państwową. (P. obj. do II 137.) Dopiero po przejściu Śląska pod rządy protestanckich Prus i wydaniu przez nie takiego zakazu uznali reformaci potrzebę Kalwarii i zajęli się w 1764 r. odnowionymi przez Antoniego Gaszynę kaplicami kalwaryjskimi. Dzieje tego sporu reformatów z Gaszynami zatarły się w pamięci potomnych, zapomniano o tym, że nieczynna przez pół wieku Kalwaria śląska dzięki polskim reformatom nie odciągała ludu od Polski i nawet popadła w ruinę; nie wspomniał o tym ks. Augustyn Weltzel w swych Pomnikach pobożności po ślachetnej rodzinie Hrabiów z Gaszyna w Górnym Śląskim (Towarzystwo Bożego Grobu, rocznik X, zeszyt 19 z sierpnia 1877), nic dziwnego więc, że nie wiedział nic o tym Bonczyk i w III 141 nn. przedstawił rzecz tak, jak gdyby reformaci przestali około 1715 r. odprawiać odpusty na Górze Chełmskiej. Dopiero badania o. Reischa odsłoniły ten rozdział z dziejów Kalwarii, jakkolwiek autor nie pojął istotnej przyczyny oporu zakonników.
Były jednak pomniki na samej Górze Chełmskiej, które Bonczykowi nasuwały myśl o polskich skłonnościach Gaszynów, a więc obok łacińskich i niemieckich polskie napisy na nagrobkach i portretach Gaszynów, położone często na pierwszym miejscu jak na portrecie Antoniego Gaszyny, reprodukowanym u Reischa na str. 79.
To, co często zdarzało się w polskich z pochodzenia rodzinach szlacheckich na Śląsku, że tuż przed wygaśnięciem sięgały tak lub owak w polską swoją przeszłość, powtórzyło się i u Gaszynów. Przedostatni Gaszyna w linii zstępnej wśród 4 imion: Amand Leopold Erdmann Edward miał i polskie, bo przecie Erdmann to przekład polskiego Ziemowita, ożenił się z arystokratką wielkopolską Franciszką Leszczyc-Sumińską, córkę najstarszą nazwał Wandą, synowi zaś dał imię: Mikołaj na pamiątkę pierwszego przybysza swego rodu z Polski na Śląsk, nie przeczuwając, że ten drugi Mikołaj w rodzie będzie również ostatnim. Coś z tych myśli o polskości Gaszynów musiało nurtować w drugim pomyśle Góry Chełmskiej, po którym pozostał ślad w spowiedzi Damiana, ostatniego z Bonczykowych Gaszynów:

Opuściłem — tak mówił — dumnych ojców progi,
…by świat poznać, co jak pod zasłoną
Zazdrosną spał uroczo. Z świętego Wawelu
Puściłem się w świat polski, co rycerzy wielu
Wysyłał do wszech wojen, gdziekolwiek zawrzały.

(VI, 81 — 87).
To zagadkowe nieco miejsce rzuca także odrobinę światła na pierwotną koncepcję Bonczyka co do Gaszyny, który wracał do dawniejszej i obszerniejszej kolebki swego rodu, ale o tym potem, bo sprawa ta łączy się z zagadnieniem, na jaką epokę należy położyć ową wyprawę Damiana „w świat polski“.
Legenda o ostatnich Gaszynach

Jeżeli o dawnych Gaszynach mówi Bonczyk na ogół zgodnie z historią, to przy najbliższych sobie, ostatnich posługuje się zmyśleniem, legendą może przez siebie wytworzoną, może z ludowych gawęd przejętą lub z półsłówek pustelnika Biasa wysnutą. „Coć tym ostatnim Gaszynom przeznaczenie zagrało żałośnie“, można by sparafrazować VI 80. Od początku XIX w. rozpadał się ich rodzinny majorat na coraz marniejsze okruchy: wspomniany już Amand Leopold odstąpił najbliższą Górze Chełmskiej siedzibę rodową Żyrowę bratu Ferdynandowi, którego dziwactwa i wybryki miały „szczytne plemię Gaszynów“ przyćmić w pamięci współczesnych. Ferdynand pozbył się w r. 1852 Żyrowy, którą zresztą zamierzał sprzedać już jego ojciec, w ręce Nostitzów i Hatzfeld-Schönsteinów, którzy ją z kolei sprzedali Goedeckom, a ci w 1868 r. Edwardowi Guradzemu. Ferdynand Gaszyna przeciął także ostatnie nici łączące go ze Śląskiem, odstępując bratu za odszkodowaniem praw do Kietrza i wywędrował do Austrii. Dopiero przed śmiercią wrócił na Śląsk i umarł w Rochus pod Nysą 21 stycznia 1894 r., a zwłoki jego, marnotrawnego syna, ostatniego rzeczywistego Gaszyny przytulił rodzinny grobowiec w kościele św. Krzyża na Górze Chełmskiej. Brat jego Amand i syn tegoż Mikołaj, ostatni Gaszyna w linii zstępnej, spoczęli w nowym grobowcu rodzinnym przy kościele makowskim. Prześladował ich zły los, bo nie tylko że majątkowo zubożeli, posiadając tylko Kietrz, Polski Krawarz i Maków, lecz także raz po raz spadały nieszczęścia, zaznaczane wznoszeniem pamiątkowych krzyżów, skoro nie stało już majątku na kaplice. Raz spłoszyły się konie i o mało nie pozbawiły życia Franciszki Gaszynowej blisko wzgórza między Krawarzem a Tłustomostem, co upamiętniono wystawieniem 3 pięknych wysokich krzyżów w tym miejscu, to znowu ta sama hr. Franciszka wzniosła 22 sierpnia 1877 r. w dniu urodzin syna wspaniały krzyż na krawarskim cmentarzu jako bolesną pamiątkę jego zgonu w Wiedniu 1 marca 1877. Nie dożył ów Mikołaj (ur. 1852) nawet 25 lat, a śmierć jego przypomniała Gaszynów Śląskowi i pobudziła z jednej strony ks. Weltzla do napisania wspomnianej już rozprawy, z drugiej wyobraźnię Bonczyka. W inny sposób podziałała na fantazję nauczyciela z Kietrza Teodora Groegera, który w broszurce pt. Immortellen, Głupczyce 1880, próbował pocieszyć strapioną matkę, dorabiając w rodowodzie Gaszynów fantastyczne związki.
I tradycja popularna i Bonczyk nie pamiętali, że właściwie od sekularyzacji w r. 1811 związek między Kalwarią a ubożejącymi Gaszynami stawał się coraz luźniejszy, że przez sekularyzację klasztor wraz z kościołem przeszedł na własność skarbu pruskiego, który wyzbył się potem tego wątpliwej wartości majątku na rzecz Kurii Biskupiej we Wrocławiu; pamiętano raczej o drobiazgach podtrzymujących dawne Gaszynów zasługi, a więc o datkach Franciszka Antoniego Gaszyny na utrzymanie kaznodziei kalwaryjskiego, o życzliwości dla pomysłu sprowadzenia z powrotem reformatów, a nawet na karb Gaszynów zapisano proces o spadek 5 talarów po reformacie o. Epifanim Gomolskim, zmarłym na wiązce słomy w celi klasztornej 30 maja 1815 r., podczas gdy w rzeczywistości spadek ten (4 talary) wyprocesował skarb pruski od Kurii Biskupiej (o. Reisch, l. c. str. 235). Te tradycyjne opowieści powplatał Bonczyk do swego poematu w r. 1885 i 1886 (por. I 383—389, III 276 itp.). Ludową tradycję podsycał i ożywiał widok trumien w podziemiach kościółka św. Krzyża, wśród których było wiele nie Gaszynowskich (p. o. Reisch, l. c. str. 160—163), które jednak ryczałtem Gaszynom przypisywano, a wśród nich przykuwała uwagę ogromna trumna metalowa siłacza Antoniego Gaszyny i puste miejsce, czekające na ostatnich z rodu.
Upadek świetności Gaszynów zaczął się od zniesienia po 1808 r. ordynacji rodowej i zbiegł się z różnicą paru lat z sekularyzacją klasztoru w 1810 r., mogła więc powstać i zapewne zrodziła się wtedy legenda, łącząca oba te wypadki w związek przyczynowy: póki zakonników na Górze, póty Gaszynów i na odwrót. Franciszkanie westfalscy przybyli już po wyzbyciu się Żyrowy przez Ferdynanda Gaszynę, ale znowu bliskość czasowa dwóch wydarzeń: wygnania franciszkanów z klasztoru w czasie od 7 czerwca do 27 sierpnia 1875 r. i śmierć ostatniego w linii zstępnej Gaszyny Mikołaja w kwiecie wieku w półtora roku później ożywiły jeśli nie w pamięci ogółu, to w wyobraźni Bonczyka legendarną zawisłość wzajemną losu Gaszynów i zakonu św. Franciszka na Górze Chełmskiej.

Damian Gaszyna i chronologia

Dla wieków ubiegłych dawała dość materiału historia, ale z niej Bonczyk nie zamierzał obficie korzystać, dla nowszych czasów pozostawało zmyślenie i ono pociągało więcej poetę. Działo się to zapewne w drugiej fazie kształtowania się pomysłu, gdy od „pątniczych wspomnień“ przechodził w opowieść epicką o ostatnim Gaszynie, zmyślonym Damianie. Co z tego kształtu pozostało w redakcji poematu z 1886 r., tym zajmiemy się później; tutaj wypada przedstawić tylko te ślady pierwotnego pomysłu, które każą się domyślać innego jego rozwinięcia. Metoda postulatu logicznego zastosowana do poezji jest niewątpliwie ryzykowna, lecz ryzyko zmniejsza się skutkiem tej niezwykłej właściwości poetyckich uzdolnień Bonczyka, że najsłabszą jego stroną jest mała ruchliwość wyobraźni i spora doza trzeźwości. To pozwala nam na przypuszczenia, które przy innym twórcy uchodziłyby za czcze domysły.
W świat i to nie tylko polski puszczali się Ślązacy od wielu wieków; jeśli idzie o szlachtę śląską, to ze Śląska m. in. przybyli do Polski Pretwicze, których jedna gałąź doszła potem do znaczenia w Rosji, a z początkiem XIX w. w służbę wojskową rosyjską wstąpiło i doszło do generalskiej godności 2 Ślązaków: książę Eugeniusz Wirtembersko-oleśnicki, którego pamiętniki wydano w 1862 r.

w Frankfurcie n. O. i Hans Karl Friedrich Anton Diebitsch, późniejszy hr. Zabałkanskij i niefortunny wódz rosyjski przeciw powstaniu 1830-31 r. Wojna rosyjsko-turecka w 1877 odświeżyła w pamięci Bonczyka i postać tego Ślązaka i jego dowództwo w wojnie rosyjsko-tureckiej w roku 1828. Przeciwstawiając mu Damiana Gaszynę jako wroga Moskali w końcowej redakcji Góry Chełmskiej nie przepomniał Bonczyk i jego rywala tak w wojnie rosyjsko-tureckiej jak polsko-rosyjskiej Iwana Paskiewicza:

Z nimi (z Turkami) bił Paskiewiczów, Diebiczów (VI 253)

Stąd dostał się Paskiewicz do równocześnie (1877) bodaj powstającej ks. VI Starego Kościoła Miechowskiego do wspomnień Heliny Stainertowej, „Polki czystej, choć zniemczałej“:

Nie ustąpi Paskiewicz, nie zdobywszy Pragi (w. 83),

czyli weźmie na siebie poniekąd rolę Suworowa. Połączenie Diebitscha i Paskiewicza mogło zapewne wystąpić na tle wojny rosyjsko-tureckiej z 1828-9, choć działali na różnych frontach (Paskiewicz na azjatyckim, Diebitsch na bałkańskim), ale o wiele silniej rysowało się na tle roku 1831. W obecnym kształcie Góry Chełmskiej Damian Gaszyna walczy z Moskalami po stronie Turków w 1828-9, potem, gdy upłynęły lata „w krwi strumieniach, pożarach, lecz szczęścia nie dały“, wraca na grób narzeczonej w Żytomierzu i otóż tu powstaje luka kilkoletnia do zapełnienia w zmyślonej opowieści o ostatnim Gaszynie, luka nie istniejąca prawdopodobnie w pierwotnym pomyśle. Nie na Turecczyźnie chyba upłynęły te lata „w krwi strumieniach, pożarach“. Według poematu mówi w r. 1875 o. Atanazy o br. Aleksym, niegdyś Damianie Gaszynie:

Czterdzieści lat już Kalwaryi
Poświęcił nasz staruszek. (I 152 — 153),

a więc przybycie jego na Górę Chełmską nastąpiłoby około r. 1835; jeżeli zaś owe czterdzieści lat obliczymy od daty powstania poematu, to około r. 1846. Nie chcąc zaciemniać rzeczy przypomnieniem, że w r. 1844 osiadł na Górze Chełmskiej samotnie wygnaniec spod Moskala o. Stefan Brzozowski, nie wspomniany nigdzie przez Bonczyka, choć do niego owe 40 lat przystawałoby nieźle, — musimy zadać sobie pytanie, gdzie się podziewał i co porabiał Damian Gaszyna po wojnie rosyjsko-tureckiej w 1828-29. Na to odpowiedź wypływa z owego połączenia Diebitscha i Paskiewicza. W jednej z faz kształtowania się legendy Gaszynowskiej występował prawdopodobnie udział Damiana w powstaniu r. 1830-31 i może w wielkiej emigracji. W ten sposób odtworzylibyśmy część historyczną fabuły poematu w środkowym stadium pomysłu, część jej romansowa na razie nas nie obchodzi. Aby wyczerpać wszelkie możliwości skojarzeniowe, wspomnijmy o historycznym i dość głośnym „wściekłym Giaurze“, z rodu Polaku, o Michale Czajkowskim, którego powieści były m. in. źródłem wiadomości o Ukrainie i Kozaczyźnie dla Bonczyka. Ten dwukrotny renegat przypomniał się pamięci poety swoim samobójstwem 16 stycznia 1886 r. i zapewne wpłynął na przesunięcie chronologiczne służby Damiana u Turków na czwarte i bodaj piąte dziesięciolecie XIX w. Rozrzucenie skąpymi urywkami i skrócenie pierwotnej fabuły o ostatnim Gaszynie wydaje mi się prawdopodobniejsze niż dorywcze i chaotyczne powstawanie jej w czasie pisania poematu w r. 1886. Wśród innych możliwości jest i ta, że Bonczyk wiedział o śląskim pochodzeniu rodziny Orlików i do niej zaliczał hetmana kozackiego, następcę Mazepy, Filipa Orlika, o którym p. obj. IV 302. O baronach Orlikach mówił znany Bonczykowi Henelius: Silesiographia VIII, str. 522—523.

Pustelnik Wincenty Bias

Z legendą Gaszynowską łączy się w obecnym kształcie poematu dość ściśle legenda pustelnicza, gdyż Damian Gaszyna po powrocie do kraju, nie poznany przez nikogo, zostaje pustelnikiem i tylko nieliczni jak o. Atanazy domyślają się w br. Aleksym kogoś znaczniejszego. W czasie pielgrzymek Bonczyka na Kalwarię wiódł tam rzeczywiście życie pustelnicze wspomniany już poprzednio Wincenty Bias, rodem ze Szczepanowic pod Opolem, który pod koniec r. 1863 wręczył o. gwardianowi Ambrożemu Dreimillerowi 3000 talarów z tym przeznaczeniem, aby za 2000 wybudowano nową kaplicę Trzeciego Upadku, a 1000 umieszczono na pewnej hipotece i z procentów od niego utrzymywano strażnika Kalwarii. Prosił równocześnie, aby jemu jako pierwszemu powierzono to zajęcie. Fundacja Biasa otrzymała potwierdzenie władzy duchownej i świeckiej, kaplicę Trzeciego Upadku nową wybudowano ostatecznie w r. 1866 dzięki dalszym ofiarom pątników w pieniądzach i robociźnie, o czym już mówiłem, starą zaś przeznaczono pierwotnie na pustelnię, lecz gdy okazała się zupełną ruiną, zbudowano dla pustelnika mały domek w sąsiedztwie kaplicy. Tam żył Bias, przywdziawszy w lutym 1865 habit Trzeciego Zakonu św. Franciszka, pod imieniem prawdopodobnie br. Urbana, do śmierci w dniu 3 sierpnia 1884 r. Towarzyszem jego był początkowo żółw, w ostatnich zaś czasach Kasper Knosała, który objął po nim pustelnię, a w 1888 został tercjarzem. (Por. o. Reisch, 1. c. str. 384—387.)
Zdaje się, że Bias był twórcą wielu opowieści kalwaryjskich i części legendy Gaszynowskiej, hojna zaś jego ofiara mogła wytworzyć pozory, że nie był to chłop ze Szczepanowic, lecz że pod tym nazwiskiem krył się ktoś znaczniejszy, kto mógł o Gaszynach mówić nie tylko ze słychu lub z domysłu. Bonczyk czyni bodaj do tej właśnie sprawy żartobliwą aluzję w rozważaniach Spinczyka, kimby był zagadkowy Orlik w dumkach, wręczonych mu przez br. Aleksego (IV 389—395). Stosunek Orlika, poczciwego górnika ze Stolarzowic, do Orlika z dumek jest jakby odpowiednikiem stosunku rzeczywistego pustelnika Biasa ze Szczepanowic do br. Aleksego w poemacie Bonczyka. Na związek Biasa z Damianem Gaszyną wskazuje pietyzm obu do kaplicy Trzeciego Upadku, widoczny choćby z III 466. Dlaczego Bonczyk dał swemu pustelnikowi imię Aleksego, starałem się wyjaśnić w obj. do I 142.

Petronela Korzeniowska

Do przypisywania arystokratycznego pochodzenia współczesnemu sobie pustelnikowi mogła skłaniać Bonczyka także tradycja o jego poprzednikach na Górze Chełmskiej. Co dziwniejsze, zgon pustelniczki Petroneli Korzeniowskiej w dniu 14 lipca 1811 r. rzeczywiście zbliżał się do daty wypędzenia reformatów z klasztoru św. Anny, które przeciągnęło się do lipca 1811, a nawet dłużej, jeżeli idzie o o. Epifaniego Gomolskiego. Owa Petronela Korzeniowska, szlachcianka polska z Wołynia, czy też Ukrainy, spędziła jako pustelnica lat 50 w ziemiance nad t. zw. Krowim Dołem i została pogrzebana na Górze św. Anny. W księdze zgonów parafii leśnickiej zapisano ją jako hrabiankę (die gräfliche Freule). Jeszcze bardziej uświetnił jej pochodzenie Karol Miarka w powieści z r. 1876 pt. Petronela, pustelnica z Góry św. Anny, gdyż wywodził ją z rodziny książęcej, spokrewnionej z Radziwiłłami, wyswatał zaś za oficera konfederacji barskiej i obdarzył synem, którego jej niemowlęciem skradziono, którego zaś poznała i odzyskała w chwili jego zgonu, jako księdza przybyłego na Górę św. Anny[4]. W inny sposób uświetnił jej los Teodor Groeger w wspomnianej broszurce: Immortellen, bo wyswatał ją za Franciszka Antoniego Gaszynę, zm. 1827 r., oczywiście bez najmniejszej po temu podstawy i kazał jej żyć jako pustelnicy po śmierci męża, o tym bałamuctwie p. obj. I 154i II 176. Bonczyk znał powieść Miarki i przypuszczalnie broszurę Groegera i z obu wziął pewne szczegóły.

Arystokrata pustelnikiem

Arystokratą był wcześniejszy jeszcze pustelnik ks. Ferdynand baron Trach, zamordowany dnia 16 maja 1701 r. przez rabusiów po dziewięcioletnim życiu pustelniczym; pochodził on z rodziny luterańskiej i po nawróceniu się na katolicyzm był proboszczem w Cetnawie i Łubowicach, a w końcu pustelnikiem. Pamięć jego odświeżył ks. dr Jan Chrząszcz powiastką: Pustelnik na Górze św. Anny, drukowaną w r. 1901. Czy Bonczyk wiedział o Trachu, trudno rozstrzygnąć, raczej można zaprzeczyć.
O jednym jeszcze niemal pustelniku, bo żyjącym samotnie blisko lat 8 w opustoszałym klasztorze od 1844 do 1851, o o. Stefanie Brzozowskim, który omal że nie sprowadził reformatów z powrotem do dawnej siedziby, Bonczyk w poemacie milczy uporczywie, choć wiedzieć o nim musiał, zbyt bowiem głośna była to postać i na probostwie w Leśnicy na pewno przetrwała pamięć zatargów z nim proboszcza Krebsa i kaznodziei kalwaryjskiego Jakuba Nicki.
Arystokratyczne pochodzenie stało się tradycyjnym składnikiem legendy o pustelnikach z Góry Chełmskiej, toteż i pustelnik Bonczyka musiał być arystokratą i ta Gaszyną, skoro ród ten znikał z widowni śląskiej. Przed nasuwającym się, łatwym wnioskiem, że podkładem rzeczywistym pod postać Damiana Gaszyny mógł być ostatni z rodu co do daty śmierci dziwak hr. Ferdynand choćby dlatego, iż znikł po r. 1852 ze Śląska i wyjechał w świat daleki (do Austrii), — bronić powinna ironia faktów. Trudno bowiem myśleć o tożsamości pokutującego pustelnika z tym arystokratą, którego małżeństwo w r. 1859 z aktorką Marią Amalią Bucher miało posmak skandalu.

Amore sacro e profano

Opuszczenie ojczyzny przez Damiana Gaszynę i późniejsze jego życie pustelnicze domagały się jakiegoś uzasadnienia. Księdzu-poecie nasunął się pomysł podania za przyczynę wszystkiego nieszczęśliwej miłości, ale nie w tym pospolitym znaczeniu, żeby walecznego i pięknego Damiana nie chciała lub zdradziła jakaś wybranka. Na to nie pozwalało zabarwienie poematu pozornym fatalizmem, który przejawia się w uzależnieniu od siebie losów klasztoru i doli Gaszynów, w uzależnieniu nierzeczywistym, bo przecież franciszkanie w chwili pisania poematu byli z powrotem na Górze Chełmskiej. Jeżeli więc w opowieści Bonczyka miało „żałośnie zagrać przeznaczenie“, to motyw miłosny musiał mieć podźwięk jakby tragedii antycznej, a zarazem mieścić się w ramach pieśni lub gawędy ludowej. Z drugiej strony ksiądz-poeta powodować się mógł i reminiscencjami biblijnymi i moralizatorską chęcią przeciwstawienia miłości świętej miłości grzesznej (amore sacro e profano). O tych dwóch postaciach miłości mógł Bonczyk wiedzieć coś z własnego doświadczenia, skoro sam w latach uniwersyteckich stał na rozdrożu i wahał się między miłością do Gerci (G. T.) a powołaniem duchownym, czego ślady obfite pozostały w jego początkowych lirykach polskich i niemieckich.
Nie zamierzając zapuszczać się w wyliczanie śladów tego motywu, o którym teraz będzie mowa, w podaniach i w literaturze, pominiemy jego odbłyski w mitologii greckiej, a wskażemy tylko dwa jego przejawy. W Księgach wtórych Królewskich rozdz. 13 czytamy o synu Dawidowym Amnonie, który rozmiłował się w siostrze przyrodniej Tamarze, a podstępnie posiadłszy ją i obmierziwszy sobie, nie chciał jej pojąć za żonę; tę miłość przypłacił śmiercią z rąk brata Tamary, pięknego Absaloma. Odmianę tego motywu przedstawia pieśń ludowa, znana w 3 wariantach ze Śląska (Pieśni ludowe z polskiego Śląska, wydał Jan St. Bystroń, Kraków 1934, t. I, str. 76—78), wahająca się między zamierzonym a dokonanym incestem nieznającego się dotychczas rodzeństwa. Pieśń ta była znana Bonczykowi i ze zbioru Juliusza Rogera i ze słyszenia, albowiem tekst jej z Bytomia zapisał E. Walis. W niej to dziewczyna z dobrego rodu, widocznie w dzieciństwie skradziona i sprzedana karczmarce, poznaje w przygodnym, doszłym lub niedoszłym, kochanku swego brata. W tekście Rogerowym pochodzi „z ziemi od Polski“.

Echa romantyczne

Wprowadzenie i traktowanie tak drażliwego wątku, chociaż w literaturze romantycznej wcale częste, wymagało wielkiej ostrożności i delikatności Ograniczając się do autorów, których Bonczyk niewątpliwie znał, rzucimy kilka spostrzeżeń, rozjaśniających zawiłe drogi, na których powstawał nie tyle prosty, ile do form zasadniczych ścieśniony kłębek pokrewnych wątków w fabule romansowej Bonczyka. W Narzeczonej z Messyny Schillera widzimy chęć przesłonięcia nieświadomego incestu fatalizmem ciążącym nad rodem książąt messyńskich, fatalizmem wiadomym aktorom tragedii, lecz uwodnym dzięki podwójnej wróżbie, oraz dodatkowy motyw rywalizacji dwóch niezgodnych braci. Świadomą, a niedozwoloną miłość ku siostrze czyni jedną ze sprężyn akcji Manfreda Byron, a w jego ślady Stefan Garczyński w Wacława dziejach na gruncie polskim. Subtelniejszą o wiele i skomplikowaną odmianę tej miłości wprowadził Słowacki w Horsztyńskim. Ten wszakże typ amore profano nie oddziałał na pomysł Bonczyka bodaj niczym więcej prócz utwierdzenia go w zamiarze fatalistycznego uzasadnienia fabuły.
Bardziej zbliżoną do pomysłu Bonczyka koncepcję przedstawia Narzeczona z Abydos Byrona. Zulejka i Selim uchodzą za rodzeństwo dzięki intrydze ojca Zulejki Giaffira, który zabił brata swego Abdallę, a syna jego Selima chciał wychować jako rzekomego swego syna, lecz plany jego pokrzyżował Harun, odsłaniając Selimowi tajemnicę jego pochodzenia. Do połączenia się kochanków nie dochodzi, gdyż Selim ginie z ręki Giaffira, a Zulejka z żalu po rozłączeniu się z Selimem umiera. Byron dał tu pewną odmianę zwykłej opowieści: zamierzony incest okazuje się pozornym, gdyż kochankowie nie są rodzeństwem, ale wynik — jak zwykle w tych wypadkach — fatalny.
Niesłychanie skomplikowany i romantyczny zespół kazirodczych miłości i działania fatalnych sił skupił w głośnym niegdyś romansie Ernst Theodor Amadeus Hoffmann pt. Eliksir szatański (Die Elixire des Teufels). Zawiłą tę, pełną okropności historię rodziny książąt P., toczącą się na przemian to na dworach arystokracji, to w klasztorach, wyjaśnia rozdział II cz. II pt. Pergamin starego malarza. Ciekawy jest ten ustęp nie tylko przez pomysł dania klucza do zagadkowej fabuły w postaci zapisków jednej z głównych osób romansu, lecz także przez to, że ów stary malarz, twórca czasem mimowolny wszystkich powikłań, pisze o sobie początkowo w osobie trzeciej, potem zaś w pierwszej. Inny szczegół tego romansu — to rola obrazu św. Rozalii i podobieństwo namalowanej na nim świętej do bohaterki romansu Aurelii, która ginie w dniu obłóczyn zakonnych i uchodzi u ludu za świętą.

Pseudolegenda Oświęcimów

Na gruncie polskim istniała utworzona bodaj z początkiem XIX w. legenda o niedozwolonej miłości rodzeństwa: Stanisława i Anny Oświęcimów, podtrzymywana przez ich grobowiec i portrety w kościele franciszkańskim w Krośnie. Kto tę bajkę i na jakiej podstawie wymyślił trudno dociec; rozwojowi jej nie przeszkodziła krytyka Józefa Chwaliboga (Pisma, Lwów 1849, str. 25—44), ani uczona rozprawa Karola Szajnochy: Stanisław i Anna Oświęcimowie (Dzieła, Warszawa 1876, t. I, str. 211—244), aż dopiero wydanie Diariusza Stanisława Oświęcima przez Wiktora Czermaka (Kraków 1907) skierowało uwagę w inną stronę. Do literatury polskiej, czy raczej do jej przedsionka wprowadził tę pseudolegendę krośnieńską literat lwowski Stanisław Jaszowski „powieścią w listach przypadającą około r. 1644“, drukowaną w 1826 w Rozmaitościach Lwowskich, gdzie bohater nazywa się Ferdynandem, a przedrukowaną już pt. Anna i Stanisław z Kunowej Oświęcimowie w Powieściach historycznych polskich Stanisława Jaszowskiego, Lwów 1829, t. II, str. 37—84. Powiastka ta stała się źródłem natchnienia dla Mikołaja Bołoz Antoniewicza, który napisał spory (222 stron) „poemat dramatyczny w pięciu oddziałach“ pt. Anna Oświęcimówna, Lipsk 1856. Poprawki Antoniewicza w osnowie „podania“ są wcale liczne: pomijając przeniesienie akcji do zamku odrzykońskiego, najważniejszą zmianę stanowi umoralnienie treści przez to, iż w końcu Stanisław Oświęcim okazuje się stryjeczno-stryjecznym, a nie rodzonym bratem Anny, przez co rzekoma dyspensa papieska pozbawiona została momentu sensacyjności, którą tchnęła dawniejsza opowieść bez względu na to, czy w niej Anna była rodzoną czy przyrodnią siostrą Stanisława. W dramacie Antoniewicza stopień pokrewieństwa mógł dawno i łatwo się wyświetlić, gdyby ojciec Stanisława nie był zobowiązał przysięgą zamkowego kapelana (następnie pustelnika), że nie zdradzi zamiany zmarłego wkrótce po urodzeniu brata Anny na jego syna. Tajemnicę tę pustelnik wyjawił dopiero na rozkaz Rzymu, ale nie mają z tego pociechy bohaterzy dramatu, gdyż Anna umiera. Stanisławowi na jego rozpaczny okrzyk:

To wyrok szatana.
Bóg sprawiedliwym, nie karze bez winy!

wyjaśnia pustelnik tak przyczynę kary:

Możemy grzeszyć myślą, mową, czynem,
A sądów Bożych nam droga nieznana.
Tyś zgrzeszył myślą, a w sądzie przedwiecznym
Na każdy grzech nam kara wyznaczoną. —
Chociaż jej ojciec był twemu stryjecznym,
Myśl była grzeszną — kochałeś rodzoną.

Ten wiersz ostatni, przez autora drukiem rozstrzelonym wyróżniony, wyjaśnia nam także pomysł Bonczyka, który „podanie“ o Oświęcimach znał zapewne nie tylko z rozprawy Szajnochy i dramatu Antoniewicza, lecz także ze wstępu do powieści Zygmunta Kaczkowskiego: Murdelio. Bohater tej powieści — to również arystokrata litewski Ignacy Piotrowicz, bezskutecznie usiłujący się połączyć z swą krewniaczką Anną, szatański niemal półmnich w klasztorze franciszkanów w Krośnie. W przekleństwie rzuconym przez ojca Anny Wita Piotrowicza na majątek krewniaków („Bodaj diabeł wlazł w tę fortunę i rozniósł ją na cztery wiatry“. Dzieła Z. Kaczkowskiego, Warszawa 1874, t. II, str. 254) i w przyczynie przygód br. Medarda z Eliksiru szatańskiego Hoffmanna trzeba szukać wyjaśnienia zagadkowego „ducha nieszczęsnego Gaszynów“ w Górze Chełmskiej VI 248 i kilku innych jej niejasności. Podobnie wyjaśnienie gwardiana krośnieńskiego, że Murdelio „tu więcej nibyto na dewocji niżeli w konwencie… jeszcze i ślubów nie złożył“ (j. w. str. 217), pozwala nam zrozumieć w Górze Chełmskiej I 149—158, a zwłaszcza te słowa o. Atanazego:

Jest ci wolą jego
Żyć wiek u świętej Anny, lecz w służbie niczyjej.

Do Murdeliona też nadaje się doskonale owa antyteza listu Bonczyka do ks. Weltzla: „franciszkanin i Romeo“. Podanie krośnieńskie w jakieś 2 lata po wydaniu Góry Chełmskiej odżyło raz jeszcze, dla odmiany w sztuce malarskiej, a mianowicie w obrazie Stanisława Bergmanna z Krosna (1862—1930): Stanisław Oświęcim przy zwłokach Anny (oryginał w Muzeum Narodowym w Krakowie, reprodukcja w „Świecie“ krakowskim z 1889, str. 65).
Wątek miłości kazirodnej rodzeństwa powrócił w literaturze polskiej w dobie „Młodej Polski“ w dwu typach, najpierw jak gdyby Byronowskim w De Profundis Stanisława Przybyszewskiego i w Próchnie Wacława Berenta, następnie jakby w Schillerowskim w Drzewiej Władysława Orkana. Na czym polega pomysł Bonczyka, czym odróżnia się mimo pewnych związków od odmiany romantyczno-byronowskiej, która go poprzedziła, i od odmiany modernistycznej, późniejszej od niego o lat kilkanaście lub parędziesiąt? Niewątpliwie jest od obu bardziej moralny — rzecz naturalna u księdza-poety — i bardziej ludowy mimo całego szeregu kontaminacyj motywowych.

Fabuła Bonczykowa

Sądząc tylko na podstawie Góry Chełmskiej, pomysł fabuły romansowej ukształtował się około r. 1877 (raczej później niż w samym r. 1877) w następujący sposób:
Hrabia Protazy Gaszyna folgując wrodzonej krewkości, a może pod wpływem fatalizmu rodzinnego (Ate tragedii greckiej), uwiódł córkę jakiejś wieśniaczki, która mszcząc się za tę hańbę, porywa małą jego córeczkę Annę, gdy zaś ta umarła, grzebie ją obok klasztoru św. Anny, lecz dla przedłużenia zemsty ubiera w jej sukienki i w medalion z herbami rodziny powierzoną sobie pod opiekę sierotkę i oddaje ją z kolei cygance, aby jeśli kiedykolwiek odnajdzie ją rodzina w poszukiwaniu uprowadzonego dziecka, pieściła zamiast niego przybłędę. Jakoż w lat kilkanaście potem wyjeżdża częścią na poszukiwania siostry, częścią gnany głodem wrażeń młody hr. Damian i na Ukrainie u starych Podstolich spotyka piękną Annę. Zakochał się w niej, pozyskał jej wzajemność i nagle w chwili upojenia zobaczył na szyi narzeczonej medalion rodzinny. Poczynają się badania, których wynik nieubłaganie wskazuje na to, że to jest jego zaginiona siostra. Nie czuje się na siłach ani żeby przy niej zostać, ani żeby ją zawieźć do ojca i matki („myśl była grzeszna — kochał rodzoną“). Wraca złamany na zamek rodzinny i nikomu słowa nie mówi o swym odkryciu. W pierwotną ludowość pomysłu wdziera się pierwiastek literacki, uzasadnienie przyszłych fatalnych powikłań, bo gdyby był Annę zawiózł do rodziców, dalsze odkrycia dotyczące jej osoby pozwoliłyby na szczęśliwe zakończenie. Tymczasem myśląc tylko o sobie, grążąc się w swym nieszczęsnym uczuciu, sam sobie gotuje niedolę.
Wnet wraca atoli ludowy koloryt; oto wśród wędrówek po gęstych lasach napotyka w nędznej chacie konającą staruszkę. To owa mścicielka hańby swej córki i posiadaczka tajemnicy. W trwodze przedśmiertnej pełna skruchy chce widzieć hrabiego Gaszynę, aby mu wyznać prawdę i uzyskać przebaczenie. Damian przebacza w imieniu ojca, uzyskuje zezwolenie rodziców na związek z Anną i wyjeżdża na Ukrainę po przyszłą żonę… za późno. Anna bowiem wstrząśnięta do głębi pierwszym odkryciem, uciekając przed grzeszną miłością, schroniła się w klasztorze. Czy nie było w pierwotnym pomyśle Bonczyka także jakiegoś współzawodnika Damiana, trudno rozstrzygnąć, choć wolno się domyślać. Damian wiadomość o wstąpieniu Anny do klasztoru odchorował wielomiesięczną chorobą, po której dowiedział się, że ukochana przebywa w monasterze w Żytomierzu, lecz poprzysiągł, że jej spokoju nie zakłóci. Przysięgi dotrzymał, ale zbuntowany przeciw Bogu oddaje się w służbę szatana. Znowu ludowość pomysłu zamącił wpływ literatury romantycznej, aby z kolei ustąpić miejsca tłu historycznemu. Damian zaciąga się do wojska tureckiego, aby walczyć z chrześcijanami, z Moskalami jako „wściekły Giaur“, lecz w tej roli nie mógł pozostać; pomysł wszakże Bonczyka w obecnym kształcie ma niewątpliwą lukę, którą wypełnić można domysłem, że Damian bierze udział w powstaniu 1830-31, potem udaje się na emigrację, wraca do Turcji a stamtąd na Ukrainę do Żytomierza. I znowu dochodzi do głosu ludowość. Anna umarła i na jej grobie Gaszyna postanawia zostać pustelnikiem w rodzinnych stronach. Jest też nim lat czterdzieści aż do chwili zgonu, a w sercu jego przedziwnie łączy się miłość „obu Anien“: św. Anny, której wizerunek błogosławił jego dzieciństwu w sąsiedztwie rodzinnej siedziby, i tej utraconej Anny, która była szczęśliwym przebłyskiem i powodem niedoli w młodości. Tragiczna ta opowieść czerpie natchnienie przeważnie z pieśni ludowych, mieszając i zmieniając różne ich wątki aż do zostania nie tyle „księdzem w cichym klasztorze“, ile pustelnikiem przy nim i aż do „złączonej miłości, leżącej w tym grobie“, bo na to zanosiło się pierwotnie (IV, 361—363: Dwie mogiły się zgodziły — Spoczął kaptur i przyłbica).

W rezultacie nad naleciałościami literackimi przeważyła ludowa koncepcja mimo kontaminowania różnych wątków nieskomplikowana, aby uwydatnić tragiczność osnowy. Wbrew pozorom całość ukształtowała się raczej realistycznie niż romantycznie, ale już jak gdyby nastrojowo, jakby zapowiadając niewyraźnie jeszcze nie tyle modernizm polski, ile Młodą Polskę w późniejszej fazie tego prądu literackiego. Zważywszy czas powstania pomysłu i napisania poematu oraz osobę autora, trudno opędzić się myśli, że ksiądz-poeta górnośląski porwał się na zuchwały i drażliwy temat, ale umiał go utrzymać w granicach surowej aż nadto moralności i spowić w takie osłonki niedopowiedzeń, że dopiero zestawienie z pokrewnymi treściowo utworami wydobywa na jaw podstawowy jego wątek.
KLASZTOR I FARA
Z historii klasztoru

O powstaniu i rozwoju klasztoru na Górze Chełmskiej miał Bonczyk szczuplejsze niż my wiadomości. Z drukowanych źródeł mógł oprzeć się na wstępie do Nowej Jerozolimy o. Wacława Waxmańskiego, na krótkiej broszurce jubileuszowej z r. 1864 o. Władysława Schneidra i przede wszystkim na wspomnianej już rozprawie ks. Augustyna Weltzla: Pomniki pobożności po ślachetnej rodzinie Hrabiów z Gaszyna. Ze względu na znaczną ilość zbieżności uwydatnioną w komentarzu, przyjmuję znajomość rozprawy Weltzla przez Bonczyka mimo jego listu z 25 maja 1886 r., bo jakże mógł nie znać czasopisma Towarzystwo Bożego Grobu, skoro w Bytomiu prenumerowano w r. 1877 egzemplarzy 58 (p. tamże str. 463—464). Wyjaśnić sprzeczności można tym, że nazwisko Weltzla podano tylko drobnym drukiem w nagłówku numeru pt. Treść i Bonczyk go nie zauważył albo o rozprawie tej zapomniał, albo jeszcze inaczej, fałszywym wstydem Bonczyka, że Weltzla nie wymienił. Dopełniał swojej wiedzy doraźnymi studiami w kronikach i aktach, pozostałych jeszcze w klasztorze i na farze leśnickiej, oraz pilnym przypatrywaniem się obrazom w kościele. Nie rysował się stąd równie jasno cały przebieg wydarzeń: jedne wypadki, zwłaszcza początkowe lub noszące znamiona cudowności występowały dobitniej, nad innymi prześlizgiwano się po wierzchu lub naginano do poglądów późniejszych. Czasy najnowsze znał Bonczyk bądź z autopsji bądź z opowiadań franciszkanów z klasztoru św. Anny i księży świeckich.
Wiedział więc, że Góra Chełmska zwała się do XVI w. także Górą Jerzego, jakkolwiek nie wspomina nigdzie o powodzie tej nazwy, tj. o kaplicy św. Jerzego, a co więcej, wymieniając dwukrotnie tę nazwę, pisze ją nieortograficznie: Jeżego (I 480 i II 47), co w tekście poprawiłem; wiedział dalej, że z początkiem wieku XVI postawiono tam na część św. Anny kościółek drewniany i wprowadzono do niego „święte relikwie aże gdzieś z Francyi“, ale kto i skąd do nich doszedł, pomija milczeniem, chociaż o tym szeroko prawił ks. Weltzel. Tak samo nie obchodzi go nic zamiar sprowadzenia dominikanów na Górę Chełmską, gdyż wyobraźnię jego zajęła legenda, iż jeszcze przed przybyciem reformatów widziano na Górze jakby widma franciszkańskie odprawiające na niej procesje z gorejącymi świecami w ręku. Silnie utkwiły mu w pamięci osoby tych Gaszynów, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do rozrostu miejsca cudownego; dość więc szczegółowo opowiada o Melchiorze Ferdynandzie Gaszynie, który w 1655 r. sprowadził z Gliwic reformatów małopolskich, szukających na Śląsku schronienia przed nawałą szwedzką, ale datę przesuwa o lat kilka wstecz, łącząc ucieczkę reformatów z Polski z wojnami kozackimi. Wie także o sporach proboszczów leśnickich z reformatami, lecz nadaje im za wielkie rozmiary, upatrując w nich powód kilkoletniego opuszczenia Góry przez reformatów, którego w rzeczywistości nie było, ale o którym krążyły jakieś głuche wieści. Nie wie natomiast nic o sporze zakonników z Jerzym Adamem Gaszyną, pierwszym fundatorem Kalwarii, o czym już mówiłem. Zbudowanie nowego, murowanego kościoła klasztornego przenosi z Jerzego Adama na ojca jego Jana Jerzego, ale z zastrzeżeniem: „kto kronice wierzy”, gdyż z rozprawy ks. Weltzla wynikało jawnie, kto był właściwym fundatorem. Bonczyk postępuje w przedstawianiu historycznych wypadków charakterystycznie, dając stale niemal przewagę legendzie, lub przynajmniej wplatając ją w historię. Podobnie chociaż zgodnie z ks. Weltzlem, zrobił fundatorem nowego, obszernego klasztoru Jana Józefa Gaszynę, podczas gdy w rzeczywistości klasztor wznieśli reformaci przy pewnej tylko pomocy hrabie$o. Nie przepomina także o odnowicielu Kalwarii Antonim Gaszynie.
Za to stosunek Bonczyka do reformatów polskich jest na ogół co najmniej obojętny. Z długiego pocztu zasłużonych około klasztoru i Kalwarii zakonników wymienia imiennie tylko dwóch: pierwszego przełożonego, a nie gwardiana — jak go tytułuje II 129 — o. Franciszka Rychłowskiego i ostatniego zmarłego w klasztorze zakonnika o. Epifaniego Gomolskiego. A przecież byli wśród nich i ludzie wielkiej żarliwości apostolskiej i niespożytej wytrwałości obrońcy niezależności klasztoru, przecież im zawdzięczał Śląsk w XVIII w. utrzymanie nie tylko polskości, lecz także religijności pod rządami pruskimi, bo oni byli inicjatorami i gorliwymi współtwórcami dróg krzyżowych w wielu miejscowościach śląskich, o czym chyba dostatecznie mówiły wertowane przez Bonczyka kroniki. O. Reisch wyliczył 65 poświęceń dróg krzyżowych przez reformatów w latach od 1748 do 1810, coraz częstszych w ostatnich czasach. Musiały się jeszcze gdzieś po domach tułać egzemplarze Nowej Jerozolimy o. Waxmańskiego lub Kazań o. Józefa Męcińskiego, tymczasem w poemacie Bonczyka głucho o nich tak samo jak o o. Stefanie Brzozowskim i całej jego apostolskiej działalności około szerzenia wstrzemięźliwości i III Zakonu św. Franciszka. Czy Bonczyk o nich nie wiedział, czy wiedzieć nie chciał? Do o. Brzozowskiego uprzedzić go mogli zarówno proboszcz leśnicki jak sami współcześni franciszkanie, którzy w dawnych tercjarzach przyjętych do III Zakonu niegdyś przez Brzozowskiego napotykali na opór, a pośrednio może potwierdził te uprzedzenia wspomniany w III 449 „Tyburcy, cnych Paulinów głowa“ tj. o. Tyburcy Kneza, autor życiorysu ks. Wojciecha Blaszyńskiego, mający żal do o. Stefana za kazanie pogrzebowe nad trumną Blaszyńskiego. Ów Kneza, Słowak z pochodzenia, dał prawdopodobnie Bonczykowi próbki języka słowackiego w III 372 — 3174, o ile ich nie przywiózł z Trenczyna na Słowaczyźnie. Te przemilczenia są tym dziwniejsze, że obok paulina o. Tyburcego wspomniani są „księża reformaci z świętego Krakowa“ i o. Florian. Wprawdzie gwardian o. Atanazy mówi z uszanowaniem o poprzednikach na Górze Chełmskiej i jakby utożsamia się z nimi (nasz zakon I 344, staliśmy się oświaty ojcowie i stróże I 349, nasi I 503), wprawdzie sam Bonczyk potępia ks. Malornego, proboszcza leśnickiego podczas sekularyzacji w 1810-11, za nieżyczliwe stanowisko wobec reformatów (11 69—82), ale jakże ciepło mówi ustami ks. Grelicha o „kaznodziejach nagórnych“, z których znowu mdło wychodzi — nie wiadomo, dlaczego — autor pieśni nabożnych Lisowski („Ignacy, szlachcic de Liszawski“ II 212), podczas gdy „Nicko Kuba, przez lat czternaście Góry oczywista chluba“ (II 233—234) zyskał nadmierną pochwałę, choć udaremnił wcześniejsze przybycie zakonników na Górę Chełmską.

Franciszkanie westfalscy

Nie przepomina Bonczyk i krótkotrwałej gościny Alkantarynów w 1852 r., o której prowincjał franciszkański o. Grzegorz Janknecht z niewielkim pisał uznaniem (Reisch, l. c. str. 356), zachował zaś najczulsze słowa dla franciszkanów westfalskich, którzy po dłuższych rokowaniach z biskupem Henrykiem Försterem objęli wreszcie klasztor św. Anny w sierpniu 1859 r., ale radość z ich przybycia zamącił nieco fakt, że o. Ambroży Dreimiller, początkowo przełożony, a od 1861 — 1864 gwardian konwentu, nie umiał po polsku. Bonczyk dał wyraz ubolewaniu nad tym w II 241 — 242. Za o. Ambrożym przybyli dalsi księża zakonni: o. Teobald Wentzki, rodowity wrocławianin, o. Wiktor Albers i wreszcie, śdy otwarto nowicjat w 1860 r., pomnożyli liczbę zakonników dwaj księża świeccy, mówiący po polsku: Józef Kleinwächter, subregens alumnatu we Wrocławiu, w zakonie o. Atanazy i Edward Schneider, wikary z Piekar, w zakonie o. Władysław, znany później szeroko na Śląsku, gdy przebywając w Ziemi św., rozsyłał stamtąd Ślązakom wszelkiego rodzaju relikwie i pamiątki. Gdy 10 maja 1864 r. o. Ambroży został przeniesiony do Westfalii, objął rządy w klasztorze jako gwardian o. Atanazy i sprawował je aż do 21 lipca 1872 r., wikarym zaś naznaczono o. Teobalda. To ośmioletnie gwardiaństwo o. Atanazego utkwiło w pamięci Bonczyka i uwieczniło się w poemacie, jakkolwiek od r. 1872 aż do wygnania franciszkanów w 1875 r. gwardianem był już o. Osmund Laumann. Na tę pamięć gwardiaństwa o. Atanazego wpłynęły zapewne i osobiste jego zalety, ale niemniej i ta okoliczność, że powróciwszy w r. 1881, znowu był przełożonym urzędowo nieuznanego konwentu, a Bonczyk nie czynił różnicy w subtelnym stopniowaniu tytułu władzy, po prostu był to dla niego gwardian. Zresztą władcza natura o. Atanazego, długoletnie jego zasługi i popularność zapewniały mu w klasztorze znaczenie niezależnie od stanowiska.

Wygnanie w r. 1875

W r. 1870 założono w klasztorze św. Anny szkołę łacińską dla kandydatów do zakonu z całej saskiej prowincji franciszkańskiej, a kierownictwo jej objął o. Bonawentura Machuj jako lektor. Szkoła ta przetrwała do 22 maja 1875 r., gdy ją na rozkaz rejencji opolskiej zamknięto, lecz 19 jej uczniów oświadczyło gotowość wywędrowania z Ojcami do Ameryki. Ustawa z 31 maja 1875 kładła kres istnieniu zakonów na obszarze państwa pruskiego. Dnia 7 czerwca 1875 opuściła klasztor pierwsza partia zakonników złożona z 4 ojców i 4 braci. Z ojców tych wymienia Bonczyk w poemacie 3: o. Marka Thienela ówczesnego wikarego, który na podstawie dawniejszych wspomnień jest jeszcze dla niego „młodzikiem w konwencie“, o. Dezyderego Lisa io. Bonawenturę Machuja, czwartego zaś o. Sebastiana Cebulę pomija, a więc go chyba nie znał. Następnego dnia zjawiła się komisja rządowa dla śledztwa za niedozwolonymi aktami i kasami tajnych stowarzyszeń. Zakonników zamknięto po celach od godz. 8 rano do 3 po poł. pod strażą 7 żandarmów, jednego z ojców ściągnięto nawet z konfesjonału. Zabrano spisy bractw pobożnych i książki nabożne. Całe to wydarzenie opisywano po czasopismach. Ponieważ nie dzwoniono w południe na Anioł Pański z powodu rewizji, chciano nadrobić po jej zakończeniu to zaniedbanie i wywołano nieoczekiwany skutek, gdyż ludzie pospieszyli uzbrojeni w koły, widły itp. na ratunek zakonników i zaledwie udało się o. Osmundowi ich uspokoić. W końcu d. 24 lipca 1875 nakazano pozostałym zakonnikom opuścić klasztor do końca miesiąca. O. Osmund w asystencji oo. Atanazego i Wiktora odprawił 31 lipca uroczyste nabożeństwo, po którym o. Atanazy wyjechał do Wrocławia, a o. Wiktor do ks. Schoeneicha do Rudy. O. Osmund próbował z 4 braciszkami utrzymać się w klasztorze, co mu się udało do 27 sierpnia, dnia wydalenia go przez landrata ze Strzelec; następnie ukrywał się jeszcze u znajomych księży w okolicy do marca 1876 r., kiedy wyjechał do Holandii.
Opiekę nad opuszczonym klasztorem usiłował rząd narzucić proboszczowi leśnickiemu, który się bronił przed tym obowiązkiem; tymczasem opiekowali się dzwonnik Hudzik, a potem za zapłatą Jokiel. Odpusty odbywały się nadal, napływali po początkowym zakazie dość licznie pątnicy, ale brak było dostatecznej liczby duchownych do spowiedzi i nabożeństw, gdyż wiele parafij było osieroconych skutkiem walki kulturnej. Najwięcej księży świeckich zjechało się w r. 1880. Wielkie zasługi w tym czasie położyli 3 księża: Matyszok, proboszcz z Rokiczy, Olbrich, proboszcz i Ślązak, wikary z Jesiony. Ponieważ zakazu pielgrzymek nie odnowiono, przybierały one coraz większe rozmiary jak np. w 1881 r. W tym roku wrócił 17 października na Górę Chełmską o. Atanazy, a 9 listopada o. Dezydery Lis i w ubiorze księży świeckich poczęli pełnić dawne obowiązki pozostawieni na ogół w spokoju ze strony władz rządowych, aż do 6 sierpnia 1887 r., w którym ministerstwo zezwoliło na jawne osiedlenie się franciszkanów w klasztorze św. Anny. Jak widzimy Bonczyk pominął tylko jednego z ojców żyjących w klasztorze w r. 1875, natomiast wprowadził 7 z ówczesnych braciszków (Alfons, Dawid, Jacenty, Józef, Jukundy, Piotr i Wawrzyniec), z których tylko jednego Dawida, nazwiskiem Kornek, odszukałem w książce o. Reischa.

O. Atanazy i odpust, którego nie było

Nad innymi zakonnikami górował niewątpliwie o. Atanazy znajomością języka polskiego, a życzliwym stosunkiem do pielgrzymek polskich wrył się w pamięć pątników, Bonczyk zaś i zapewne inni księża świeccy łatwiej się z nim porozumiewali, bo przecież nie zawsze był on zakonnikiem, ponadto zaś jeździł od 1861—1872 na wszystkie misje ludowe i był najbardziej znany na Śląsku ze wszystkich franciszkanów chełmskich. Nic dziwnego, że przypadł do serca Bonczykowi tak dalece, iż przy opracowywaniu poematu w 1886 r. wyrósł na jego naczelną postać i usunął na drugi plan br. Aleksego, postać raczej z fantazji niż z rzeczywistości wziętą. Jak to już niejednokrotnie zaznaczałem, Bonczyk jest realistą z natury swoich uzdolnień, łatwiej przychodzi mu opiewać to, co widział i słyszał, niż to, o czym czytał i czemu musiał w swej wyobraźni dopiero nadawać kształty i życie. Do tych realnych wydarzeń i postaci dołącza nieraz coś swojego, swoje myśli im podsuwa, aby nabrały pożądanej przez niego ideologii, ale siła jego główna tkwi w trzymaniu się rzeczywistości. Otacza więc gwardiana zastępem zakonników, których istnienie w klasztorze stwierdziliśmy przeważnie dla r. 1875, ale których charakterystyka odpowiada raczej okresowi wcześniejszemu o lat kilka. Będzie to więc i kwaśny, dawniejszy wikary o. Teobald i rzeczywisty gwardian z r. 1875 o. Osmund i młodzik w konwencie, ale w latach wcześniejszych, o. Marek i o. Wiktor i rachmistrz kalwaryjski o. Dezydery i o. Bonawentura i 7 braciszków zakonnych. Z nimi powiązane są wypadki z r. 1875, o których głośno było na Górnym Śląsku prócz zasadniczego wydarzenia tj. odpustu na Podwyższenie św. Krzyża, którego w tym kształcie, w jakim go Bonczyk opisuje, nie było nie tylko w r. 1875, w którym się w ogóle ten odpust nie odbył, ale także w r. 1874, z którego wziął niejeden szczegół. Realizm wszakże Bonczyka miał swoje podstawy i nierealny odpust z r. 1875 odpowiadać musi realnemu odpustowi z innego roku lub skojarzeniu wspomnień z kilku odpustów, mających wspólne cechy z opisem Bonczyka. W rachubę wchodzić mogłyby, ale tylko teoretycznie, także odpusty na Wniebowzięcie M. Boskiej, które rywalizowały do pewnego stopnia liczebnością z uroczystością na Podwyższenie, ale w r. 1875 i tego odpustu nie było, a nadto sprzeciwia się temu przebieg odpustu w poemacie, wyraźnie oddający porządek nabożeństw z dnia 14 i 15 września. Cechą taką wspólną kilku latom jest następstwo dni tygodnia, ale i pod tym względem Bonczyk sprawę zaciemnił, czy idzie mu o rok 1874, czy też o 1875, który podał w tytule. Następstwo dni w tygodniu to samo, co w r. 1875, występowało w 1869, 1880 i 1886, takie jak w 1874 — w mało prawdopodobnym z kilku względów r. 1863, w 1868 i 1885. Wchodzić więc mogą w rachubę poza rokiem jubileuszowym 1864 odpusty w latach 1868 wzgl. 1869, 1874 i 1885. Ten rok ostatni wypadałoby odrzucić ze względu na śmierć ks. Grelicha w 1876, ks. Leopolda Markefki w 1882 i może także ks. Antoniego Soboty w r. 1885, ale — jak stwierdziliśmy poprzednio — Bonczyk nie zawsze liczył się z chronologią. Rok 1880, w którym był znaczny odpust chociaż bez franciszkanów, mógł oddziałać pobudzająco przypomnieniem dawnych odpustów z franciszkanami jako gospodarzami klasztoru, gdyż byli oni tylko jego gospodarzami, a nie właścicielami. Właścicielem klasztoru i całej Kalwarii był biskup wrocławski, ale — rzecz dziwna — na ten szczegół Bonczyk nie zwrócił uwagi i na ogół mówi o klasztorze jako własności reformatów, którzy według reguły nie mogli posiadać żadnej własności, a co więcej w I 338 („wygnać nas z naszej własności“) każe o. Teobaldowi, wikaremu klasztoru, a w I 383 („za dobra nam wzięte“) nawet o. Atanazemu dopuścić się nieznajomości zasady ubóstwa zakonnego. Jest to tylko przeoczenie, potwierdzające wiadomości o pośpiesznym tworzeniu poematu.

Goście ks. Grelicha

Galeria duchowieństwa świeckiego w Górze Chełmskiej jest nader liczna, a podzielić ją można na kilka grup: 1) goście ks. Grelicha, 2) ojczyzny filary w opowiadaniu Grelicha, 3) kaznodzieje odpustowi, 4) księża świeccy odprawiający msze na odpuście i 5) inni. Z grupy pierwszej bądź imiennie bądź według godności piastowanych poznajemy prócz gospodarza ks. Grelicha i jego wikarego ks. Walentego Riemla jeszcze 5 księży: Widerę, Cieślika, Reinholda, Kleemanna i Krupę. Czy było tych gości więcej, a mianowicie takich, których nazwiska wystąpią dopiero w ogłoszonym przez o. Atanazego porządku nabożeństw (grupa 3 i 4), poemat nie pozwala rozstrzygnąć. Wprawdzie „w sławnej farze leśnickiej przy nakrytym stole siedzą goście wielebni w obszernym półkole“ (II 83—84), co nie odpowiadałoby liczbie 7 poprzednio wymienionych, wprawdzie w II 163—164 Grelicha „wielu słucha młodych“, ale jakże pomieścić nazbyt wielką ich liczbę w pokoju „niezbyt obszernym, ale jak najgustowniej umeblowanym“ (II 99—100)? Gdyby przyjąć, że u proboszcza leśnickiego gościli wszyscy, których potem w III 421—430 i 441—462 wymienia o. Atanazy, a nadto niewymienieni tam, lecz na odpuście niewątpliwie obecni: ks. Engel i ks. Dronia, to wypadałoby nam dodać do 7 poprzednich jeszcze 38 dalszych osób. To zaś, gdyby nawet stali, jak chce Bonczyk („Goście więc zamiast siadać jakby za rozkazem stanęli“ II 105—106), spowodowałoby tłok, którego nie było, skoro Grelich „wolnym krokiem izbę mierząc, słuchał” (II 245) i skoro w tym właśnie niezbyt obszernym pokoju gospodyni nakryła stół do kawy. Na to, że u ks. Grelicha nie było zbyt wielu gości, wskazuje pośrednio fakt, że w rozmowie nie zabiera głosu ani Lubecki, ani Stabik ani Engel ani Michalski, fakt niewytłumaczalny, gdyby byli na farze. Poza tym jest to niedziela, w którą nie wszyscy mogli przyjechać i większość zapewne przybyła w poniedziałek. W świetle tych rozważań maleje znaczenie ks. Grelicha wśród postaci, występujących w Górze Chełmskiej i nie należy do jego wypowiedzeń przywiązywać tej wagi jak do słów o. Atanazego. Za gościnę u niego wypłacił mu się Bonczyk szczodrze, kładąc mu w usta objaśnienie obrazów „ojczyzny filarów“, obdarzając go biblioteką „pismy polskich geniuszów do spodu zapchaną“ i wypełniając jego opowiadaniami znaczną część pieśni drugiej. Charakterystyczną rzeczą jest, że żaden z wymienionych imiennie gości ks. Grelicha na równi z nim i Riemlem nie występuje już w dalszych pieśniach.

Wybitniejsi kaznodzieje

Jeżeli o tym stępie ks. Grelicha można by mówić jako o pewnego rodzaju aristei, to z mniejszą już słusznością dałoby się tak nazwać obszerniejsze wzmianki o innych księżach śląskich, niezbyt zresztą liczne. Najprędzej jeszcze zasługuje na to miano ustęp V 405—450 poświęcony Antoniemu Stabikowi, który już poprzednio w obrazach „ojczyzny filarów“ (11 288—292) zdobył sobie bodaj najobszerniejszą i najserdeczniejszą ze wszystkich ocenę, z którą w zawody mogłaby iść tylko wzmianka o ks. Janie Studzińskim i ks. Wątróbce, bo już niklejsze są charaktery styki Juliusza Ligonia i Karola Miarki. Niewątpliwie ks. Stabik jako nestor duchowieństwa śląskiego, częsty bywalec i przyjaciel klasztoru św. Anny, musiał w poemacie otrzymać poczesne miejsce, jako zaś bliski sąsiad Bytomia, bo od lat siedzący na probostwie w Michałkowicach, był dobrze znany Bonczykowi. Charakterystyka jego jest realistyczna, wolna od dodatków idealizujących, których poeta użył przy Grelichu; występują w niej i chęć szerzenia oświaty wśród ludu i lojalność wobec władzy świeckiej, a nawet pojmowanie swego obowiązku kapłańskiego jako służby dla króla („Król od Boga, więc jego stać się musi wóla“ V 436).
Nie wiadomo, czy na pochwałę czy na krytykę zakrawa krótsza charakterystyka ks. Michalskiego, znanego proboszcza z Lipin (IV 135—145), dzięki któremu zachował nam Bonczyk takie powiedzenia z gwary śląskiej, jak spopularyzowane po dziś dzień: chachar i kocynder, oraz wyszły prędko z obiegu: prezmut. Widocznie jednak nie chciał poeta robić przykrości konfratrowi przytaczaniem dalszych soczystości retoryki lipińskiej i zadowolił się określeniem, że dano ludowi, „co na dziś najlepszego dla pątników mają“, że Michalski był jako chrzan, który przed skosztowaniem wilży oczy i że lud płakał „szczerzej jeszcze i głośniej, gdy ksiądz jeździł na nim“. Dopiero zestawienie z opisem wrażenia, jakie wywołało kazanie Stabika, pozwala ocenić należycie, co Bonczyk mniemał o Michalskim.
Streszczenie kazania ks. Engla (V 519—536) składa piękny hołd temu najśmielszemu z centrowych bojowników o prawa języka polskiego. Mniejsze już wzmianki dostały się dwom innym kaznodziejom: ks. Sobocie (IV 119—124) i ks. Leopoldowi Markefce, lubującemu się w długich kazaniach (IV 79—80). Z innych kilkudziesięciu księży przykuł uwagę poety drugi jeszcze starzec ks. Dronia z Sławięcic, nadsłuchujący w ciszy nocnej, jak reformaci modłami i biczowaniem się święcą Podwyższenie Krzyża (IV 232—251) i na krótką chwilę ks. Zeflik (Józef) Sobel „choć młody, w doświadczeniach stary, boć w szkole Komisarza“ (V 399—401). Ta wzmianka jest ciekawa nie tyle ze względu na ks. Sobla, ile na owego Komisarza biskupiego, w którego szkole stał się starym w doświadczeniach przede wszystkim sam Bonczyk. Zaprawdę, zagadkę stanowi przemilczenie jego nazwiska i brak jego nie tylko we wspomnieniach pątniczych z roku rzekomo 1875, lecz także w obrazach filarów ojczyzny ks. Bernarda Purkopa, następcy Ficka w Piekarach. Nie tłumaczy nam tego śmierć Purkopa (10 marca 1882), prędzej może pośpiech w pisaniu mógł być przyczyną, ale w każdym razie wzmiankę o szkole Komisarza należy uznać za niewystarczającą. Prosił się zaś niejako o wymienienie go obok Ficka nie tylko jako autor artykułów, lecz także jako początkowy redaktor w 1868 r. Zwiastuna Górnośląskiego, w którym kilka wierszy umieścił Bonczyk.

Ojczyzny filary

Wśród „ojczyzny filarów“ w ogólnej liczbie 28 znalazło się tylko 4 ludzi świeckich: Lompa poczciwiec, Bienek z Miechowic, Ligoń kowal rymotwórca i kończący rejestr Miarka, resztę (24) stanowią księża, a wśród nich 4 biskupów, z których Diepenbrock i Gleich weszli tylko z powodu swej godności i wdzięczności poety za pewną życzliwość dla ludu. Inaczej przedstawia się sprawa z Bogedainem, Włodarskim, Połomskim, Fickiem i Szafrankiem ze zmarłych, Stabikiem zaś, Damrothem, Lubeckim, a przymknąwszy nieco oczy, jeszcze z Szulczykiem, Świętkiem, Wątróbką, Kanią, Kirchniawym, Sarnesem i Nehrlichem z żyjących, ale Studziński, Wolczyk, Dembończyk, Błana, Krahl, Wawrzek i Korpak dostali się w to towarzystwo tylko dzięki przyjacielskiej protekcji autora. Razi natomiast brak ze świeckich co najmniej Kosickiego, Smołki i Gajdy, z księży zaś Perzycha, Laxego, Purkopa, Kulki i Weltzla[5] Bonczyka („Czy to istotnie Wasza Wielebność czuje żal do mnie, że nie wymieniłem Was między tam wyliczonymi? O, gdybym był wiedział, że sprawię Waszej Wielebności jakąś uciechę, jak chętnie byłbym to uczynił!“ pisze Bonczyk 25 maja 1886), a Filip Robota mógłby z powodzeniem figurować zamiast Bienka. Jest więc sporo dowolności i doraźności w obrazach filarów ojczyzny, lecz wszystko to tłumaczyć się da pośpiechem, który udzielił się także czytelnikom i krytykom Góry Chełmskiej, skoro ten ustęp uznawali prawie bez wyjątku za najważniejszy i przytaczali go zazwyczaj obok ekspozycji jako najcharakterystyczniejszy.

Inni księża świeccy znaleźli się w porządku nabożeństw, ogłoszonych przez o. Atanazego w III 421—430, 441—462, gdzie nazwisk kaznodziejów doliczyć się można 12 prócz Engla i 24 odprawiających msze, z których tylko Stabik i Lubecki wymienieni byli przez ks. Grelicha. Nigdzie natomiast, jak wspomniałem, nie ma ani samego Bonczyka ani jego kolegi, również proboszcza z Bytomia Schirmeisena ani autora życiorysu Ficka ks. Karola Pressfreunda. Nieobecność obu ostatnich jak całego szeregu innych księży górnośląskich da się wyjaśnić ich niemieckością; bywalcy natomiast polskich odpustów po rok 1885, z którymi zetknął się Bonczyk, zostali przeważnie, a może nawet w komplecie, uwiecznieni w poemacie w liczbie niemal 60.
WĄTKI POBIEŻNIE ROZWINIĘTE
Zasięg pielgrzymek

Opiewać odpust u franciszkanów bez wysunięcia choćby na drugi plan pątników czyli pobożnego ludu, skazywałoby całe przedsięwzięcie na niepowodzenie. Lud więc pojawić się musiał i to ten lud, który stanowił olbrzymią większość pielgrzymów, a więc lud górnośląski, bo napływ z innych okolic był bez porównania skromniejszy. Pielgrzymowano wprawdzie do św. Anny i z dalsza, ale działo się to w małej skali i na wyjątkowe uroczystości, jak to zresztą widzieliśmy w zacytowanych z o. Reischa opisach odpustów z 1864 i 1874 r. Były to fale, poruszone jeszcze w XVIII w. przez reformatów, które dawały o sobie znać i w XIX w. coraz słabszymi kręgami. Najdalszy ich zasiąg, o ile o. Reisch nie myli się, dochodził 30—40 mil, a więc 225—300 km, co wydaje się pewną przesadą, jeżeli idzie o teren pozaśląski, zwłaszcza że o. Reisch nie wymienia imiennie tych dalszych miejscowości, z których przybywali pątnicy. Poemat Bonczyka daje nam pewne wskazówki co do zasięgu pielgrzymek, z którymi się na Górze Chełmskiej spotykał. Pierwsza z nich:

Boć od stóp Jasnej Góry i od Warty brzegów,
Od Tatru, Gór Karpackich śnieżystych szeregów
Aż do grzebietu Olbrzymów odzianych chmurami
Słowian krew, rzymska wiara stokroć tysiącami
Zadąża ku Twym progom już tak mnogie wieki (I 23-27),

jest węższa, w drugiej (II 427—434) rozszerza się nieco zakres:

Od Odry przybrzegów,
Od wód Wisły, od Tatrów niebotycznych śniegów,
Gdzie smutne Morskie Oko ku niebu wygląda,
…Od grobu Kaźmirza,
Od stolicy Wojciecha aże gdzie się zbliża
Wielkopolska córeczka do matuli łona:
Słowian, pół świata panów, dziatwa zgromadzona.

W tej wzmiance o „stolicy Wojciecha“ mamy owe 30—40 mil o. Reischa, ale „grób Kaźmirza“, jeżeli wyjaśniamy go jako grób św. Kazimierza, a nie Kazimierza W., daleko przekracza tę odległość. W obu wypadkach użycie synekdochicznych wyrażeń: Słowian krew, Słowian dziatwa zamiast: polska krew (jak to było w pierwszej redakcji I 26), dziatwa Polski, które o wiele lepiej odpowiadają geograficznemu określeniu zasięgu, wygląda doprawdy na „wieszczy ulot“, sięgający także w dziedzinę topografii (Kaźmirza grób, stolica Wojciecha, w mniejszym zaś stopniu: Warty brzegi i Wielkopolska córeczka). Konkretniej rysuje się zasiąg pielgrzymek w III 344—374, gdy do o. Atanazego przychodzą przewodnicy kompanij. Są oni wybrani po trosze przypadkowo (III 334—335), ale trudno pomyśleć, żeby o. Dezydery i br. Piotr pominęli właśnie pielgrzymki z najdalszych okolic. Są więc ludzie od Pszczyny, Hulczyna, Opola, z Głogówka, od Olesna, z Bytomia, z Wieszowy (także „większe miasto“!), od Cieszyna i Trenczyna, na którego dźwięk Gwardian dziwi się: „Aże tamstąd?“ Jedyna więc kompania od Trenczyna przyszła spoza Śląska, spoza Górnego Śląska zaś nadto od Cieszyna. Brak kompanij z Kongresówki wyjaśniono już w I 19—81, ale i one zapewne nie były z dalszych niż z nadgranicznych okolic od Zagłębia po Częstochowę.
Olbrzymia więc przewaga pątników pochodzi z Górnego Śląska i nazwanie ich „Słowian krwią“ i „Słowian dziatwą“ ma prócz retorycznego także inne, dwojakie prawdopodobnie znaczenie. Z jednej strony niektóre koła niemieckie, chcąc osłabić siłę polskości w Prusiech, nie uważały Ślązaków i Mazurów za Polaków, lecz za nieokreśloną bliżej ludność słowiańską, z drugiej strony zostało coś jeszcze z posiewu słowianofilskiego Purkyněgo w Towarzystwie Literacko-słowiańskim przy uniwersytecie wrocławskim, do którego należał Bonczyk w r. 1858. Mogło więc nurtować w Bonczyku nieco złośliwe uczucie: Nie chcecie na Śląsku Polaków? Dobrze, macie więc Słowian, panów pół świata! Czy jesteście zadowoleni? Ale i on sam odczuwał z powodu przynależności do „panów pół świata“ coś w rodzaju dumy i wahał się, czy lepiej poprzestać na „plemieniu Piastów i Jagiełłów“, czy przeskakując przez nie, zaliczać się do Słowian i wsłuchiwać się w „głosy jedzine“, płynące z owego „pół świata“, a następnie w rozliczne narzecza jednego znaku, w ową „mnogość w jedności, w języki ziemi, dar boskiej mądrości“. Na ogół jednak wystarczało mu, że „co powiat — to narzecze“ na Górnym Śląsku.

Bytomianie
Lud więc górnośląski maluje w Górze Chełmskiej, a najwyraziściej swoich parafian z Bytomia. Nie obeszło się bez powtarzania rzeczy znanych z napisanego niedawno Starego Kościoła Miechowskiego, choć starał się tego unikać kosztem obfitości szczegółów. Malowidło ludu idzie w kierunku zbiorowości, uogólniania, rzadko zaś indywidualizuje, wyszczególnia. Metodę tę zastosował do malowidła duchowieństwa śląskiego i ojczyzny filarów, ale tam nawyliczał choćby tylko po nazwisku kilkudziesięciu księży; tych wyliczeń brak w obrazie ludu, bo nawet z kapeli bytomskiej prócz Spinczyka tylko 3 muzykantów (Klik, Strzewiczek i Krotofil) dostąpiło zaszczytu imiennego nazwania. Z Bytomia również pochodzą inni po nazwisku zaznaczeni w poemacie przedstawiciele ludu: sławny Pitas i Musialik, uczestnicy astronomiczno-popularnej rozprawy w III 17—80, śmieszka Gębalina (III 28), Ziob doświadczony (III 261) i niedoszły kandydat na tamten świat Błażej Śniadek (IV 255—279). Oni też wprowadzają do poematu żywioł humorystyczny, z lekka rubaszny. „Żartów dosadnych“, których w nim dopatrywał się Piotr Chmielowski (Zarys najnowszej literatury polskiej, IV wyd., Kraków-Petersburg 1898, str. 123), trudno się tu doszukać. Nie uniknęła też zabarwienia żartobliwego postać ulubieńca Bonczykowego z ludu, Franciszka Spinczyka, o którym najwięcej i na ogół serdecznie mówi w poemacie.
Charakterystyka ludu górnośląskiego

Lud górnośląski jako zbiorowość występuje w II 15—46, 340—398, 405—416, IV 9—28, 156—166, V 1—44, 551—568. Z natury przedmiotu wynikało, że górującą cechą tej zbiorowości będzie jej pobożność, naiwna nieco, kochająca się w legendzie i w jaskrawym nawet uzmysłowieniu przedmiotu wiary, w owych krzyżach kompanijnych, ozdobionych gałązkami, wieńcami, wstęgami, szkaplerzami itp., pragnąca znaleźć się jak najbliżej feretronów i chorągwi, na klęczkach i na wyprzódki pchająca rzesze po świętych gradusach. Pobożność ta kondensuje się na pielgrzymkach kalwaryjskich, bo one pozwalają się oderwać od trosk codziennych, zepchnąć je na chwilę w podświadomość i radować się jakby odblaskiem przyszłego nieba. Nazwy nabierają wtedy realnego znaczenia, Rajski Dwór przeobraża się dla pątników w przedsionek przynajmniej do raju, miejsce odpustowe staje się ziemskim niebem i rozpaczą napełnia serca obawa, że „wnet nam zabraknie tego w świecie nieba“. Procesje zaczynają mieć symboliczną wartość jako zapowiedź owej radosnej chwili, gdy „przyłączą się do Niebian bez granic orszaku, by wielbić aż na wieki w cudnej procesyi wielmożne sprawy boskie i dobroć Maryi“. Lud ten na pielgrzymce ujawnia także inną zaletę: karność w sprawach religii, chociażby tak zewnętrznych, jak „sforność“ w ramach kompanii i bezwzględne posłuszeństwo rozkazom swego śpiewaka-przewodnika. Lud ten, przynajmniej w owym jeszcze czasie, jest lojalny wobec władzy, w czym umacnia go religia i dlatego targnięcie się na nią może ową lojalność w niwecz obrócić.

W życiu codziennym lud odznacza się pracowitością (z „niezbyt żyznej gleby“ wydobywa dla siebie dostateczną ilość pożywienia), miłością rodziny, o której nie zapomina na dłuższy czas nawet wśród uniesień kalwaryjskich, przywiązaniem do swej własności, odmalowanym przez Bonczyka realistycznie w dwu obrazkach: Błażej Śniadek żałuje, gdyby mu wypadło umrzeć, tylko „galocisków nowych“ w domu, w których jeszcze nigdy nie był, a wzdłuż dróg kalwaryjskich uzbrojeni w kije właściciele sąsiednich ról odpędzają bezskutecznie tłoczące się w zachwyceniu nabożnym tłumy pątników.
Spinczyk

Jeżeli indywidualizacja ludu w Górze Chełmskiej skupiła się przede wszystkim na postaci Spinczyka, to powodem było niewątpliwie unikanie powtórzenia rzeczy znanych już ze Starego Kościoła Miechowskiego, widoczne także w tym, że Bonczyk objął indywidualizacją teraz nie lud wiejski, lecz miejski z Bytomia. Czym dla Gaszynów jest w poemacie Damian — br. Aleksy, dla zakonników o. Atanazy, tym dla ludu w mniejszych ilościowo, lecz nie jakościowo wymiarach jest Spinczyk tak jak dla duchowieństwa świeckiego poniekąd już tylko ks. Grelich. Gdybyśmy stosunek uczuciowy poety do postaci Spinczyka chcieli określić miarą porównawczą ze Starego Kościoła Miechowskiego, to nie będzie nią pan rektór Bienek, lecz kopidół Draszczyk lub młynarz Paweł. Bonczyk wczuwa się bez żadnej ironii w dusze proste, wierzące bez książkowej mądrości, żyjące życiem ziemskim o tyle, o ile ono jest drogą do przyszłej doskonałości. Jeżeli prawdą jest, że mówienie szczegółowe o cnocie nie daje wiernego i zajmującego jej obrazu, to krótkość i zwięzłość charakterystyki Spinczyka miałaby silną podstawę. Wyczuwa to dobrze Bonczyk, dając pielgrzymce bytomskiej, jednemu z hufców owego „mężnego wiary rycerstwa, w duchu dojrzałego, choć na zewnątrz pośledniego, lecz w sercu wspaniałego“ za „jenerała w komendzie“ Spinczyka, panującego trąbą nad swoim orszakiem.

Świata panowie

Jakkolwiek poemat najchętniej opiewa chwilową przystań ciszy i ostoję „dla dusz zbolałych“, nie mógł przemilczeć odgłosów „wieku tego pełnego zbroi szczęku“, które mąciły błogość pątniczych wspomnień, nie mógł pominąć „świata panów“, pysznie rozpoczynających walkę z wiarą i językiem ludu. Lojalność kazała wyłączyć osobę króla pruskiego, a nawet centralne władze przynajmniej ustami Stabika: „oby nasz Berlin widział zgromadzenie, porzuciłby o polskim ludzie uprzedzenie“ (V 431—432), ale wnet osłabia wrażenie, potępiając zauszników królewskich: „Kto go (lud) czerni przed królem, ten kłamie bezczelny“ (V 438), tak że nieprzekonywająco brzmi zapewnienie, iż „król od Boga, więc jego stać się musi wóla“ (V 436), skoro tą wolą powoduje bezczelne kłamstwo. Nie wypadało księdzu-poecie należącemu do lojalnego centrum zachwiewać przekonaniem, głoszonym przez tylu konfratrów i opartym o św. Pawła (Do Rzym. 13, 1), że „nie masz zwierzchności jedno od Boga“, ale trudno było nie zaznaczyć niższości władzy świeckiej od Boskiej, nie oddać „co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest Bożego, Bogu“ (Mat. 22, 21).
Rzecznikiem tej myśli staje się o. Atanazy, ostrożnie najpierw podkreślając: „jeśli król wynagradza szczodrze, czy Bóg będzie łakomszym, bogacz nad bogacze?“ (V 376—377), a potem już bez ogródek w obronie symbolów religijnych atakując symbolikę świecką:

Cóż kiedy wojska zbrojne szeregami
W ogień na oślep idą, a to za drążkami,
U których wisi płatek? — A w kraju stolicy
Posągi jenerałów na sławnej ulicy —
Co to tam żołnierzowi przed posągiem chodzić,
Dniem i nocą rok rocznie parady wywodzić? (V 477—482).

Takie postawienie sprawy niewątpliwie „ma swe znaczenie“, zwłaszcza że robi to Gwardian, który „polityki w klasztorze nie lubił“, ale poza klasztorem nie zdołał powstrzymać się od oświetlenia uroszczeń świeckich.
Nie oszczędzono więc gorzkich słów Berlinowi, choćbyśmy nawet przypuścili, że „wrogie rozmowy w pierwszej kraju kanclaryi“ (V 40) nie odnoszą się do siedziby żelaznego kanclerza, lecz do wymienionych w następnych wierszach „urzędów wrocławskich, opolskich“, podrażnionych liczebnością kompanij polskich, które gotowe „spolszczyć naród górnośląski“. Pod adresem wyższych władz skierowane są także zarzuty o. Teobalda: „Co to rząd myśli zyskać przez swoje ukazy“ (I 318) i krytyka o. Atanazego, że „ten porządek ubliża powadze zwierzchności“, że „gdy się w rządy boskie człek-lichota wkrada, tu odmienia, tam psuje“ (I 320, 327—328) itd. Również wysunięcie chciwości jako powodu sekularyzacji zwracałoby się przeciw władzom centralnym. Wreszcie wyraźne wymienienie kulturkampfu i jego następstw na Śląsku (IV 201—217) z charakterystycznym zakończeniem: „Znając głos sumienia, wiedzą, co mają czynić!“ — nie przemawia za tym, że wola króla jest moralnie uzasadniona w oczach poddanych, że istnieje zgodność między prawem pisanym świeckiej ustawy, a prawem niepisanym sumienia.

Władze niższe

Otwarcie mówi się natomiast o niższych urzędach i ich roli gnębicielskiej wobec duchowieństwa i zakonów, snać Bonczyk skrupulatnie zapamiętał szereg wydarzeń z r. 1874 i 1875, skupiając je wszakże w terminie od ich zajścia późniejszym, bo we wrześniu 1875 r. Tak więc landrata strzeleckiego obciąża zakaz pochodu kompaniami na Górę Chełmską, wydany o rok wcześniej, z którym łączyło się rozpędzanie pobożnych tłumów przez policję (I 75—79), przydatkiem zaś Bonczyka jest udział strażników rosyjskich w niedopuszczaniu pielgrzymek z Kongresówki, przydatkiem o tyle — zdaje się — celowym, że łączy wspólnością postępowania dwóch zaborców. Taki sam wniosek nasuwałoby użycie określenia: ukazy dla rozporządzeń władz pruskich. Jakież stanowisko zajmują wobec tych zakazów zakonnicy, a zwłaszcza Gwardian w poemacie, a raczej jakie powinni zdaniem poety zająć, bo o rzeczywistości z r. 1875 nie ma przecież mowy? Odpowiedź prosta:

My tu nie rządcami,
Lecz sługami jesteśmy, Panią zaś nad nami
Święta Anna; w Jej sprawie trwajmy, walcząc mężnie (I 85—87).

Oczywiście, walka ma być obronna, a więc nie należy wspominać o pociągnięciu przed kratki, a raczej przed landrata o. Osmunda i o. Wiktora w dniu 26 czerwca 1875 (p. obj. I 235) wobec szerszych mas, aby ich nie podniecać jeszcze więcej. Inna władza podrzędna, odpowiadająca za zarządzenia władz wyższych w poemacie — to inspektoraty szkolne znowu z „ukazami“ w sprawie języka polskiego, którego zabrania się używać nawet w domu (II 272—274). Inne wypadki tego rodzaju z 1875 r., w poemacie uwzględnione, omówiłem w rozdziale pt. Z historii klasztoru.
Podrzędne władze symbolizuje „wąsal krnąbrnej twarzy, chciałby wszystkich zjeść okiem, co się w czole żarzy“ (V 353—354); jest on i obrońcą narzuconego świeckiego porządku rzeczy, w którym „wszystko ma swe znaczenie“, obrońcą książąt, których zwierzyńce wyrządzają szkody po chłopskich polach, obrońcą panków chciwych kamienia, którzy podkopują aż do spustoszenia Górę św. Anny, i przeciwnikiem wszystkiego, co poza ziemię wybiega, jest wyznawcą materializmu, bezwzględnym i złośliwym wykonawcą rozkazów. Jako bojownik kulturkampfu ma „grzeczność na wargach, lecz hardość w duszy“, jednym słowem „jakiś człek złowrogi“, któremu tylko nic do trupów, względem nich nie ma zadania i zdaniem jego wolno je zagrześć (V 317—318). Ten symbol urzędnika pruskiego niższych stopni — wystarczyłby sam dla ujawnienia przekonań poety o władzach pruskich. Czy jest to „polityką“ w rozumieniu Bonczyka? Zdaje się, że nie, gdyż dość wyraźnie zaznaczył, w czym jego zdaniem rzeczywiście występuje „polityka“.

„Polityka“

Klucz do zrozumienia, dlaczego ks. Grelich zastrzega się: „Ja nie dla polityki bronię tu polszczyzny“ (II 323), tkwi nie tylko w poprzedniej diatrybie przeciw redaktorom, nie tylko w wyjaśnieniu, że „kto zagładza (język polski), pracuje w swej ojczyzny zdradzie“ (II 270), lecz także i przede wszystkim tam, gdzie po czyich wynurzeniach pojawia się ostrzeżenie, że to „polityka“. Na farze leśnickiej mieliśmy już poprzednio (Il 140—151) taki znak ostrzegawczy, niby to żartobliwy. Gdy ks. Widera porównywa dawne czasy z obecnymi i przeciwstawia „naszych“ (obecnych panów świata) „owym“ (dawnym jak Gaszynowie), kończąc w ten sposób:

Owi mieli dla świata i nieba zasługi,
Nasi z swym faterlandem brną w bezdenne długi! —

to przerywa mu, „żartując z sąsiada“, milkucki proboszcz Franciszek Cieślik i wzywa go do „hamowania się“:

Jak się w twojej głowie
Zacznie mleć polityka, to słuchaczom biada! (II 147-151).

Przerwał milkucki Franciszek, nim ks. Widera zdołał przeciwstawić zasługom „owych“ dla nieba los „naszych“ pośmiertny tak, jak zasługom dla świata przeciwstawił brnięcie z faterlandem w bezdenne długi.
Ale i wnioskowanie o dalszych następstwach doczesnych postępowania „świata panów“ jest polityką, bo gdy wikary o. Teobald przepowiada, że „na wielkiego, bezbożnością i cudzym dobrem tuczonego powstanie kiedyś mały, obu sąd nie minie“, gdy jako karę za wyparcie się Boga przepowiada „epokę złowrogą“, epokę niszczycielską rewolucji warstw niższych, które za przykładem górnych wyzbyły się religii, to chociaż kończy przepowiednie obietnicą miłosierdzia Bożego i odbudowania zniszczonego świata przez „pogardzonego księżynę“ (I 406—417), — przerywa mu te wywody Gwardian, który „polityki w klasztorze nie lubi“ i wypytuje się o br. Aleksego. A więc polityką jest nazwa faterlandu i poczucie innej ojczyzny poza nim, polityką jest przewidywanie przyszłości i nieuchronnych następstw podeptania praw Bożych przez władzę świecką, ale czy to przekonanie podziela Bonczyk? Powinienby, gdyby w nim nie rebelizowało się sumienie i nie buchnęło protestem przeciw dawaniu posłuchu przez królów i cesarzy służalcom:

Podwiel wasze poddaństwo do Boga się modli
W swym języku, w swej wierze: nigdy się nie spodli,
Iżby rękę zbroiło w grzesznym uniesieniu;
Lecz kto w herostratowskim czynie, w zaślepieniu
Podkopuje, kto targa groble oceanu:
Ginie, dom swój, kraj niszczy, a przyszłemu panu
Pozostawi pustynie. (IV 159—165).

Tu sam poeta podjął przepowiednie o. Teobalda i wszedł w politykę, hamował się przecie na tyle, że bronił tylko języka i wiary. Przynależność do centrum nałożyła mu tłumik na „wieszczy ulot“ polski, który tylko dorywczo uderzał w ton, zapowiedziany przed laty kilkunastu apostrofą do „Góry Chełmskiej, piastowskich ziem stróża wieczystego“, wizją Chrobrego wypatrującego z podstawy tej Góry „drogi na Zachód do sławy“, proroctwem o „plemieniu Piastów, Jagiełłów w niebianów rzędzie z palmą między pierwszymi na wieki“ zasiadającym. Nikłe tego ulotu echa odezwą się w I 59—60:

Do Ciebie i nasz naród otoczon wrogami
Rwie się, łamiąc kajdany, a świecąc cnotami,

odezwą się w II 11 żalem do „wieszcza Wincentego“ Pola, że „Śląska, gniazda Piastowskiego“ nie opiał w pieśni ziem polskich (jakże charakterystyczna zmiana tytułu: Pieśń o ziemi naszej!), zaklęciem w II 27: „Śląsko, zostań, czym byłoś“, aluzją, zresztą nieudolną (świadomie, czy też nieświadomie) do „błogiej halickiej przeszłości,… by jaśniała na powrót” (II 430—431), inną bardziej jeszcze mglistą aluzją do wieka trumny odkrytego na moment (IV 20—21), napomknięciem Gwardiana: „Ludu, jeślić ojczyzna doczesna tak droga, w której wszystko przemija“ (jaka ojczyzna: śląska, czy polska, bo chyba nie pruski faterland) w V 55—56, odezwą się wzmianką o sercach polskich w V 445 i najjaśniej, choć bez nazwania Polski, kazaniem ks. Engla, wieszczącym ludowi, że wytrwa i zwycięży,

póki bój prowadzi
O swe prawo do życia i sam się nie zdradzi,
Póki pomny swej wielkiej i świętej przeszłości,
Słowem, czynem pokaże, iż godzien przyszłości! (V 533-6).

Te i pomniejsze inne wzmianki wskazują, że jednak poczucie polskości Bonczyka nie ogranicza się do obrony wiary i języka, choć ta jest mu najważniejsza, że związek z Polską nie kończy się na wspomnieniu wieszcza Wincentego i muzy Adama, ani nawet na półkach biblioteki pismy polskich geniuszów do spodu zapchanej w proboszczowskiej farze, ani na wpływie polskiej literatury na klasztor niemiecki takim, iż kalwaryjskiemu słudze br. Aleksemu ofiarowuje nie pisma Angelusa Silesiusa, czy inne niemieckie, tylko Kochanowskiego, Skargę, Jaroszewicza i zapewne po polsku Pismo św. i Tomasza à Kempis.

Dodajmy do tego wiadomość o owym poemacie na szerokim tle polskim, który pozostał niewykończonym, a powstawał jeżeli nie współcześnie z Górą Chełmską, to w czasach dalszego, niezmienionego stosunku Bonczyka do centrum, i rzućmy nierozstrzygnięte na razie pytanie, czy ograniczenie rozmiarów polskości w Górze Chełmskiej nie ma jakiegoś związku z tym właśnie poematem, czy dla niego nie zachowywał poeta wszystkich „skarbów polszczyzny“ swego serca i umysłu.
Przyroda w poemacie

Opowieść o Górze Chełmskiej obejmowała szerszy widnokrąg niż o Starym Kościele Miechowskim, odczuwał więc poeta potrzebę umieszczenia w niej krajobrazu całego Śląska, zwłaszcza że nie było go w znanej mu Pieśni o ziemi naszej Wincentego Pola. Ale do tego jakoś nie przyszło, luźne tylko szczegóły pojawiły się tu i ówdzie. Chuda, niezbyt żyzna gleba Śląska dwukrotnie została zaznaczona w poemacie w związku z pracowitym ludem, ale obraz ogólny ograniczył się do nazwania kraju „szczęsną ziemią kościołów, kopalń i kominów“, siół chędogimi, miast zaludnionymi i drogami jakby wstęgą z sobą połączonymi, do wzmianki o plonach skarbów śląskich słanych po rzekach i morzach do chat, miast, na trony. Więcej umie muza ks. Norberta powiedzieć o ludzie śląskim.
Sama Góra Chełmska lepiej się rysuje w ustępach jej poświęconych. Wydaje się poecie jakimś odłamem Gór Olbrzymich, oderwanym od podstawy w czasie potopu, lub dziełem uwięzionego we wnętrzu ziemi ognia przedwiecznego, który jej bazalty wysadził pod obłoki. Dalsze wieki odziały ją płaszczem piaszczystym. Istnienie jej w tym miejscu jest koniecznością i gdyby jej nie stworzyła przyroda, powstałaby usypana „z kurzu rąk pracowitych, sklejona łzą pokuty“ (I 19—22). Te łzy pokuty sklejają też górę świętą, co zewnątrz gliną, a wewnątrz kamieniem (V 523, 529). Szczyt Góry Chełmskiej wieńczy kaplica wśród zielonego sadu, a z tego punktu roztacza się widok na wsi, miasteczka, miasta i „śrebrzystą wstęgę Odry“, nad którą unosi się „druga wstęga mglista“.
Przed wiekami góra była porosła sosnowymi borami, których wyręby zarastały prędko „zrębiną, pysznymi świerkami, rozłożystą sosną, niezgodnymi ostrężynami, szukającymi kolczystą łodygą zdobyczy i siwym mchem brodatym, który jak żyd panował nad bezbronnym światem“. Dziś wszakże zbocza góry pokryły zagrody, zagródki, miedze i grządki, a tylko od strony Leśnicy ku południowi obsiadły gęste laski śliw najlepszych, bo góra barami swymi chroni „te leśnickie knieje“ przed północnymi zawiejami. Gorzej wygląda góra z innych stron, „ręka ludzka wyrąbała lasy, na ich miejscu rozpostarły się mnogie pólka chłopskie, zasiane koniczyną (krasikoniem) i owsem lub obsadzone ziemniakami. Wśród nich wiją się drogi kalwaryjskie, przy których czasem wyrasta lasek brzozowy lub rozpościera się trawniczek zielony, dar „kwiecistej urody“ (przyrody). Nieco spustoszenia narobiły niegdyś potoki „karmione źródłami gór leśnistych“, które z tęsknotą śpiesząc do Odry, pospłukiwały młode zagajniki, zasypały piaskiem ziemię i z czasem wyschły, więcej jeszcze zniszczył przyrodę człowiek, wydobywając bazalt na bruki gościńców, podkopując nawet dzieła rąk ludzkich tak, że przy klasztorze szerzyła się złowroga przepaść grożąca samemu kościołowi. Groza tych kamieniołomów ujawniła się koło r. 1886, Bonczyk przeniósł ją (III 258—287) o 11 lat wcześniej.
Nad tym krajobrazem roztacza poeta obrazy: przedwieczerza (I 267—280), kiedy to „słońce dojeżdżało do swej mety, a mali aniołkowie pozamiatali jak najchędożej niebo, pozdmuchiwali chmurki“ i nadsłuchiwali dzwonów dzwoniących na Anioł Pański, nocy na Rajskim Dworze (II 449—462) z szelestem lip nad tysiącami głów pątników i ciszą o północy, kiedy:

Tylko klasztor i lipy jakby wrosły w mroku,
W nowym się pątnikowi stawiają uroku,

przedświtowych chwil (III 1—89), kiedy niebo wisi szeroko i wyżej niż na równinach nad głową, a na nim lśnią dogasające gwiazdy, budząc ochotę do rozważań astronomiczno-nabożnych, jakby dalszego ciągu astronomii młynarza Pawła i Proboszcza ze Starego Kościoła Miechowskiego.

Dzieła rąk ludzkich

O dziełach ludzkich mniej tu mowy, zaledwie ten lub ów szczegół się nawinie oczom poety; w jakimś najogólniejszym zarysie ukaże się topografia Kalwarii w objaśnieniach bywałych pątników (II 195—201), albo wylicza się kapliczki w miarę posuwania się procesji w IV i V pieśni. W kościele klasztornym uwzględniono tylko chór za wielkim ołtarzem (urządzony za gwardiaństwa o. Ambrożego) i obrazy historyczne, w kościele św. Krzyża groby Gaszynów, dalej Dwór Rajski, schody wiodące do kościoła klasztornego z ciasną bramą, domek pustelnika wśród słoneczników, wewnętrzne urządzenie klasztoru za klauzurą (V 238—249) wraz z takim szczegółem, że każda cela była pod wezwaniem jakiegoś świętego, ale przeważnie jest tylko suche wyliczenie, z którego dowiadujemy się o kaplicy Anioła Stróża, o Bramie Rajskiej, o Domu Pańskiej Wieczerzy, o Golgocie, o Górze Oliwnej, o św. Gradusach obok Domu Piłata, a kaplicy Wzięcia Krzyża na ramiona, o Domu Maryi Panny, o Jej grobie, o kaplicy Rafała, Trzeciego Upadku i o kościele w Porębie.

W porównaniu ze Starym Kościołem Miechowskim uderza szczupłość tego zasobu, dająca się wyjaśnić i mniejszymi rozmiarami poematu i pośpiechem w jego pisaniu, a odnośnie do dzieł rąk ludzkich także ich obfitością, która w razie szczegółowych opisów spowodowałaby monotonność, a nadto przeszkadzałaby głównemu celowi. Nie przewodnik bowiem po Kalwarii, lecz „pątnicze wspomnienia“ miały wypełnić poemat.
WŚRÓD ZAGADNIEŃ KOMPOZYCYJNYCH
Czas akcji

Poeta sam oznaczył rok 1875 jako czas akcji Góry Chełmskiej czyli Świętej Anny z klasztorem O. O. Franciszkanów. Wspomnienia z roku 1875 (według pełnego tytułu poematu). Wola poety jest w zakresie jego twórczości suwerenna i jeżeli coś robi, to ma po temu powody świadome lub podświadome. Wybór roku 1875 jako czasu akcji opierał się na teoretycznym postulacie epopei, aby „opiewała wypadek wielki wynikający z usposobienia i celu całego narodu lub przynajmniej znacznej jego części, w którym wszystkie pierwiastki życia narodowego poruszone i wywołane mają udział i na jaw występują“, żeby wypadek ten był „tą sprężyną ruchu powszechnego, tą siłą czarodziejską, co wszystkie umysły do siebie zwraca i wszystkie pierwiastki społeczne w ruch wprawia i na scenę wywołuje… był głównym wątkiem osnowy epopei, około którego gromadzą się wszystkie inne wypadki, zjawiska i okoliczności“ (Cegielski-Nehring: Nauka poezji, Poznań 1879, str. LXXIV—LXXV). Wypadkiem więc głównym miało być wypędzenie franciszkanów w r. 1875 z klasztoru św. Anny jako wydarzenie niepospolicie ważne dla ludu górnośląskiego, któremu odtąd miało braknąć „tego w świecie nieba“. Stwierdza to Bonczyk w liście do ks. Weltzla z 25 maja 1886 r.: „Uroczyste obchody na górze św. Anny i rozwiązanie konwentu — było głównym przedmiotem, dalsze dodatki miały być niejako masłem na chleb, niestety, to masło czasem takie zjełczałe!“
Samo wygnanie franciszkanów, przedstawione zgodnie z przebiegiem wydarzeń i w czasie jego rzeczywistej akcji, nie dawało tylu możliwości do spełnienia postulatów teorii epickiej, ilu Bonczyk potrzebował. Wobec tego postąpił podobnie jak w Starym Kościele Miechowskim i czas akcji przesunął a zarazem zacieśnił do kilku dni z tą wszakże różnicą, że tam dokonał przesunięcia wstecz o 2 lata, tutaj naprzód o parę miesięcy. Zyskiwał przez to możność odmalowania największego polskiego odpustu na Górze Chełmskiej na Podwyższenie św. Krzyża, którego wprawdzie w r. 1875 po wygnaniu franciszkanów nie było skutkiem zakazu rządowego, lecz który właśnie z woli poety miał się odbyć w poemacie z ogromną okazałością, niewidzianą bodaj od jubileuszu w r. 1864, a na jego obraz złożyć się miały częściowo dramatyczne szczegóły z ostatniego rzeczywistego odpustu w r. 1874. Metoda ta dawała jeszcze tę ukrytą korzyść dla wymienionych w nim księży i zakonników, gdyby ich pociągano o przypisane im w poemacie wynurzenia, że mogli jak najdobitniej im zaprzeczyć, jako iż odpustu w r. 1875 nie było i oni podczas niego niczego podobnego nie mogli mówić.
Przebieg odpustu polskiego na Podwyższenie Krzyża był od lat kilkunastu ustalony: odbywał się w dniach 14 września (Kalwaria ze stacjami Męki Pańskiej) i 15 września (stacje M. Boskiej), a przybywały nań pielgrzymki z dalszych okolic o 1—2 dni wcześniej, z bliższych 14 września rano. W pamięci poety tkwiły wspomnienia odpustu z r. 1874, ostatniego przed wygnaniem franciszkanów, a nie z r. 1875, którego nie było, oraz późniejszych po r. 1881, o czym poprzednio mówiłem, w szczególności zaś z r. 1885. Pierwotnie więc zakreślał akcję na niecałe 4 dni (tyle, ile w Starym Kościele Miechowskim), ale spostrzegłszy się, że nie odpowiadałoby to następstwu dni tygodnia w r. 1875, rozdzielił wypadki dnia drugiego na dwa i zahamował przez to akcję, która w pierwszych 3 pieśniach, a zwłaszcza w II i III, płynie powolnie, nabierając żywości w 3 ostatnich, stłoczona zaś jest szczególnie i szkicowana niemal w p. IV, na której najbardziej odbił się pośpiech w tworzeniu.

Akcja w poszczególnych pieśniach

Po tym dostosowaniu fikcyjnej akcji do roku 1875 przedstawiała się ona następująco: w pieśni I odbywają się przygotowania do odpustu w klasztorze, Gwardian wydaje odpowiednie zarządzenia, a zarazem usiłuje podtrzymać wśród zakonników ducha mimo nadchodzącego prześladowania, dzieje się to wszystko w sobotę 11 września po południu i służy zarazem do podmalowania tła ogólnego; w pieśni II przybywają kompanie z dalsza do Leśnicy, tam słuchają mszy św. i kazania, spowiadają się aż do południa (to wszystko bardzo krótko opisane), potem wypoczywają, a tymczasem księża okoliczni, przybyli z pielgrzymkami, są w gościnie u ks. Grelicha, oglądają jego tusculum, słuchają jego opowiadań o Gaszynach, o kaznodziejach nagórnych, objaśnień obrazów filarów ojczyzny i pouczeń politycznych, a wreszcie pod wieczór uroczyście ruszają z pielgrzymkami do klasztoru (niedziela 12 września), akcja, jak widzimy, niewiele ruszyła naprzód; w pieśni III pielgrzymka bytomska (a podobnie inne) jeszcze przed świtem wyrusza na św. gradusy, znowu opowiadanie tym razem Spinczyka z przeszłości Kalwarii, Spinczyk odwiedza pustelnika br. Aleksego, gdy tymczasem pątnicy oglądają grobowce w kościele św. Krzyża, potem idą, każda kompania z osobna, na Kalwarię, pod wieczór zaś o. Atanazy przyjmuje przewodników kompanij, a na wieczerzy dla księży ogłasza porządek nabożeństw na dzień następny, jest to dzień trzeci akcji, poniedziałek 13 września; pieśń IV wypełnia skrócony w porównaniu z poprzednimi opisami przegląd obchodu właściwego odpustu (wtorek 14 września), ułożony z jakimś pośpiechem tak dalece, że dla osiągnięcia zwykłych rozmiarów pieśni dodał autor i wieczerzę w klasztorze i chorobę Śniadka i lekturę dumek br. Aleksego i krótkie zresztą refleksje Spinczyka[6]; w pieśni V szczegółowość opisów rośnie, dotycząc głównie uroczystości dnia drugiego (stacyj Maryi) i zadzierzgając zarazem węzły z akcją pieśni VI, którą wypełnia spowiedź br. Aleksego i początek wypędzenia franciszkanów z klasztoru (środa 15 września). Cała więc akcja rozplanowana jest na 4i pół dnia, przy czym 4 początkowe pieśni obejmują każda wydarzenia jednego dnia wzgl. popołudnia, a tylko 2 ostatnie poświęcono wypadkom dnia piątego.
Rozmiary poszczególnych pieśni wahają się między 330 wierszami (pieśń VI najkrótsza) a 572 (V najdłuższa), w sumie zaś część przygotowawcza (pieśni I—III) obejmuje 1484 wiersze wobec 1303 części właściwej (pieśni IV—VI). Te proporcje świadczą z jednej strony o coraz większym pośpiechu w pisaniu pod koniec dzieła, z drugiej o jakimś rozszerzeniu nadmiernym obecnych pieśni II i III, aby uzyskać treść dla 2 dni akcji zamiast pierwotnego jednego. Mimo tych usiłowań treść jest w obu pieśniach dość skąpa i być może pierwotnie mieściła się wraz z treścią pieśni IV nie w trzech, lecz w dwóch pieśniach. Przybycie pielgrzymki bytomskiej na dwa dni naprzód jest uzasadnione, ale niewystarczająco zarówno odległością tego miasta od Góry Chełmskiej (coś ponad 40 km) jak chęcią zwiedzenia osobno Kalwarii, którego nam poeta nie pokazał i daniem sposobności do spowiedzi pątnikom, którzy według słów samego poematu mogli ją odbyć przedtem w domu jak również w niedzielę rano w Leśnicy. Są to skutki przesunięcia akcji z r. 1874, którego wypadki jako należące do akcji wspomina się i w pieśni I i IV, na rok 1875 i dodania przez to jednego dnia, aby wyrównać następstwo dni w tygodniu od soboty do środy, zamiast od soboty do wtorku, jak było w r. 1874, Może na to wpłynęła i chęć dania 6 pieśni, cyfry bardziej zwyczajowej w epice (w której występują ilorazy 3, a więc: 6, 9, 12, 24) niż 5, która to cyfra częściej występuje w dramacie.

Miejsce akcji

Jeżeli w poprzednim ustępie stwierdziliśmy działanie zasady jedności czasu akcji epickiej (4½ dnia), uzyskane bez nadmiernego nieprawdopodobieństwa, o ile uwzględnimy wspomniane już przesunięcie czasu akcji, — to jedność miejsca była tym łatwiejsza do osiągnięcia, że akcja nigdzie w tym czasie nie przenosi się poza Górę Chełmską i Leśnicę. Oczywiście, zarówno czas jak miejsce akcji nie obejmują nielicznych epizodów związanych z osobą ostatniego Gaszyny wzgl. z legendą o św. Aleksym. Miejsce akcji nie rysuje się tak plastycznie jak w Starym Kościele Miechowskim, przyczyn zaś tego zjawiska szukać należy nie tyle w pośpiechu pisania i obfitości przedmiotów na terenie akcji, ile w braku serdecznego związania się z nimi mimo częstych odwiedzin; uczucia bowiem poety obejmowały całość Kalwarii, a nie poszczególne jej kaplice i nieliczne tylko budowle przykuły do siebie jego uwagę: grobowce Gaszynów, pustelnia, chór klasztorny, korytarz za klauzurą i parę innych pomniejszych; najczęściej wspominany Rajski Dwór zawdzięcza swój opis nie tyle szczegółom architektonicznym, ile swemu pejzażowi, bo do Bonczyka przemawia właściwie przyroda Góry Chełmskiej, a nie to, co na niej zbudowano. Poza tym w opisie miejsca posługuje się poeta generalizacją, uogólnianiem, pomijając przeważnie szczegóły. Przyroda i ludzie odwiedzający miejsce odpustowe zlewają się niemal w jedno i Bonczyk bardzo bliski jest tonu, w który kilkanaście lat później uderzył Jan Kasprowicz w Święty Boże, a nawet o niego dwukrotnie (V 85—88 i 451—458) lekko potrąca, przedsmak zaś daje w wizji o. Atanazego (I 513—515), każąc głazom poprzedzać konwent w drodze wygnańczej.

Ośrodek akcji

Jeszcze w wyższym stopniu niż w Starym Kościele Miechowskim skupia się akcja Góry Chełmskiej naokół przedmiotu martwego dla ludzi obojętnych, żywego i życiodajnego dla poety i jego ludu, naokół samej góry, która z większym uzasadnieniem niż Miechowice stanowi środek Górnego Śląska, ów „pępek ziemi“ górnośląskiej, tak jak nim były Delfy dla starożytnej Hellady, i to nie tylko ze względów uczuciowo-historycznych („Tu ma Śląsk swoję Wandę, tu swój Wawel święty“), lecz także czysto geograficznych. Niezależnie ode mnie zauważył to ks. dr Szramek w liście do mnie z sierpnia 1937: „Byłem w tych dniach w Jesionie, podziwiałem piękność okolicy i utwierdziłem się w przekonaniu, że Góra św. Anny jest centrum Górnego Śląska“.
Góra Chełmska więc staje się zgodnie z pierwotnym pomysłem Bonczyka nie tylko przedmiotem, ale i podmiotem akcji całego poematu, jego — chciałoby się rzec — biernym bohaterem tak jak w poprzednim poemacie był nim stary kościół w Miechowicach, tylko w wymiarach większych i częstszych. Miejsce święte nie było i być nie mogło dla wierzącego poety czymś martwym, dlatego obok wspomnianych już 2 prób ożywienia Góry razem z wędrującymi po niej pielgrzymkami mówi Bonczyk o niej jako o istocie żywej nie tylko w ekspozycji napisanej o kilka lat wcześniej, lecz także w II 54—66, III 15—18, 228—290, IV 364—379, V 311—326, 523—536, VI 326—330). Samej zaś Góry ośrodkiem jest klasztor franciszkański, jej strażnik wierny, osierocony dwukrotnie z swych mieszkańców, lecz nie zaprzestający nawet wtedy pełnienia swych obowiązków względem ludu czy to przez „kaznodziejów nagórnych“ czy przez zakonników przebywających w nim nieurzędowo (o. Brzozowski, o. Atanazy) czy wreszcie przez okolicznych księży świeckich.
To ośrodkowe stanowisko Góry Chełmskiej widoczne było już w początkowej fazie kszta towania się pomysłu, równowczesnej z napisaniem poemaciku pt. Góra Chełmska (Św. Anna), o którego charakterze inwokacyjnym do jakiejś większej całości mówiłem poprzednio. Jakie stanowisko wyznaczył jej poeta, gdy pomysł zaczął uwzględniać bardziej bohaterów ludzkich, a ściśle biorąc jednego bohatera tj. Damiana Gaszynę, nie da się z całą pewnością określić. Jeżeli Damian miał kończyć tak jak w obecnym, trzecim z kolei ukształtowaniu się pomysłu, jako pustelnik na Górze Chełmskiej, to i znaczenie tej góry musiało znaleźć należyty wyraz. Trzecia faza zaznaczyła się redukcją drugiej, wtórną niejako ważnością wątku pustelniczego, a pierwszorzędną sprecyzowanego już wątku pierwotnego. Nie są to bowiem już „pątnicze wspomnienia“ bez wyjątku, lecz przebrakowane i ześrodkowane około „uroczystych obchodów na Górze św. Anny i rozwiązania konwentu“; to miał być „główny przedmiot i chleb“ poematu, reszta zaś niejako „masłem czasami zjełczałym“. Ta autokrytyka złączenia i splecenia z sobą dwu wątków z dwóch faz powstawania pomysłu wymaga pewnego zastanowienia się nad nią. Gdybyśmy przyjęli, że wątek pustelniczy jest ową „romantycznością i romantyką“, o której poeta mówi w liście do ks. Weltzla, że do niej odnosi się nazwa „masła czasem takiego zjełczałego“, to „chlebem“ jest realizm opisu „uroczystych obchodów na Górze św. Anny i rozwiązanie konwentu“. Na tym wszakże nie kończyły się inne dodatki czyli wątki, których charakter jest raczej „chlebny“ niż „maślany“. To zgadza się dobrze z realizmem przeważnej części poematu, ale i romantyzm reszty nie odgrzewa przebrzmiałego prądu literackiego bezkrytycznie, lecz w zespoleniu z realizmem, wyprzedza niejako swoją epokę i zwiastuje prąd nowy, jakby reakcję przeciw obowiązującym wówczas poglądom.

Akcja spleciona z 2 wątków

Na istotną akcję poematu składają się przede wszystkim dwa wątki: 1) odpust na Podwyższenie św. Krzyża i rozwiązanie konwentu, 2) opowieść Gaszynowska, jakkolwiek poeta w tytule uwzględnił tylko pierwszy wątek. Sprzężenie obu składników dokonywa się przez pustelnicze życie ostatniego Gaszyny na Górze św. Anny i udział jego przedtem czynny, w chwili zaś akcji poematu raczej bierny w uroczystym obchodzie. Poeta nie zapomina nigdy o tym wątku, w każdej pieśni dorzuca mniejszą lub większą ilość szczegółów do niego się odnoszących, aż wreszcie w pieśni VI pozwala mu swobodnie się rozpostrzeć i zogniskować wszystko, co z niego kalejdoskopicznym sposobem pokazano w poprzednich pięciu pieśniach.
Rozwinięcie wątku Gaszynowskiego odbywa się równolegle z rozwojem akcji odpustowej. Gdy w pierwszej pieśni widzimy ekspozycję wątku zasadniczego tj. odpustu i wygnania franciszkanów, to równocześnie w skromniejszych rozmiarach dochodzą nas wieści wstępne o drugim wątku. Słychać więc o pustelniku Aleksym, który od czterdziestu lat poświęca się Kalwarii, nie będąc „w niczyjej służbie“, o związku między śmiercią ostatniego Gaszyny, który ma umrzeć w klasztorze, a losami klasztoru, o tym, że ten Gaszyna „Damian waleczny“ zaginął gdzieś w świecie, o chorobie brata Aleksego, o jego życzeniu zobaczenia się z Gwardianem i jakiejś tajemnicy, której Gwardian z obawą się domyśla. Określił wprawdzie poprzednio w rozmowie z br. Józefem przepowiednie o Gaszynach jako „gadania owczarzy i cyganek“ (I 256—257), ale tego chyba nie myślał naprawdę ani on ani autor, który z większą słusznością mógłby się do ich ojcowstwa przyznać. W pieśni drugiej niewiele, ale wcale ważnych słów rzuca ks. Grelich, przytaczając w II 169—186 zwięźle „liczne pogłoski“ o przedostatnim Gaszynie Protazym, o gorącej krwi rodu, o porwaniu Protazemu córki, o poszukiwaniu jej przez syna i jego zatraceniu się w świecie, o śmierci obojga rodziców, lecz to wszystko zajmuje tak mało miejsca, iż można się w tym dopatrywać potwierdzenia domysłu, że pierwotnie inaczej była rozłożona treść w obrębie dzisiejszych pieśni II—IV, W trzeciej pieśni wraca zwichnięta w drugiej proporcja między oboma wątkami, nie tylko bowiem odwiedziny Spinczyka u br. Aleksego (III 192—239) wraz z naświetleniem polskości pustelnika, lecz także poprzedzające ten ustęp i następujące po nim wzmianki o grobowcach Gaszynów stanowią istotne posunięcie w rozwoju tego wątku. Z tym łączy się prośba Gwardiana (III 464—471) o komunię dla Aleksego z kaplicy Trzeciego Upadku i przewidywanie bliskiej jego śmierci. Pieśń czwartą kończą pod niezupełnie trafną nazwą („Pamiętniki Aleksego“) dumki niby to ułożone w młodości przez Damiana Gaszynę, liryczna wstawka na wzór romantycznych powieści poetycznych. Poprzedzające ją i następujące po niej refleksje Spinczyka mają podkreślić kluczowy jej charakter do tajemniczej historii br. Aleksego, którego nie domyśla się Spinczyk, lecz powinien pojąć domyślny czytelnik, zwłaszcza jeśli zapamiętał III 239: „módl się corocznie na Ga… moim grobie“. W pieśni piątej mnożą się wzmianki o br. Aleksym, przerywając raz po raz opis procesji; rozwój jego choroby skłania Gwardiana do przeniesienia go do klasztoru i umieszczenia go w celi św. Aleksego, daje to sposobność do epizodu zawierającego legendę o św. Aleksym i osobliwy „obrok duchowny“ wysnuty z niej przez br. Jukunda. Tu także następuje nawiązanie do pieśni VI, odkąd pojawia się „wąsal krnąbrnej twarzy“, po raz pierwszy przy przenosinach Aleksego z pustelni do klasztoru. Pieśń szóstą — jak wspomniałem — wypełnia w całości niemal spowiedź i śmierć br. Aleksego.
Ponieważ w rozdziale o czasie akcji podałem, wprawdzie z zaznaczeniem epizodów, rozwój głównego wątku, uważam za stosowne tutaj go nie powtarzać, natomiast wolę podkreślić wynikający wyraźnie z tego przedstawienia epizodyczny charakter dalszych wątków, które poeta próbował, lecz nie zdołał ich wpleść w akcję tak dokładnie jak historię Gaszynowską. Są to dwie sprawy ściśle z sobą w ideologii Bonczyka związane: lud i duchowieństwo górnośląskie. Owe „Boże trzody“, „ludek prosty“, a zarazem „mężne wiary rycerstwo“ zajmują poczesniejsze miejsce, bo występują wcale wyraźnie we wszystkich pieśniach prócz szóstej, ale wystąpienia te mają na ogół charakter chóru nie tyle z tragedii greckiej, ile z II części Dziadów, stanowią tło akcji, a zarazem mimo zacieśnienia ich do tych granic istotny jej motor. Rola Guślarza przypada tu w pomniejszeniu Spinczykowi, moglibyśmy powiedzieć, per procuram, w zastępstwie pustelnika, któremu wola poety kazała być utajonym arystokratą i zmagać się podczas odpustu z nadchodzącą śmiercią. Mniej już miejsca i uwagi dostało się duchowieństwu świeckiemu. Główny jego występ mamy w pieśni drugiej, w dalszych (od III—V) pojawiają się jego co wybitniejsi przedstawiciele epizodycznie, tam zaś, gdzie występuje ono jako całość podczas 2 wieczerzy w klasztorze, brak uogólnienia, które by się przeciwstawiło lub poprawiło wrażenie pieśni drugiej.

Protagoniści akcji

Jeżeli idzie o ludzi podejmujących lub przeprowadzających choćby częściowo akcję poematu, to na protagonistów wyrastają niewątpliwie: o. Atanazy i br. Aleksy. Pojawiają się oni lub słychać o nich we wszystkich pieśniach, w jednych mniej, w drugich więcej, ale w każdym razie na tyle, że stanowią ilościowo i jakościowo czołowe postacie poematu. Częściej jako osoba działająca występuje o. Atanazy, ale tę przewagę daje mu i jego stanowisko przełożonego zakonu (jak widzieliśmy, nieaktualne w r. 1875) i pełnia zdrowia, podczas gdy i choroba Aleksego i skrytość wobec ludzi musiały mu nadać charakter pasywny na czas trwania akcji, choć inaczej bywało w przeszłości. Można w tym współistnieniu dwóch głównych postaci widzieć wpływ lub zbieżność z Panem Tadeuszem i ze Starym Kościołem Miechowskim (p. mój wstęp do niego str. XVI), ważniejszy wszakże jest objaw inny wiążący również Górę Chełmską z typem epopei wergiliańskiej o wiele wyraźniej niż z homerowym, a mianowicie zasadnicza pasywność występujących w tym typie osób. Różnicę między obu typami stanowi rzecz pozornie drobna i słabo uchwytna: w typie homerowym ludzie mimo wszystko są czynni, aktywni, jeśli ktoś woli słowo pożyczone, są ich czyny, dokonane mimo świadomości przeznaczenia, często wbrew niemu z własnego wyboru, w typie wergiliańskim są tylko działania, wykonane zgodnie z wolą wyższą, której się ludzie poddają, dlatego dzieła ich sprawiają wrażenie odmienne niż w epopejach typu homerowego. O. Atanazy przeważnie działa, ale czyni niewiele, stąd mimo pozorów jest postacią raczej bierną niż czynną. O tym zaś zadecydowało nie wprowadzenie przez Bonczyka pierwiastka fatalistycznego do poematu, lecz istota jego talentu, jego podłoże psychiczne. Fatalizm nie jest motorem akcji, lecz jej manometrem. Dlatego o. Atanazy, nie przyznawając się do tego, ulega psychozie panującej w klasztorze, że z losem ostatniego Gaszyny związane jest istnienie konwentu, dlatego ciekawi go tajemnicza osoba br. Aleksego tak dalece, iż dla wypróbowania prawdziwości przepowiedni czy dla przyśpieszenia jej spełnienia się, poleca przenieść go przed zgonem do klasztoru, chociaż głosi szczerze, że wierzyć należy tylko w proroctwa biblijne, że panią nad klasztorem jest św. Anna, w której służbie i sprawie trzeba mężnie wytrwać. Z tej służby rodzą się jego obowiązki względem ludu polskiego, obrona jego zwyczajów i języka, posuwająca się aż do atakowania urządzeń nie tylko państwowych, lecz nawet militarnych, uświęconych nadmiernie w państwie pruskim jak sztandary wojskowe i Siegesallee, a przecież to nie jest najistotniejszą treścią duszy o. Atanazego, lecz tylko środkiem do ważniejszego celu:

Inaczej Atanazy! On nie o spolszczeniu
Myśli, tylko o wiecznym pątników zbawieniu…

Dlategoć te śpiewania, modły, te nauki;
By zbawienie upewnić, darłby serce w sztuki,
Gdyby te skuteczniejsze dlań się okazały; —
Nimi, nie głosem polskim gromiłby świat cały (V 45-46, 51-54).

To wierne trwanie w służbie św. Anny daje mu moc działania w obliczu nadchodzącej katastrofy zakonu, którą nie tylko przeczuwa, lecz także nieustraszenie przyjmuje, wie bowiem, że to wszystko jest tylko pianą na głębokim nurcie wydarzeń, którego bieg znany jest przede wszystkim Bogu. Za łaskę okazaną temu najwierniejszemu słudze uznać należy i wieszczbę z lotu bocianów i wizję śmierci biskupa Förstera i wreszcie spokojną wyższość w starciu z symbolem machiny państwowej, z „wąsalem krnąbrnej twarzy“. Działalność o. Atanazego wypływa mniej z jego woli i walki stoczonej z samym sobą, więcej z niezwykłej łaski, z owej gratia gratis data.
Mniej tej łaski, choć za nią nie szczędzi dziękczynienia, doznał br. Aleksy, Damian Gaszyna; dopłynął do cichej przystani u św. Anny, ale z burzy życiowej przyniósł z sobą niepokojące pierwiastki, których nie zdołała usunąć „święta, ostra pokuta“. Bardzo ludzki charakter ma jego udręka, choć „znalazł pokój boży“ według własnego mniemania. W duszy jego tęsknota do „obu Anien“ (Anny przez zły los mu wziętej i Anny świętej) nie ustanie aż do zgonu, z nią łączy się pamięć przeznaczenia, że śmierć jego jest zapowiedzią wygnania tych zakonników, którzy nie szczędzili mu opieki w starości i chwilach przedzgonnych, dopełnia zaś miary świadomość tego, co się dzieje poza celą św. Aleksego, że tam złowrogi goniec, wołający na niego dzikim głosem, rozpoczął już spełniać swoje posłannictwo; jest to niewątpliwie „wąsal krnąbrnej twarzy“, chociaż żadnym słowem nie zdradza Aleksy, co za związek w przeszłości czy teraźniejszości zachodzi między nim, a organami wykonawczymi państwa pruskiego. Tajemnicy uchyla nieco zachowanie się wąsala wobec trupa Aleksego: „Nic nam do waszych trupów; według zdania mego wolno zagrześć“ (VI 317—318). W związku z poprzednimi słowami wąsala: „ale ani drobnostki z sobą nie wezmiecie“ (VI 307), nabiera ta łaskawość innego znaczenia: zostawić możecie tu także trupy, które nic powiedzieć nie zdołają, bo o to właśnie idzie, żeby na tej ziemi wymarło wszystko, co jest żywe lub życia użycza polskości. Butny materializm, przemawiający ustami wąsala, nie przypuszcza, że trupy mogą przemawiać potężniej od żywych.
Zaznaczyliśmy już, że o. Atanazy jest przedstawicielem duchowieństwa zakonnego i jego roli w życiu Górnego Śląska; kogóż więc przedstawia br. Aleksy? Odpowiedź prosta: szlachtę górnośląską, czującą jeszcze łączność z ludem, a więc mającą w głębi duszy jakieś ostatnie iskry polskości — wydać się może zbyt łatwą i nieco anachroniczną, choćbyśmy powoływali się na przykład Karola Kosickiego, zmarłego w r. 1863. Symbolika, użyta przez Bonczyka w malowidle br. Aleksego, pozwala nam odpowiedź rozszerzyć, że w owym legendarnym pustelniku odbija się cała przeszłość Śląska, gdy jeszcze miał w swej polskiej strukturze społecznej wszystkie stany, przeszłość żyjąca już tylko w legendzie, podtrzymującej polskość w ostatnim filarze ojczyzny tj. w ludzie. Legenda i Bonczyk nie mylą się i popełniają niewielki tylko anachronizm, o którym kiedyś przy innej sposobności obszerniej pomówię, tutaj odwołam się tylko do pewnej zbieżności w pojmowaniu woli suwerennej poety, która kazała Słowackiemu w liście dedykacyjnym do Balladyny napisać do Krasińskiego: „niechaj tysiące anachronizmów przerazi śpiących w grobie historyków i kronikarzy; a jeśli to wszystko ma wnętrzną siłę żywota, jeżeli stworzyło się w głowie poety według praw Boskich, jeżeli natchnienie nie było gorączką, ale skutkiem dziwnej władzy, która szepce do ucha nigdy wprzód niesłyszane wyrazy, a oczom pokazuje nigdy, we śnie nawet, niewidziane istoty, jeżeli instynkt poetyczny był lepszym od rozsądku, który nieraz tę lub ową rzecz potępił: to Balladyna wbrew rozwadze i historii zostanie królową polską, a piorun, który spadł na jej chwilowe panowanie, błyśnie i roztworzy mgłę dziejów przeszłości“. W ten sposób legendarny Damian Gaszyna będzie ostatnim przedstawicielem nie tylko swego rodu i całej szlachty górnośląskiej, która dopóki była polską, miała mimo błędów swoje „dla świata i nieba zasługi“, lecz także polskiej przeszłości Śląska, anachronizm zaś na swój sposób „roztwiera mgłę dziejów przeszłości“.

Deuteragoniści akcji

Mniej wyraźnie rysuje się w poemacie rola duchowieństwa świeckiego. Bonczyk nie sięga tak daleko w jego historię jak przy dziejach klasztoru, ogranicza się wyłącznie do w. XIX, w którym wyolbrzymił znaczenie „kaznodziejów nagórnych“ nawet, jeśli idzie tylko o odpusty na Górze Chełmskiej, i okazał zbytnią wdzięczność wobec kard. Diepenbrocka, zaliczając go do „ojczyzny filarów“ za zdawkowy frazes wypowiedziany w Piekarach. Znane są już nam powody, dla których ks. Grelich otrzymał swoją aristeię w poemacie i wyrósł jakby na rzecznika całego duchowieństwa śląskiego w pieśni drugiej. Realizm Bonczyka kazał mu ten obraz poprawić i zróżniczkować przez wprowadzenie innych jeszcze księży jak: Droni, Michalskiego, Stabika, Engla itd., w usta zaś samego Grelicha włożył sporo sprzeczności, godzących się jakoś w duszy takich jak on duszpasterzy ówczesnych, których było bardzo wielu. Istota rzeczy polega na tym, że Grelich pozostanie postacią drugoplanową, deuteragonistą poematu, inni zaś jego konfratrzy, nawet Stabik, chociaż ich wystąpienia zarówno ze stanowiska polskiego jak ze względów czysto literackich przedstawiają większą wartość, schodzą na plan trzeci, nie otrzymują aristej, lecz muszą się zadowolić tylko epizodami. W tym objawia się również właściwe Bonczykowi poczucie rzeczywistości górnośląskiej w trzeciej ćwierci w. XIX.

Gdyby nie rozrzucenie członów w pieśni III i IV, można by mówić o aristei Spinczyka, najwyraźniejszego przedstawiciela ludu miejskiego górnośląskiego. Jest to również deuteragonista poematu; może dostałaby mu się pokaźniejsza rola, gdyby Bonczyk nie śpieszył się z napisaniem Góry Chełmskiej i opracowując ją czas dłuższy, doprowadził do rozmiarów Starego Kościoła Miechowskiego (większego od niej o 2/3), ale już i w obecnym kształcie da się zauważyć, że ani on ani inni przewodnicy kompanij nie ziszczą przepowiedni Grelicha: „Byśmy wszyscy dbali, lud zdrowo strawi nowe, a stare ocali“ (II 279—280).
„Stare“ i „nowe“

Instynkt realistyczny Bonczyka, będący najcenniejszym bodaj składnikiem jego postawy poetyckiej wobec ludzi i rzeczy, wyraził się w tej przepowiedni z taką prawdą, że aż strach bierze. Ten sam Grelich, który w II 268—270 zacieśnił obowiązek duchowieństwa wobec ludu polskiego do rozkrzewiania języka polskiego, a nawet, aby nie urazić księży niemieckich, zgodziłby się tylko na jego obronę przed zagładą, który potem (II 323—324) powołuje się na troskę o zbawienie dusz jako na cel i uzasadnienie obrony polszczyzny, — rzucił bardzo zagadkową pociechę: Byśmy wszyscy dbali, lud zdrowo strawi nowe, a stare ocali. Sam więc Grelich nie wierzy, żeby wszyscy księża chcieli dbać o tę obronę języka polskiego, z której wyniknąć miało zachowanie przez lud „starego“ i strawienie „nowego“. Ale cóż to jest to „stare“ i „nowe“? Polszczyzna i niemczyzna, czy wiara i walka kulturna, czy inna kombinacja tych 4 pojęć, a więc wiara i niemczyzna lub polszczyzna i walka kulturna? Jeżeli jednak wyłączy się jedno z tych pojęć, do którego z trudnością da się dostosować czasownik: strawić, a więc walkę kulturną, cóż pozostanie z tej przepowiedni, o cóż dbać mają wszyscy księża? Nie cofając się przed najokrutniejszym przypuszczeniem, dojdziemy do wniosku, że Grelich myślał o strawieniu przez lud niemczyzny a ocaleniu wiary, w najlepszym zaś razie o jakimś dwujęzycznym przyszłym ludzie śląskim. Nie jest więc myślowo daleki temu księdzu, nienazwanemu przez Bełzę, który ludowi śląskiemu chciał dać dwie nogi: polską i pruską. W ten sposób nie tyle my, ile instynkt Bonczyka demaskuje tego chwalcę „ojczyzny filarów“. Iluż jemu podobnych miało się pojawić w przyszłości i jak długo wypadło czekać na spadkobierców ks. Engla, głoszących z większym jeszcze zapałem prawo ludu do boju o swoje życie, o przyszłość godną świętej przeszłości! Spinczyk o tym boju nie myśli, z natury swego usposobienia skłonny jest do kontemplacji i oporu biernego raczej niż do walki, ale w serca swej kompanii wszczepiać będzie tylko miłość „starego“, a ku „nowemu“ nie da się skusić. Wie, czy nie wie, dlaczego będzie to robił, szczerze jednak zapewnia o. Atanazego, że „podwiele żyjem, powiodem jóm (wielkom kompanijem), tym tylko w życiu móm uciechem“. Możemy mu wierzyć, że ten niewielki, ale jakże owocny obowiązek pełnić będzie sumiennie i radośnie. Wtóruje mu jeszcze wyraźniej olbrzymi przewodnik pielgrzymki od Pszczyny: „Katolickie sioła, chcą nas jakoś przerobić, nie uda się zgoła!“ (III 352—353). Ćwierć wieku przedtem zauważył to samo o ludzie spod Pszczyny o. Karol Antoniewicz (p. moje Związki duchowe Śląska z Krakowem, str. 31). Przedstawiciele ludu nie potwierdzają przepowiedni Grelicha, nie chcą trawić niczego nowego, ocalą zaś stare bez względu na to, czy wszyscy księża będą dbali, czy też tylko niektórzy. Jeżeli zaś z tego oporu wyrośnie coś nowego, jeżeli do ocalonych starych skarbów wiary i języka przybędzie nowy, to właśnie będzie nim to, przed czym bronił się Grelich, będzie to w jego rozumieniu „polityka“, poczucie narodowe polskie.
Czy Bonczyk taki wynik przeczuwał, nie da się z poematu przytoczyć na to dowodu. Lud oczom jego przedstawia się jako masa jeszcze nieukształtowana, tająca w sobie możliwości, ale wymagająca nadania jej kierunku; stąd zrodził się pomysł „ojczyzny filarów“, stąd płyną zaklęcia w kazaniu ks. Engla. Krytycy piszący o Górze Chełmskiej poszli za daleko za jedną z dwóch alternatyw: Bonczyk jest polskim patriotą i na to jako dowód zgromadzili wszystko, co mówi o polskim języku, polskim ludzie itd., albo jest centrowcem, a w najlepszym razie regionalistą śląskim, jako Polak nieuświadomionym w porównaniu z Damrothem i na to znowu jako dowód utożsamianie go przeważnie z Grelichem. Na to wszystko trzeba powtórzyć z Grelichem słowa Horacego, ale już w całości:

Est modus in rebus, sunt certi denique fines
quos ultra citraque nequit consistere rectum (Sat. I 106-107).

i oprzeć je na poprzednim ostrzeżeniu Horacego, że nie wolno przeciwieństw zbyt ostro sobie przeciwstawiać, a więc w Bonczyku tkwi i centrowiec, którym powoduje rozsądek i rozwaga, i Polak nie gorszy od Damrotha, gdy nim owładnie instynkt poetycki, instynkt niewątpliwie już polski, przeciw któremu rozsądek wierzgać usiłuje jakby przeciw biblijnemu ościeniowi. Która z tych sił przeważa, to inna już sprawa, do której wypadnie jeszcze powrócić.
OD ZAMIARU DO WYKONANIA
Zamiar epicki i przeszkody

Z listu Bonczyka do ks. Weltzla poznajemy dość wyraźnie, jak się poecie przedstawiała dotychczasowa jego twórczość epicka w r. 1886: „Gdy lat temu około 15 mój pierwszy nauczyciel, weteran Paweł Bienek w Miechowicach jubileusz pięćdziesięcioletni obchodził, napisałem z okazji tej uroczystości kilka polskich wierszyków[7], które ze strony towarzystwa biorącego udział w obchodzie jubileuszowym zostały bardzo przychylnie przyjęte i ta okoliczność wzbudziła we mnie myśl napisania o moim miejscu rodzinnym jakiegoś obszerniejszego dziełka, w którym by główne role odgrywali znakomitsi przedstawiciele społeczeństwa miejscowego jak proboszczowie, nauczyciele, sołtysi. Zabrałem się więc do pracy, a materiał rozrastał mi się pod ręką, bo któryż też chłopak wiejski, osobliwie jeżeli przez długie lata pasał naprzód gęsi, potem świnie a ostatecznie krowy, nie miałby wiele do opowiadania o każdej drodze, każdej ścieżce, o każdym drzewie »swego wielkiego a oczywiście najpiękniejszego zakątka rodzinnego«! Tak powstał Stary Kościół Miechowski, obliczony li tylko dla miechowian, ale żeby się druk opłacał, wyszło spod prasy 500 egzemplarzy… Ponieważ Stary Kościół Miechowski opiewa tylko lokalne zdarzenia, przeto postanowiłem nabrawszy odwagi i zaufania do własnych sił, napisać coś w tym rodzaju, co by wszyscy mogli czytać, Góra św. Anny, cel dorocznych moich pielgrzymek, już dawno zajmowała moje myśli… O historii nie ma w tych pisaninach ani śladu! — do romantyzmu skusiła mnie Petronella — ale: romantyka i pielgrzymka — św. Anna i świat, franciszkanin i Romeo! czy to wolno łączyć w jedno? Uroczyste obchody na Górze św. Anny i rozwiązanie konwentu — było głównym przedmiotem, dalsze dodatki miały być niejako masłem na chleb, niestety, to masło czasem takie zjełczałe.“
Nie wchodząc w kwestię, czy ocena Bonczyka własnych utworów jest szczera czy tylko dostosowana do adresata, czy naprawdę Stary Kościół Miechowski przeznaczał pierwotnie tylko dla swej miejscowości rodzinnej, czy nie odgrywa roli w takim ujęciu sprawy wrodzona poecie skrytość i bojaźliwość, którą zauważył już Chłapowski (Roczniki Tow. Przyj. Nauk na Śląsku II, str. 16), — podkreślimy, że Bonczyk ocenia znaczenie obu swoich większych poematów inaczej w r. 1886 niż w 3 lata później, jeżeli Bełza dokładnie oddał swoją z nim rozmowę („Rzecz to mniejszej wartości“, mówi tam o Górze Chełmskiej). Jeżeli Bonczyk w istocie po 3 latach nabrał innego przekonania, to niemniej pisząc Górę Chełmską, zamierzał dać rzecz, którą nie tyle mogliby czytać wszyscy, bo mogli wszyscy czytać także Stary Kościół Miechowski, ile czytaliby z serdecznym przejęciem się i zrozumieniem, że tu idzie o szerszy widnokrąg i sprawę ważniejszą.
Tak więc musiała Góra Chełmska i to, co się na niej odbywało, zająć w poemacie główne miejsce, to była dla nich ojczyzna na poły ziemska, na poły niebieska, ich „to w świecie niebo“, a nie tylko „kraj lat dziecinnych“. Pewne zacieśnienie się do widnokręgu górnośląskiego nie wychodziło na złe koncepcji poematu; wprawdzie tylko urzędnikom pruskim wkłada w usta Bonczyk termin: „naród górnośląski“ (V 43) i tylko w ustach ks. Grelicha pojęcie ojczyzny ogranicza się wyraźnie do obszaru śląskiego, ale jeżeli idzie o utartą teorię epicką, nie da się zaprzeczyć, iż w r. 1875 można było zgodnie z rzeczywistością pojmować lud górnośląski jako całość odpowiadającą epickiemu pojęciu narodu. Był to okres przełomowy, w którym związki tego ludu z narodem polskim, jeżeli idzie o przeszłość, były silnie nadwerężone, niemal przerwane, a jeszcze nienawiązane, jeżeli idzie o przyszłość. Podobnie jak w Starym Kościele Miechowskim poeta stał na przesmyku dziejowym, którego tłem był ważny wypadek historyczny: walka kulturna, ale w Górze Chełmskiej uwydatnił silniej tło historyczne i moment przełomowy wybrał doraźniej wpływający na dzieje Górnego Śląska niż w tamtym poemacie. Niechęć do powtarzania się i trafny instynkt kazały mu uwzględnić tym razem nie tyle lud wiejski, który jest, choć się rozpływa w masie pielgrzymów, ile lud miejski, o którego duszę miała się przede wszystkim stoczyć najbliższa walka. Że lud ten przedstawiają w pierwszym rzędzie parafianie Bonczyka z Bytomia, wynika to nie tylko z pewnego rodzaju egocentryzmu i wygody poety, ponieważ znał ich najlepiej, lecz także z rzeczywistego, ówczesnego znaczenia Bytomia, w którym wychodził i Katolik i Gazeta Górnoszląska ks. Przyniczyńskiego. Walka o polskość miast górnośląskich ani podczas walki kulturnej ani w kilkanaście jeszcze lat później nie wydawała się na pewno wygraną, wszakże o wiele silniej od Bonczyka uświadomiony narodowo o. Euzebiusz Stateczny jeszcze w r. 1896 w Urywkach o Śląsku uważał miasta za groźbę dla narodowości i oświaty polskiej na Górnym Śląsku. Jeżeli stało się inaczej, to zadecydował o tym nowy typ w życiu tych miast, robotnik polski; odmalowani przez Bonczyka mieszczanie, rzemieślnicy głównie, polscy są „ostatnimi“, pokoleniem schodzącym z widowni.
Porywał się Bonczyk na rzecz niemałą, chcąc w poemat epicki wcielić to, co nadawało się raczej do rozważań politycznych lub historiozoficznych, co w poezji mimo epickich momentów prosiło o formę raczej dramatyczną, jeżeli nie miało się skończyć na opisie, zamiast na szerokiej opowieści. Ratując się przed groźbą opisowości podparł poeta akcję legendą Gaszynowską zawierającą raczej pierwiastki tragiczne niż epiczne i dlatego przepoił ją, jak mu się zdawało, romantycznością. Odczuwał pewną niewspółmierność obu głównych wątków i zadawał sobie pytanie, czy wolno je łączyć w jedno, formułując przeciwieństwa doraźnie: romantyka i pielgrzymka, święta Anna i świat, franciszkanin i Romeo. Ostatnie przeciwstawienie mniej udało się Bonczykowi, ale sformułował je tak ze względu na adresata, któremu chciał jakimś znanym pojęciem uzmysłowić istotę przeciwieństwa; gdyby przypuszczał znajomość literatury polskiej u ks. Weltzla, byłby wskazał na Murdeliona Kaczkowskiego albo na Jacka Soplicę i ks. Robaka, czy nawet Gustawa i pustelnika, bo ci o wiele są bliżsi Damiana Gaszyny i br. Aleksego niż franciszkanin i Romeo. Drugie przeciwieństwo było koniecznością, inaczej bowiem trudno było o uwydatnienie błogości panującej pod opieką św. Anny, zwłaszcza skoro świat przez „panów świata“ coraz więcej ją zakłócał. Romantyka pod piórem Bonczyka, jak wskazałem poprzednio, przechodziła w ludowość, która wprawdzie była niegdyś znamiennym składnikiem i romantyzmu polskiego i w mniejszym już stopniu niemieckiego, która jednak poza romantyzmem istniała i mogła przybierać obcą mu postać. Jeżeli wyraźnych znamion tej obcości nie ma w Górze Chełmskiej, to powodem była epoka, w której Bonczyk tworzył. Romantyczne natomiast jest mierzenie sił na zamiary, jeżeli idzie o wykonanie pomysłu.

Epos czy powieść poetycka

Zamiar Bonczyka, aby w formie epickiej przedstawić przeobrażenia, które się dokonały skutkiem walki kulturnej w życiu polskości na Górnym Śląsku, ukazać nie tylko ich zaczątki, lecz także w ogólnym zarysie wpływ na przyszłość, bo tylko w takich ramach mogło należycie wystąpić malowidło odpustów na Górze św. Anny i rozwiązanie konwentu, — prosił o formę epopei, a nie powieści poetyckiej, ku której skłaniała się legenda Gaszynowska. Złączenie obu nie mogło przeważyć szali na stronę powieści i w poemacie wystąpiło to przechylenie się ku epopei szeregiem zewnętrznych objawów, z których część już wymieniono. Dalszymi są początki pieśni, jak ekspozycja i inwokacja do św. Anny wyraźnie epopeiczna, a nie epicka tylko, w pieśni I, apostrofa do Śląska w II 9—28, powtórna inwokacja do św. Anny w IV 1—28, apostrofa do serca ludzkiego w V 9—26. Brak tych znamion w ks. III i VI da się wyjaśnić innym może pierwotnym rozłożeniem treści na poszczególne pieśni, ale trudno nie zauważyć nie przypadkowej chyba symetryczności w obecnym układzie: w pieśni I i IV inwokacje, w II i V apostrofy, w III i VI brak jednych i drugich. O innych objawach zakroju poematu na epopeę pomówimy przy technice poetyckiej.
Skoro jednak u kolebki Góry Chełmskiej stały różne sprzeczności: opis czy opowieść, epopea czy powieść poetycka, skoro te sprzeczności ważyły się i w ciągu jej tworzenia, jasną jest rzeczą, że zatarcie ich mogło nastąpić — że tak powiem — drogą fizyczną lub chemiczną, drogą stopu lub skojarzenia się pierwiastków. W drugim wypadku nastąpić musiała eliminacja zbędnych pierwiastków, które pozostałyby jako materiał do nowego utworu lub zostałyby odrzucone zupełnie. To, co się stało w Górze Chełmskiej, określić trzeba jako drogę pośrednią i zauważyć zarazem, że brakło czasu na zupełny przebieg procesu twórczego. Miał go Bonczyk dosyć, jak się zdaje, jeżeli szło o pomysł, nie miał na przelanie go w widoczne dla czytelnika kształty. Na to nie wystarczał sam tylko dostateczny czas, musiałyby także zwiększyć się rozmiary a rozlewność epicka popłynąć szerokim korytem. Tymczasem tej rozlewności poza pieśnią pierwszą i częściowo piątą w poemacie nie ma, gdyż nie jest nią zastój akcji w pieśni II, w której wszystkie opowieści Grelicha mają znamiona szkiców, a nie obrazów.
Poeta widocznie spieszy się i z napisaniem i z wydaniem poematu, nie zamierza bynajmniej liczyć się z radą Horacego: nonum prematur in annum i zaledwie w lutym 1886 r. ukończył poemat, już go oddał do druku, skoro około 20 maja rozsyła jego egzemplarze. Druk musiał ponaglać, bo w ówczesnych stosunkach drukarskich, uwzględniając czas na przepisanie brulionu i przesyłkę korekt, poszło wszystko wcale szybko. Powód pośpiechu jest nam znany, a mianowicie wydarzenia r. 1885 i 1886, na które „pokrzepienie serc” miał przynieść poemat, pokrzepienie doraźne, gdyż Bonczyk nie zamyślał strzaskać lutni, lecz zapewne już wtedy nosił się z trzecim z kolei poematem na szerokim tle polskim, który mógł swobodnie już wykończyć i pokazać, do czego wzbić się potrafi w „wieszczym ulocie“. Dlatego w Górze Chełmskiej nie rozwinął wszystkich swoich sił, poddał się konieczności wypływającej z braku czasu i do niej dostosował techniczną stronę poematu.

Wzory: Homer

We Wstępie do Starego Kościoła Miechowskiego omówiłem obszerniej wpływ wielkich epopei przeszłości na Bonczyka, dlatego, mówiąc o nim obecnie w zastosowaniu do Góry Chełmskiej, niejedno pominę. Z wzorów wymienionych tam nie oddziaływa niczym już Hermann und Dorothea Goethego prócz krótkości całego poematu, natomiast silnie zaznacza się nadal wpływ Homera, Wergilego i Mickiewicza, przybywają zaś dalsze wpływy literatury polskiej, a mianowicie: Malczewskiego i Pola, oraz w pewnym ograniczonym zakresie Zaleskiego. Idzie tu głównie o technikę poetycką, mniej zaś o pewne szczegóły związane z treścią, o których zresztą mówiłem już w rozdziale o legendzie Gaszynowskiej.
Zaczynając od wpływu Homera, stwierdzamy, że technika t. zw. aristei czyli dłuższych ustępów poświęconych drugorzędnym bohaterom ma w Górze Chełmskiej małe zastosowanie z tej prostej przyczyny, że takich postaci w poemacie jest mało. Wyraźnym okazem aristei jest pieśń II, w całości niemal poświęcona ks. Grelichowi, mniej wyraźnym i rozczłonkowanym na ustępy — rzecz odnosząca się do Spinczyka. Analiza aristei Grelichowej wykazuje nam dwie jej strony: jedną czynną tam, gdzie proboszcz leśnicki wypowiada swoje przekonania i wskazówki dla duchowieństwa, drugą raczej reprodukcyjną, gdzie opowiada o Gaszynach lub objaśnia obrazy „kaznodziejów nagórnych“ i „ojczyzny filarów“. Można by tu zastanawiać się nad tym, skąd Bonczyk wziął do nich wzór. Na pierwszy rzut oka nasuwałaby się analogia do Pana Tadeusza I 56 — 68, tylko że w nim takie obrazy są nieliczne, lecz za to szerzej opisane. Jedna właściwość wspólna jest im i obrazom Bonczykowym tj. ich prowincjonalizm. W bawialni soplicowskiej wiszą wyłącznie portrety bohaterów rodem z dawnej Litwy: Kościuszki, Rejtana, Jasińskiego i Korsaka (w pierwotnej redakcji Pana Tadeusza zamiast 2 ostatnich był portret ks. Józefa Poniatowskiego), w tusculum Grelicha są tylko obrazki znakomitości śląskich. Można by myśleć także o Eneidy I 455—493, gdzie obrazy w świątyni Junony w Kartaginie przedstawiają dzieje walk trojańskich lub o VI 20—33 szkicujących przygody Dedala. Od tych 2 wzorów różni się Bonczyk obfitością obrazów a zarazem pobieżnością objaśnień i podziałem ich na 3 cykle. To każe nam przypomnieć sobie technikę II ks. Starego Kościoła Miechowskiego i szkicowość katalogu gospodarstw miechowskich, który wywiedliśmy z katalogu okrętów w II ks. Iliady. Otóż, do pewnego stopnia niesłusznie nazywa się drugą część II ks. Iliady katalogiem okrętów, skoro jest tam katalog przede wszystkim wojsk, a wtórnie tylko przy armii Agamemnona także okrętów, właściwie zaś katalog wodzów tak achajskich jak trojańskich oraz sprzymierzeńczych, przedzielony opowieścią epicką. Powtarza się ten środek techniczny w Eneidzie VII 641—817 jako katalog wodzów italskich idących w bój przeciw Eneaszowi, z pewną zaś odmianą w VI 756—887, gdy Eneaszowi pokazuje Anchizes przyszłe znakomitości z jego rodu. Obok więc wpływu Pana Tadeusza i Eneidy przyjąć musimy jako podstawę techniczną obrazów Gaszynów, kaznodziejów nagórnych i ojczyzny filarów wzór II ks. Iliady i własny Bonczyka z II ks. Starego Kościoła Miechowskiego. Trzy cykle obrazów stanowią pewną całość: katalog znakomitości górnośląskich XVII—XIX w.
Innym środkiem technicznym Homera, przejętym na znaczną skalę i na serio stosowanym, są powtórzenia całych zwrotów, często kilkowierszowych, określających niemal hieratycznie jakąś czynność lub rys charakterystyczny. Powtórzenia te widzieliśmy już w Starym Kościele Miechowskim, ale tam używał ich Bonczyk czasem ironicznie, w Górze Chełmskiej natomiast zupełnie poważnie. O homeryckim ich pochodzeniu świadczy jedno z nich (III 132 i 404). Po homerowsku łaknienie wygnali. Jest ich poczet spory, wyliczony przeze mnie w objaśnieniach do I 99 i 161—162, a wyróżniają się z niego dwa: Il 343—346 i V 301—304 o Spinczyku nakazującym zatrąbienie intrady, związane z porównaniem do generała komenderującego i zwrot przez częstość powtarzania nabierający znaczenia symbolicznego (V 205—206, 215—216, 353—354, 467—470 i VI 300—304) o wąsalu krnąbrnej twarzy, który świat łyka (wzgl. chciałby zjeść, pochłania) okiem, co się w czole żarzy, zwrot rozszerzony o nowy składnik w 2 ostatnich wypadkach. Na uwagę zasługuje fakt, że środek ten stosuje Bonczyk głównie w pieśni I, V i VI, rzadki natomiast jest w innych pieśniach, w IV zaś całkiem go nie ma. Może ma to jakiś związek z czasem powstania tych pieśni. Wpływ Homera na dobór epitetów, figur i tropów dałby sposobność do obszernych zestawień, tutaj zadowolimy się wskazaniem na: sławną farę (II83) i ziemię lud żywiącą (V 318).

Wergili

O wpływie techniki wergiliuszowej rzuciliśmy przygodnie kilka uwag; uzupełnimy je tutaj przytoczeniem motywu wróżby z lotu ptaków: w Eneidzie I 390—400 Wenus wróży Eneaszowi z lotu łabędzia powrót jego floty i towarzyszy, w Górze Chełmskiej I 294—307 o. Atanazy wróży z lecących ku południu bocianów, które wnet powrócą, że błogowrogą dla klasztoru będzie ich jazda. Inny środek techniczny: wiersze podpórkowe, t. zw. tibicines Wergilego, stosuje Bonczyk w Górze Chełmskiej dwukrotnie: III 165 i IV 217. Za wpływem wergiliuszowym, a nie X ks. Pana Tadeusza przemawia ich brak w spowiedzi Gaszyny, której podobieństwo do spowiedzi Jacka Soplicy kazałoby się ich tutaj spodziewać. Ważniejszą jeszcze rzeczą jest przejęcie się Bonczyka nie tylko nastrojem zbożności i poddania się siłom wyższym, nastrojem dominującym w Eneidzie, bliskim wprawdzie tendencjom romantycznym, ale na poetę górnośląskiego oddziaływającym właśnie z lektury epopei rzymskiej, lecz także techniką epicką Wergilego, którą prof. Tadeusz Sinko (Wstęp do Eneidy w przekładzie ks. T. Karyłowskiego, Kraków 1924, str. XVIII—XIX) tak charakteryzuje: „Dla nowego gatunku postarał się o nowy styl. Cechą tego stylu jest dążenie do efektów dramatycznych i patetycznych z pomijaniem szczegółów nieefektownych. Aby zdumieć czytelnika, rezygnuje poeta z wygodnej obszerności epicznej i prowadzi akcję do pewnych punktów szczytowych o silnej zawartości uczuciowej. Z tym pośpiechem w prowadzeniu akcji łączy się fakt, że Wergiliusz nie powtarza za Homerem większych ustępów,… chętnie za to zatrzymuje się tam, gdzie nastręcza się sposobność do efektów malarskich… Jest to technika epylliów, a tę technikę widać także w tym, że ważne zdarzenia zbywa krótko lub nawet przemilcza… Różni go też od Homera zerwanie z długim oddechem opowieści i rozczłonkowanie jej na części w sobie zamknięte… Styl Eneidy jest silnie retoryczny… posługuje się obficie wszelkimi środkami z arsenału szkół retorycznych.“ Wpływ techniki wergiliuszowej na Stary Kościół Miechowski (p. mój Wstęp do niego str. XXXVIII i LXII) był skromniejszy niż na Górę Chełmską, w której wyliczone przez prof. Sinkę właściwości owego stylu wergiliuszowego możemy śledzić w pełni. Nie kładąc kropek nad wszystkimi i, zwrócimy przykładowo uwagę, że pieśni II i VI w zupełności, a w mniejszym nieco stopniu I i V Góry Chełmskiej stanowią takie na wzór Wergilego zamknięte w sobie całości. Nie jest wszakże Bonczyk niewolniczym naśladowcą Wergilego i stosując efekty jego techniki, domiesza nieraz nieco ironii nowoczesnego człowieka, np. po opowieści Grelicha o Gaszynach zabiera głos ks. Widera i w patetycznej, pełnej antytez diatrybie na temat: owinasi doprowadza już swoje oburzenie do punktu szczytowego, gdy przerywa mu ks. Cieślik:

Hamujże się, Wojciechu, boś to nie w Wieszowie,
Nie na wsi, ale w mieście! Jak się w twojej głowie
Zacznie mleć polityka, to słuchaczom biada! (II 149-151).

Ostrzeżenie to posługuje się również antytezą: boś to nie w Wieszowie, nie na wsi, ale w mieście, antytezą humorystyczną, skoro różnica między miastem (Leśnicą), a wsią (Wieszową) jest bardzo mała. Bonczyk pamiętał o krzywdzie, jakiej mogliby się w tych wierszach dopatrywać proboszcz wieszowski i jego trzoda, toteż w III 368—369 naprawia reputację Wieszowej w sposób żartobliwy, zaliczając jej przewodnika między śpiewaków „miast większych“ (III 334), lecz kładąc mu w usta „cudną, piękną rachubę“: „Nos tu bandzie choć piańcset z Wieszowy, nie rachując ercpristra, ale biołegłowy“.
Nie od Wergilego pochodzą te żarciki w patetycznych miejscach, ale za jego podszeptem przemilczano przeważnie przebieg pielgrzymki po stacjach Męki Pańskiej, która nie nadawała się w tym stopniu do wprowadzenia „punktów szczytowych o silnej zawartości uczuciowej“ co stacje Maryjne, gdyż Mękę Pańską zasadniczo znali już wszyscy ze stacyj po kościołach i opis ich nie dawałby zupełnie nowych wzruszeń, a nadto w razie ich uwzględnienia powstałaby konieczność powtarzania się w opisie stacyj Maryjnych. Przeniósł tedy Bonczyk za wzorem Wergilego rzeczy mniej znane nad znane dobrze i dążył w ich przedstawieniu do silnych efektów, z których jednym jest uporczywe towarzystwo „wasala krnąbrnej twarzy“, odzywającego się głosem poziomego rozsądku w chwilach największego napięcia pobożności. Opuszczenie stacyj Męki Pańskiej jest typowym przykładem, jak Bonczyk „ważne zdarzenia zbywa krótko“, bo przecie na odpuście Podwyższenia św. Krzyża te stacje, a nie Maryjne stanowiły główną część uroczystości. Podkreśliłem już dramatyczność treści Góry Chełmskiej, która znalazła swój wyraz w dramatycznym jej przedstawieniu zarówno w pieśni I o znacznej przewadze dialogów jak w pieśni VI. O retorycznym zabarwieniu stylu mówić będziemy jeszcze w rozdziale o wysłowieniu (str. CXVI i nast.).

Mickiewicz

Wpływ Pana Tadeusza na Górę Chełmską skupił w kilku ośrodkach, nie rozlewając się po całym poemacie, jak to było w Starym Kościele Miechowskim. Pierwszym takim punktem jest początek pieśni I, w którym dwukrotnie zaznaczył się wpływ inwokacji Pana Tadeusza, a mianowicie w w. 33—41 i 55—72, w których nie trudno zauważyć, że „Królowa Polski z Ostrobramskiej wieży Litwie, a Jasna Góra Lachom w pomoc“ biegnąca — to refleks „Panny świętej, co Jasnej broni Częstochowy i w Ostrej świeci Bramie“, ale trzeci człon: „co śród zamkowy nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem“ — przybrał zgodnie z tłem śląskim nowy wygląd: jest to święta Anna z Chełmskiej Góry szczytu, królowa górnośląskiej warty. Stąd w dalszej konsekwencji Bonczyk traktuje Śląsk jako równorzędny człon z Koroną i Litwą, zgodnie zresztą z przeszłością historyczną. Rzuca to także światło na sprawę wyłączności regionalnej czyli t. zw. separatyzmu śląskiego nie tylko u twórcy Góry Chełmskiej, lecz także u innych Górnoślązaków. O związku między portretami w bawialni soplicowskiej a obrazami „ojczyzny filarów“ w tusculum ks. Grelicha była już mowa. Jednym z drobniejszych refleksów Pana Tadeusza jest także Góra Chełmska III 67—70:

za nimi (gwiazdami) na wozie wspaniałym
Krąży Michał Archanioł, którymkolwiek śmiałym

Napaściom złego ducha grożąc już z daleka —
Święty pokój na niebie, Lucyper ucieka, —

Mieści się tu poprawka, zrobiona już poprzednio w St. Kościele Miechowskim V 289—293, wersji Mickiewiczowskiej w P. Tadeuszu VIII 81—86. Podobne drobniejsze objawy można pominąć wobec najobszerniejszego dowodu wpływu Pana Tadeusza, jakim jest spowiedź Damiana Gaszyny w VI pieśni Góry Chełmskiej, odpowiednik spowiedzi Jacka Soplicy. (P. mój artykuł: Pod urokiem Pana Tadeusza w Szkole Śląskiej 1934, str. 177—180). Być może, że ta zależność Bonczyka od wzoru wystąpiła dobitniej dlatego, iż tu poeta skracał obszerniejszy pomysł swej opowieści o ostatnim Gaszynie. Różnicę ważną stanowi ze względu na słuchacza spowiedzi zmiana w umieszczeniu zasadniczego wyznania. Ks. Robak zaczyna spowiedź od słów: Jam jest Jacek Soplica, br. Aleksy swoją tajemnicę odsłania w dokumencie pergaminowym, znalezionym przy jego zwłokach: Jam jest Damian hrabia Gaszyna z Gaszynów itd. Ta zmiana wpłynęła i na technikę samej spowiedzi, która w ustach br. Aleksego jest jakby spowiedzią w spowiedzi, wyznaniem tajemnicy niby kogoś trzeciego. Na zależność czy zbieżność tej techniki z rękopisem starego malarza w Eliksirze szatańskim E. T. A. Hoffmanna zwróciłem uwagę poprzednio. Jest w tej spowiedzi jeszcze ślad innego dzieła Mickiewiczowego: IV części Dziadów, o czym szczegółowiej w obj. do VI 116 i 231—233; ten rys zapożyczony z dramatu nieszczęsnego kochanka Gustawa wyjaśnia nam, dlaczego Bonczykowi w liście do ks. Weltzla nasunęła się metonimia w antytezie: Romeo i franciszkanin, zamiast Gustaw i pustelnik, która byłaby bliższa istoty rzeczy. Ostatnią wreszcie uwagę poświęcimy podobieństwu tytułu Góry Chełmskiej do Pana Tadeusza: mamy tu trójczłonowy tytuł zawierający spojrzenie z dwu stanowisk na treść poematu i określenie gatunkowe, skromniejsze od zamiaru. To samo widzieliśmy już w Starym Kościele Miechowskim o tytule dwuczłonowym, tutaj tytuły odpowiadają sobie dokładniej: Pan Tadeusz czyli Ostatni zajazd na Litwie, Historia szlachecka z roku 1811 i 1812 — Góra Chełmska czyli Święta Anna z klasztorem O. O. Franciszkanów. Wspomnienia z roku 1875, a więc aż do oznaczenia czasu.
A. Malczewski

Marię Malczewskiego znał Bonczyk co najmniej od lat studiów wrocławskich, ale ślady jej znajomości są nieliczne. Najdawniejszy da się wyśledzić w przekładzie Rozstania się Hektora z Andromachą Schillera (miecz zardzały w zapomnieniu leży) i w wierszyku erotycznym: Gerciu, drogie życie moje, stanowi go zaś niezrozumiałe w stosunkach śląskich XIX w. wezwanie do kochanki, gdy chce wyruszać na wojnę:

Daj zardzałą karabelę,
Dziadów ręczą broń!

Ta zardzała karabela w ręku Bonczyka jest dalekim echem zardzałych zbroi z Marii w. 177. Wyrazu: zardzały słowniki jęz. polskiego nie znają, nie mogę więc sprawdzić, czy nie ma go u innych autorów poza Malczewskim i Bonczykiem.
W St. Kościele Miechowskim IV 166—168 stary Bonczyk ginie we wspomnieniach „jak w swej Ukrainie koń i jeździec“, oczywiste to przypomnienie Marii I 47—50. Ten obraz jeźdźca powtórzy się w Górze Chełmskiej VI 204—211, przywołując na pamięć nie tyle obraz pędzącego kozaka z Marii 15—18 i 47—50, ile Wacława spieszącego po zwycięstwie do żony (w. 1201—1206) z podobnym następstwem wypadków: Wacław zastaje Marię martwą, Damian pustą komnatę Anny. Mimo znacznych sprzeczności należy postać „wąsala krnąbrnej twarzy“ jako uosobienie grożącego nieszczęścia połączyć z tajemniczym pacholęciem w II pieśni Marii. To pozornie dziwne skojarzenie jest uzasadnione uwagą Malczewskiego (w. 1422—1424), a zwłaszcza pozostawieniem bez odpowiedzi wątpliwości, kim jest pacholę dla Wacława: „czy duchem jego losu? aniołem? szatanem?“ Bonczyk uświadamia czytelnika przynajmniej z grubsza, kim jest wąsal, i w ten sposób ściera częściowo romantyczne zabarwienie. Najsilniej wszakże w pamięci poety utkwiło zakończenie Marii (w. 1466 — 1467, a w związku z nimi 640), dając powracające niby refren, niby motyw przewodni nastroju w Górze Chełmskiej IV 384—387 i VI 326—331. Jest to najwyraźniejsza reminiscencja z Marii, stwierdzająca jak gdyby pieczęć pod dokumentem wpływ poematu o Ukrainie na nastrój i technikę Góry Chełmskiej. W metryce charakteru Damiana Gaszyny obok innych ojców chrzestnych (Jacek Soplica, Gustaw, Murdelio, Giaur, br. Medard, Stanisław Oświęcim z poematu Antoniewicza) zapisać trzeba także Wacława.

Pol i Zaleski

W dalszym rzędzie tej metryki znaleźć się musi miejsce i dla Mohorta Wincentego Pola. Do tego rapsodu rycerskiego wiedzie nas pierwsza wyprawa Damiana Gaszyny w świat polski, obejmująca wprawdzie na szlaku podróżnym więcej nazw miejscowości niż marszruta Ksawerego Krasickiego, ale w ogólnym zarysie przypominająca tamtą. Można by się spierać, czy ów „świat za ciasny” podczas pierwszej wyprawy Gaszyny (VI 148) jest bezpośrednio rodem z Pana Tadeusza X 516: świat był mnie otwarty, czy pośrednio z Mohorta: Ale od Lwowa stał już świat otwarty, natomiast bezpośrednio, zdaje się, z rapsodu Pola wywodzi się pomysł VI 107—108 i 226—227 (p. obj. do VI 107—108), a mianowicie, że śmierć bohatera oznajmia hałas, na którego głos biegną rzeczywiście (w Mohorcie) lub przypuszczalnie (w Górze Chełmskiej) bracia zakonni. Coś także z długoletniej, rycerskopustelniczej, twardej służby Mohorta, z jego wiernej tęsknoty za utraconą narzeczoną odbiło się w losach i wytrwałości Damiana Gaszyny.
Z Polem i po części z Bohdanem Zaleskim łączy się wkładka liryczna w postaci 7 dumek w IV 302—387. Zasadnicza ich forma: czterowiersz trochaiczny ośmiozgłoskowy o rymach parzysto biegnących jest pospolity w dumkach tak Zaleskiego jak późniejszych poetów. Użył go Bonczyk w 1 i 7 dumce. Zaleski chętniej wprawdzie posługuje się w tej zwrotce rymem przeplatanym lub klamrowym (np. Rusałki, Śpiew poety), ale mamy przykłady i tamtej formy w Przygrawce do nowej poezji i sporadycznie w Kalinowym moście. Podobnie postępuje Pol w całym szeregu swoich lirycznych utworów, stosując różne rodzaje rymów, często w tym samym poemaciku; tak np. w dumie Hetman Złotobrody zaczyna od rymów parzystych, potem zaś przechodzi do przeplatanych. Najbardziej wszakże ciekawi nas ze względu na Bonczyka wspomniana w Górze Chełmskiej Pieśń o ziemi naszej, zbudowana z ośmiozgłoskowców zazwyczaj parzysto rymowanych, często wszakże przechodzących w rym wewnętrzny jak np. znany początek:

A czy znasz ty bracie młody,
Twoje ziemie, twoje wody?
Z czego słyną, kędy giną,
W jakim kraju i dunaju?

Rymem wewnętrznym posługiwał się często Zaleski, posługiwali się też inni poeci, ale najbliższy Bonczykowi sposób jego użycia spotykamy właśnie u Pola. Budowę tę samą co w przytoczonym początku Pieśni o ziemi naszej widać w dumce 6 z tą tylko różnicą, że graficznie przedstawia się ona jako sześciowiersz złożony z 2 ośmio— i 4 czterozgłoskowców. Cztery inne dumki (2—5), wywodząc się zasadniczo z czterowiersza ośmiozgłoskowego, przez rozmieszczenie rymów zmieniają się w pięciowierszowce o 2 rymach, mające 2 odmiany: 8 aa 4 bb 8 a lub 8 aa 4 bb 8 b. Zdaje się, że poza Polem i Zaleskim zarówno pod względem formy jak sposobu ujęcia treści nie miał Bonczyk innych wzorów do swoich 7 dumek, które jako twór poety z najdalszego na zachód krańca Polski są znamiennym zjawiskiem w historii tego gatunku lirycznego.

Samorodność poezji Bonczyka
Drobiazgowe, a często pozornie za pochopne wywody poprzednie nie miały na celu samego tylko śledzenia cudzych wpływów na Bonczyka, przeciwnie zamiarem moim było wykazać, że ogłoszenie go poetą samorodnym nie jest zależne od znikomości śladów lektury, lecz właśnie na tle ich obfitości uwypukla się należycie. Dlatego notowałem skrzętnie, czym Bonczyk uzupełnia lub zmienia technikę swego wzoru, a osobno jeszcze nakreślę rozmiary jego samodzielnych kroków na polu techniki epickiej. Zaznaczam jednak już tutaj, że samorodność poezji Bonczyka wypływa głównie z treści jego poematów, z jego spojrzenia na świat zjawisk, objętych dziełem poetyckim, mniej zaś z użytej przez niego techniki. Samorodność pod tym względem jest możliwa tylko teoretycznie, jeżeli twórca z literaturą w ogóle się nie zetknął albo o lekturze własnej na czas tworzenia zapomniał. Bonczyk do takich szczęśliwych czy nieszczęśliwych autorów nie należał, lektury swej nie zapominał łatwo, przeciwnie w ulubionych autorach widocznie się rozczytywał dokładnie i urabiał sobie własny styl, po którym łacno go wśród tysiąca nawet poetów można rozpoznać, dotyczy to zaś zarówno jego języka jak stosunku do opiewanych przedmiotów. Uwzględnienie więc zależności jego od twórców poprzedzających go nie może wpłynąć ujemnie na ocenę jego spadku poetyckiego, nadaje mu raczej nową wartość, że wybrał własną drogę nie skutkiem nieznajomości innych dróg lub znajomości ograniczonej do niewielu szlaków, lecz po dokładnym zaznajomieniu się z właściwym kierunkiem.
WYSŁOWIENIE
Język „Góry Chełmskiej“

Pod względem językowym nie różni się drugi wielki poemat Bonczyka zbytnio od pierwszego zwłaszcza w wydaniu II i mógłby z tą samą słusznością co tamten uchodzić za napisany „w narzeczu górnośląskim“. Jeżeli Bonczyk określenia tego zaniechał, to uczynił to widocznie dlatego, że zabarwienie narzeczowe nie odbiera poematowi zasadniczej cechy, iż jest napisany po polsku, i że to zabarwienie utrzymało się w granicach, do których wolno dojść każdemu autorowi piszącemu literacką polszczyzną. Pod tym względem nie różni się od autorów Młodej Polski, którzy w podobnych rozmiarach zabarwiali swój język narzeczem rodzinnej miejscowości czy okolicy; Bonczyk robi to od nich wcześniej. Ubocznie działać mógł także wzgląd na pozorną tendencję separatystyczną poematu, na której korzyść tłumaczyliby niejedni dopisek w tytule: w narzeczu górnośląskim, gdyby go autor umieścił; brak właśnie tego oznaczenia każe i na treść spojrzeć z większą ostrożnością.
Narzecze w formie surowej wprowadził Bonczyk do Góry Chełmskiej obficiej niż do Starego Kościoła Miechowskiego; tam użył go tylko raz w III 67, tu trzykrotnie: III 25—32, IV 264—265 i 276—277 dla ożywienia opowieści humorystyczną paplaniną jakiejś kumoski bytomskiej lub „zdrowymi odpowiedziami“ Śniadka i III 350—374, gdzie poważnie daje się próbki gwar śląskich i słowackiej, nie zawsze udatne może z powodu uproszczonej transkrypcji. Mamy więc tu zdania w narzeczu: spod Pszczyny, Hulczyna, Opola, Głogówka, Olesna, Bytomia, Wieszowy, Cieszyna i Trenczyna, ale w pewnej ich części narzeczowość ogranicza się do jakiegoś charakterystycznego wyrazu, gdzie indziej przejął zdania z książki nabożnej. Za narzeczowe uznać można tylko wypowiedzi śpiewaków w III 356, 360—361, 363, 364—366, 368—369 i 370. Nie wchodząc w dokładność oddania cech wymowy, zaznaczyć musimy pewną jakby sprzeczność czy przeoczenie poety. Przewodnikiem kompanii bytomskiej jest Spinczyk, który w poemacie do swoich krajanów przemawia językiem literackim, a w III 364—366 do o. Atanazego mówi narzeczowo. Wprawdzie Bonczyk zaznacza tu doborem liter tylko wymowę, ale pozostaje zawsze pytanie, dlaczego to zrobił. Odpowiedź, że ze względu na specjalny charakter tego ustępu, mnie przynajmniej nie zadowala i sądzę, że także w tym wypadku Bonczyk oddał rzeczywistość. Spinczyk, przemawiając do podwładnej sobie kompanii, idzie za przykładem księży i stara się o literackie wysłowienie, wobec o. Atanazego następuje odprężenie i powrót do potocznego języka.

Objawy fonetyczne

Poza tymi 3 miejscami język poematu ma tylko naleciałości narzeczowe, które wypada pokrótce rozpatrzeć. W zakresie głosowni nader nieliczne są objawy mazurzenia lub mylnego jego unikania. Rzecz ogranicza się do wyrazu: zyzny (p. obj. II 17) i niezyzny (p. obj. V 324), ale w VI 62 mamy: użyźnione. Rzekome mazurzenie usunięto w wyrazie: szkarbona (III 338), tak jak to było już w St. Kościele Miech. II 283. Obficie występuje ó tam, gdzie go nie ma w literackim języku, ale w zakresie tych objawów brak podobnie jak w St. Kościele Miech. konsekwencji, powstają często oboczności i to w tym samym wyrazie jak np.: owoż (III 40, VI 117) obok owóż (V 256, 410). Mamy więc: przeniósły, podnióśli, stósuje, ółtarz, ółtarzem, chłódnych, w chłódku, chłódził, ale chłodna (III 480), tór, chłónęły, pochłónęło, przywióźli, rozwiózli, mógło, dróga, drógi, drógo, dródze, ale drogę (11 404), jakóżeś, jakóż, papióry, szkólne, klasztór, gróbek, wóla (V 436 dla rymu), obok tego zaś: tłomacze, tłomaczenie, tłomoczki, nożki, spolnie itd. W zakresie nosówek zauważyłem tylko: głęb (I 423 i V 78) zamiast: głąb. Oboczność: -a- zamiast -e- zachodzi w wyrazach: dzisiajszy (III 116, V 60) i tutajszy (III 350), na odwrót zaś: w dziele zamiast w dziale (I 497). Zamiast -y- mamy -e- w: ceniany = cynowy (I 112).
Zmiękczenia odmienne od języka literackiego, współczesnego Bonczykowi, przejawiają się w takich tworach jak: śrebra, śrebrne, śrebrzyste, śrebrnodźwięczne (ale w III 339: srebra), śpiegują, śpieg, Frańciszka, oraz: jedzine (III 375), maniewrujące (V 371). Osobno wspomnieć należy o chwiejności zmiękczenia w wyrazie: gorzeć, gdyż obok: gorał (VI 251), wygorało (LII 218), gore (IV 360) mamy: gorzały (I 508); chwiejność ta pojawiła się już w St. Kościele Miech.
Wymienione poprzednio objawy rzucają światło na wymowę Bonczyka, którą sam utrwalił graficznie, obok tego jednak należy zwrócić uwagę na jego rymy, z których wynika, że wymowa jego: -e- i czasem -ę- zbliżała się do wymowy: -y-; widać to nie tylko na takich rymach jak: podwyższenie — słynie, ponalewaj — powzywaj, wyżenie — księżynie, kazaniem — na nim, wzdycha — echa, praktyka — zwleka, lecz także: wieczystym — gęstym, będzie — obejdzie, płynęły — łączyły, odpoczęły — były, usłyszał — zamięszał, a nawet spoczął — zboczył.

Objawy morfologiczne i składniowe

W zakresie słowotwórstwa zauważymy kilka objawów, częścią znanych nam już ze Starego Kościoła Miechowskiego, częścią nowych, na odwrót zaś brak jest nie których dawnych, do których użycia bądź nie było sposobności, bądź autor nie miał już skłonności. Pozostaje więc w użyciu przyrostek: -ątko w 2 wyrazach już znanych tj. duszątko i łaszątko. Z przyrostkiem: -ina utworzy Bonczyk nowy rzeczownik na oznaczenie lasku brzozowego: brzozowina. Nie wystarcza mu szczenię ani psina, wysunie więc zdrobniały wyraz rodz. nij.: psię, który u innych autorów występuje tylko w liczbie mnogiej. Czasem użyje rzeczownika z innym od zwykłego zakończeniem, np.: kłębo zam. kłąb, lub przekąsek zam. przekąska. Objawem działania analogii będą takie twory jak: trumnienka (V 297), przypominająca dopełn. l. mn.: trumnien (St. K. M. VI 705) i leśnisty (V 314). Częstsze niż poprzednio są przymiotniki z przyrostkiem: -ochny, a więc: szerokochny i wielochny, odrębny zaś twór przedstawia: hrabiański (III 202) obok: hrabski (V 133). Przymiotniki od nazw miejscowości tworzy Bonczyk tak jak w narzeczu śląskim od tematu krótszego; nie ma więc różnicy między: ujezdzki od Ujazdu lub czarnowąski od Czarnowąsów, a brzosławski od Brzosławic, bogucki od Bogucic, milkucki od Mikulczyc, mysłowski od Mysłowic, poniszowski od Poniszowic, sławięcki od Sławięcic i tarnowski od Tarnowskich Gór, a raczej Tarnowic; raz tylko zamiast katowski, dla rymu pojawia się: katowiecki od Katowic. Liczby rzadkich form przymiotnikowych dopełniają: ceniany = cynowy (I 112), rzęsny = rzęsisty (IV 273, V 449), takusinki (III 8) i rozmiły. Użycie przymiotników z przedrostkiem: prze- jest umiarkowańsze niż w St. Kościele Miech. i ogranicza się do pospolitszych tworów tego rodzaju jak: przedrogi, przebłogi i prześwięty. Nowość w Górze Chełmskiej stanowią przymiotniki złożone: śrebrnodźwięczny, stokroćbarwny, kroćtysięczny, mnogokształtny, mnogowieżny, błogowrogi i błogocześnie, z których najciekawsze znaczeniowo są: błogowrogi = będący dobrą wróżbą i błogocześnie = w błogi czas, w dobrą porę. Przedrostki nadają często słowom złożonym odmienne znaczenie niż w języku literackim: zadążać = podążać, zniepokoić = zaniepokoić, wskazać się = ukazać się, zagrześć = pogrzebać, zamięszać = zmieszać, zatłaczać = wtłaczać, zeznać się = przyznać się, zeżyć lub zżyć = przeżyć itp. Bardzo częstym przedrostkiem jest: u-, a więc: ubogacać, upiękniać, upewniać = zapewniać, usiąść = osiąść, a nawet: ulot = polot (I 49) i uroda = przyroda (V 326, 356).
W odmianie rzeczowników mamy kilka znanych nam już ze St. Kośc. Miech. objawów, a więc: 1) dopełn. l. poj. rzeczowników żeńskich na: -e, użyte dla rymu: z chwile, do Leśnice; 2) bezspójkowe narzędniki l. mn. jak: sandałmi, ustmi, latmi, krzyżmi; 3) narzędniki l. mn. na: -y także w rzeczownikach żeńskich obok nijakich: z tajemnicy wyższymi (I 293), pismy (II 102), godziny dwiema (IV 96), barwy stokrotnymi (V 83); 4) wahania w mian. l. mn.: franciszkani (I 283) ‖ franciszkanie (III 141); 5) dwukrotnie użytą formę: tydnia; 6) tak samo formę: domie w wołaczu (III 55) i w miejscowniku (V 69); 7) dla rytmu użyty dopełniacz l. mn.: wszelkich rozkosz (V 122); 8) wahania zależne od tego, czy forma użyta jest dla rymu, czy nie, w celown. l. poj. po przyimku: ku, a więc albo: ku klasztoru (II 258), ku stoliku (V 167), albo dla rymu: ku niebie (II 453) i ku zrębie (V 383). Dorzucić tu można jeszcze onomatopeiczny: ruch (VI 106) i mian. l. mn.: równie (I 44) do równia lub rownia.
Do odmiany przymiotników prowadzi nas kapryśna nieco odmiana imion własnych: Atanazy, Aleksy, Protazy i Jukundy. Mieszają się tu formy przymiotnikowe z rzeczownikowymi: z Jukundym (V 250) i z Jukundem (V 274), Atanazem (V 467, VI 300), Protazem (III 61), Jukunda (IV 122), ale Jukundemu (V 172), a nawet: o Protazie (II 166) dla rymu. Objaw znany ze St. Kośc. Miech. (p. obj. I 591) stanowią sporadyczne formy celownika na -ymu: Atanazymu (I 302), Aleksymu (V 192), ku małymu (V 282) i ku nimu (I 199). Mamy także 3 okazy użycia przymiotników l. mn. w znaczeniu rzeczownikowym: mężni = mężowie (III 383), klasztorni = zakonnicy (VI 318) i zakonni = zakonnicy (I 232, 512, II 227, VI 108).
W odmianie zaimków zauważymy bierniki l. poj. rodz. żeńskiego na -ę: swoję (I 29) i twoję (II 26). W liczebnikach forma: dwiema służy także rodzajowi nijakiemu: dwiema oknami, a nadto: dwie a dwie światła (III 59). Dla oznaczenia dwu osób różnej płci występują formy męskie: dwóch ludzi popełniło (III 170), obu (V 274, 292), dwaj szczęśliwi (VI 128). Objawem, znanym nam ze St. Kościoła Miech., jest brak odmiany liczebnika jak np.: z sto rzek wody (V 75).
Czasowniki na ogół niewiele wykazują odstępstw od form ogólnopolskich. Czas ter. od: dawać, stawać i złożonych z nimi brzmi: dawa, udawa, nastawa, ustawa; podobnym tworem są: domniewa (IV 394) i domniewają (II 395), krywali się (I 437). Analogię widać w formach: szeptnął (I 242, V 509), weźm (III, 236, IV 398) i tęsknąc (VI 288), Narzeczowo brzmią: usuty, zrośniony, chowie, znaje się, archaizmem trącą bezokoliczniki: grześć (II 80) i zagrześć (VI 318), oraz 3 os. l. mn.: porzą (V 380). Dość rozbieżne są formy od znaleźć: znalazę (VI 259), znależą (I 366) i znajdzione (V 409). Dopełniają tych form czasownikowych imiesłowy przeszłe od słów niedokonanych: miawszy (III 439), słyszawszy (V 276) i szanowawszy (V 322).
Z zakresu przysłówków wymienimy: łatwie i zbytnie, a na odwrót: dumno, baczno i pilno, najprzód (I 408), dości (II 54, 96, IV 192), niegdyś w znaczeniu: kiedyś (np. II 28). Z przyimków wyróżnia się raz użyte: skiż (I 395), które zachowujemy w pisowni Bonczykowej zamiast etymologicznej: skirz.
Wzmacnianie znaczenia wyrazów za pomocą wyrazków jest niemniej częste, niż w St. Kościele Miech., mamy więc: cudnać, którać, dusza-ć, toć, źle-ć, śpiewamy-ć, tegoć, toć, aleć, takci, wszakci, dlategoć, alić, trudnoć, boć, dokądź, wolnoż-li, którymż, ba-li, miejmyż, tenż itd.
Składniowo ciekawe są takie wyrażenia jak: bądź twej służby gotowym (I 134), mną się litować (VI 163), łaknąc do słów błogich (IV 132), po puszczy bezdroża (V 461) itp. Zdania czasowe zaczynają się często od: nim = kiedy, np. III 49, 79, 390, 482, IV 174, V 117, 503; gdyż = skoro (I 64, 67, III 431, IV 9); podwiel, podwiele = dopóki np. I 245, III 365, IV 159; niż = nim np. IV 142, V 442, VI 238.

Słownictwo

Słownictwo Bonczyka w Górze Chełmskiej nie wykazuje zbyt wielu zmian w porównaniu z St. Kościołem Miech., pewne wyrazy wprawdzie znikają, inne pojawiają się po raz pierwszy, ale te objawy, związane są na ogół z odmienną treścią. Najlepiej może widać to na rzadkich czy to pod względem użycia czy też znaczenia wyrazach obcych. W Górze Chełmskiej jest ich o wiele mniej niż w Starym Kościele Miechowskim i najczęściej występują jako terminy charakterystyczne; pochodzą przeważnie z języka niemieckiego lub łacińskiego, czasem z języków innych, a wtedy zwykle za pośrednictwem niemieckim jak np. altana i bandalerz z włoskiego, galociska z francuskiego, kocynder z angielskiego. Z niemieckiego wprost wzięto: ercprister, faterland, ganek, mustrować, obszacować, prezmut i szulinspektorowski, z łaciny: cingulum, cyboryum = kielich z komunikantami, śradusy, mizera i paterek, z włoskiego: intrada, z francuskiego: lamować, z czeskiego zapewne: chachar.
Tylko u Bonczyka występują z nich: bandalerz, cingulum, ercprister, faterland, prezmut i szulinspektorowski, o ile na zbadanie tej sprawy pozwalają dotychczasowe słowniki jęz. polskiego. Inne wyrazy właściwe tylko Bonczykowi, wzgl. przez niego wprowadzone do literatury, czy to ze względu na brzmienie czy na znaczenie są: baj (z gwary głogowskiej), błogocześnie, błogowrogi, brzozowina, ceniany, dobrocizna, duszątko, hrabiański, jękać = jęczeć, jutrni, łaszątko, nieszpornik, nie w nos w komu, opusta, pamiętać = ocucić, podzimowy, poić = spajać, półkoło = półkole, przybrzeg, szczele = szczelina, szkarbona, ulot = polot, uroda = przyroda, zalecanie dusz, zrębina = zarośla po wyciętym lesie, zwietrzać = przelatywać, zyzny. Niektóre występowały już w St. Kościele Miechowskim. Jest także nieco archaizmów, z których jako najważniejsze wspomnimy: młodziec (VI 79), rodzaj = pokolenie (II 82, 182), wradzać (II 15), wzdy (I 246, V 369). Typ podobny do skróconego ze szczeliny: szczele przedstawiają mniej skrócone i stąd wyraźniejsze co do swego pochodzenia: kanclaryja zam. kancelarii (V 40), mizera zam. mizerii (II 140), czworbok (III 54) obok: czworobok (V 239) i uniżnie (III 415) obok: uniżenie (III 464).
Na charakterystyczne zabarwienie języka Bonczykowego składają się prócz wymienionych wyżej objawów używane stosunkowo często takie wyrazy jak: tamstąd zam. stamtąd, tustąd zam. stąd, tedy = wtedy, zaś = znowu, nuż = teraz, już. Są to rzeczy znane przeważnie ze St. Kościoła Miechowskiego. Ograniczone za to jest użycie przysłówkowego wyrażenia: niedziw, które w St. Kościele Miech. w I wyd. występowało 11 razy, w II zaś wyd. pozostało tylko w 5 miejscach, a w Górze Chełmskiej pojawia się tylko raz (II 392): Dróga się pod ciężarem ludu niedziw łamie, ale wypadek ten jest o tyle ciekawy, że w podobnym wyrażeniu (St. Kośc. Miech. VI 283): brama… w natłoku ludu aż się niedziw łamie, w II wyd. niedziw zastąpiono przez: prawie. Po 3 latach Bonczyk wrócił znowu do: niedziw. Za to: możno nie pojawia się w Górze Chełmskiej ani raz, choć było miejsce, które prosiło o nie przez analogię do St. Kośc. Miech. VII 587: Suchodolski... lecz skąd, nie wiem, możno z Polski (w II wyd. poprawiono na: może); otóż w Górze Chełm. I 385: ojciec Gomolski… rodem może z Polski, dostosował się Bonczyk do literackiego języka. W St. Kościele Miech. I 286—295 pokpiwała gromada miechowska z używania, czy nadużywania przez Forbaszkę wyrazu: aż = bardzo, całkiem, tymczasem w Górze Chełmskiej takie użycie pojawia się kilkakrotnie i to nie żartobliwie, lecz zupełnie na serio np. V 328 (p. obj.), 543.
W języku więc Bonczyka znać pewną powolną ewolucję, w której równoważy się usuwanie jednych elementów narzeczowych na korzyść literackości wyrażenia z wprowadzaniem nowych, poprzednio nieużywanych, przy czym pozostaje trzon zasadniczy, świadczący wyraźnie o jego skłonności do narzeczowego zabarwienia języka. Szczegółowsze i obfitsze, ale rozproszone uwagi o języku Bonczyka znajdują się w objaśnieniach, tutaj daję tylko najogólniejszy zarys. Słownictwo będzie można śledzić dokładniej na materiale, który zawarty będzie w Słowniczku na końcu III tomu Pism poetyckich Bonczyka.

Zabarwienie retoryczne

We wstępie do Starego Kościoła Miechowskiego omówiłem obszernie sprawę zabarwienia retorycznego tego poematu, przytaczając tylko z 2 pierwszych ksiąg przykłady najrozmaitszych figur i tropów, użytych tam przez Bonczyka. Jeżeli idzie o Górę Chełmską, uważam tak szczegółowe rozpatrywanie zagadnienia za mało celowe, zwłaszcza że łatwo byłoby przeoczyć las, zwracając uwagę na drzewa.
Wystarczy przyjrzeć się początkowi I pieśni Góry Chełmskiej lub któremukolwiek z patetyczniejszych miejsc jak np. I 468—520, II 9—82, 399—462, III 140—187, 204—239, 300—325, IV 1—116, 156—186, V 9—20, 75—116, 302—345, 523—572 i całej niemal pieśni VI, aby spostrzec, jak obficie posłużył się poeta aparatem tropów i figur retorycznych, jak niektóre z tych środków poetyckich doprowadził do pokaźnych rozmiarów, np. apostrofy i porównania. Pod tym względem jest on pojętnym uczniem Wergilego, chociaż stara się także przejmować środki retoryczne od Homera i poetów polskich w. XIX. Ogólne wrażenie Bonczykowej retoryki nie jest zbyt silne, gdyż z większością jej kolorów i dźwięków wykształcony literacko czytelnik oswoił się już przy lekturze autorów klasycznych i Pisma św., głównych źródeł i wzorów poetyckiej wymowy Bonczyka. Tkwi w nim przekonanie, wpojone bodaj jeszcze na ławie gimnazjalnej, że dobroć środków retorycznych zależy od udokumentowania ich przykładem mistrzów; ta zasada dotyczyła głównie przenośni i rzeczywiście Bonczyk okazuje w przenośniach najmniej samodzielności. Dzięki tej zależności od wzorów zabarwienie retoryczne Bonczyka zatrąca silnie klasycyzmem z pewną przymieszką stylu biblijnego, nadającą się doskonale do poematu, którego treść obraca się około zagadnień religijnych. Ten klasyczny aparat retoryczny w pierwszej chwili zadziwia czytelnika, który nie spodziewa się spotkać z nim pod koniec XIX w. w poemacie poniekąd ludowym. opiewającym wydarzenia niemal współczesne. Nie mógł Bonczyk wyzwolić się od tej spuścizny szkolnego wykształcenia i języka zawodowego; poezja klasyczna starożytna podczas nauki gimnazjalnej przemawiała najpełniej do jego serca i umysłu i utrwaliła swój wpływ na stałe, skoro przeciwdziałanie lektury poetów polskich XIX w. nie szło przez szkołę i nie wrażało się w pamięć dzień po dniu jak tamta. Słaby, a nawet, jeśli idzie o polskie poematy Bonczyka, niemal żaden jest wpływ wysłowienia nowszej poezji niemieckiej, widocznie nic nie było w jej skarbach dla poety górnośląskiego. Wpływ klasyczności utrwalali polscy pisarze dawniejsi jak Kochanowski i Skarga, najbliżsi duchowo nie tylko br. Aleksemu, lecz także jego piewcy. Te okoliczności tłumaczą nam dostatecznie klasyczność wysłowienia Bonczykowego, klasyczność często twardą i surową, nie mającą nic wspólnego z gładkością pseudoklasyczną, skoro poeta niejednokrotnie sam sobie torował w polszczyźnie drogę. Bonczyk nie wysila się na swój styl, nie miał zresztą na to przy pisaniu Góry Chełmskiej czasu, wspomniane zabarwienie retoryczne jest stałą częścią składową jego stylu, należy niejako do dobrodziejstw inwentarza. Aby te stwierdzenia nie wydawały się komuś gołosłowne, warto zanalizować pierwszy lepszy ustęp, nie zawierający szczytowego punktu, np. V 491—522. Spostrzeżemy tam szereg tropów i figur dość obfity jak na 32 wiersze: 2 wyraźniejsze asyndeta (V 497—499, 514—517), aposiopesis („Tu krótkie pożegnanie“), figurę etymologiczną („dzielnie dzieli tłum ludów“), stopniowanie („zawarł oczy, zbladł, ostatnie siły wychudłe ciało jakby opuściły, byłby upadł na ziemię“), epanaforę („Nie odejdę, nie mogę“). Czasem w jednym wyrażeniu mieszczą się 2 środki retoryczne np. wykrzyk i metonimia: „Któreżby serca go nie znały“, lub w przytoczonym już stopniowaniu także asyndeton. Uderza w tym ustępie obfitość nie tyle epitetów ozdobnych, ile skojarzeń rzeczownika z odpowiednio przystającym do niego, czasem spospolitowanym w użyciu przymiotnikiem: świat boży, wojska ukochane, szczęśliwy zgon, ostatnie siły, wychudłe ciało, czułe objęcia, twarda pościel, powierny sługa, święta służba, proboszcz śmiały, sławny Engel, czuła pamięć, wdzięczna ludność.

Znamienne środki poetyckie

Jeżeli idzie o całość poematu, to zamierzony jego charakter przejawia się najwyraźniej prócz epitetów ozdobnych i powtórzeń tych samych wyrażeń na modłę Homerową, przede wszystkim w personifikacjach i apostrofach, oraz w większych porównaniach. Personifikacja jest środkiem zrozumiałym w poemacie, którego właściwym bohaterem jest przedmiot martwy: Góra Chełmska z klasztorem św. Anny i kalwarią. Przybiera ona różne formy, a więc przypuszczalnej przyszłości (I 41—44), wizji (I 513—514), rzeczywistości dla spojrzenia poetyckiego (II 54—66), współdziałania z ludźmi (V 452—458). Oczywiście, za przykładem góry ożywiają się także inne szczegóły krajobrazu jak np. wyschłe koryto rzeczne (V 313—326), formalnie wszakże przybierając kształt apostrofy. Apostrofy w poemacie są dwojakiego rodzaju: jedne niejako pierwszorzędne, obszerne, spełniające rolę jakby zastępczą inwokacji poszczególnych pieśni, drugie krótsze, ograniczone do celów czysto retorycznych. Pierwszy gatunek to apostrofa do Śląska (II 9—28) i do serca ludzkiego (V 9—26), a poniekąd także zdetronizowana z pierwotnego, inwokacyjnego stanowiska apostrofa do Góry Chełmskiej (I 1—32). Mniejsze znaczenie mają takie apostrofy jak do „szczytnego plemienia Gaszynów“ (I 478—481), do Leśnicy (II 75—82) włączona w personifikację klasztoru, do Dworu Rajskiego (II 399—408), do stacyj Męki Pańskiej (IV 108—113) i najciekawsza z nich, bo ubrana w formę streszczonego kazania, apostrofa ks. Engla do Góry św. Anny (V 523—536), oraz kończąca poemat apostrofa do kościoła klasztornego (VI 321—323), przechodząca w pytania retoryczne i wykrzyk.
Obok krótkich lub tkwiących jeszcze jakby w zarodku porównań posługuje się Bonczyk porównaniami obszernymi o wykształconych należycie i epicko rozlewnych członach: takimi są zwłaszcza porównanie morza zlanego ze stu rzek i gromad ludzkich kroczących w pobożnym zapale (V 75—92), oraz obłoków na niebie i pochodu pielgrzymów (V 331—342). Mniejsze rozmiarami porównania to: czynności wodza w bitwie i przewodnika kompanii pątniczej (II 103—110), hojności Józefa patriarchy i św. Anny (IV 35—40), Mojżesza i o. Atanazego (V 109 — 116), głosu z oddali i dźwięku harfy eolskiej (V 569—570), zespolenia się kropel i serc (VI 27—28). Większość tych porównań znajduje się w pieśni V, stanowiącej punkt szczytowy opowieści o Górze św. Anny i uroczystych na niej obchodach. W pieśni I natomiast obok porównań krótkich, np. domku pustelniczego br. Aleksego z gniazdkiem wśród kwiecia (I 154), pałacu i szkoły klasztornej (I 369—371), są porównania nierozwinięte i formalnie jako takie niezaznaczone np. trwałości klasztoru i Góry Chełmskiej (I 244—246, 254—255) czy dawnych wyśnań zakonu i grożącego mu obecnie (I 339—353), różańca z krzyżem i oręża (I 355—357, por. VI 103—104), lub obrazy analogiczne, przetworzone z porównania istniejącego we wzorze tj. u Wergilego (I 294—306).
Na uwagę szczególną zasługuje trzykrotnie powtórzone (II 344—346, 384—386, V 302—304) porównanie Spinczyka jako kapelmistrza z komenderującym jenerałem, porównanie na pierwszy rzut oka przesadne i jakby z lekka ironiczne, lecz po skonfrontowaniu z innymi częstymi w poemacie wyrażeniami stanowiące ważne w całości ogniwo. W całym bowiem poemacie podzwania jakby nuta militarna, jakby niedomówione porównanie wszystkiego, co się w nim dzieje, z akcją wojskową. Pomijając nawet wcześniej napisany wstęp (I 1—54), z tonem tym spotykamy się już w inwokacji nie tylko w wzmiance o łamaniu kajdan przez nasz naród, lecz także w przeciwstawieniu „wieku tego pełnego zbroi szczęku“ pokojowi potrzebnemu lutni do opiewania Góry św. Anny. Wnet potem Gwardian sławi ludek prosty jako mężne wiary rycerstwo, dojrzałe w duchu, choć na zewnątrz poślednie, lecz w sercu wspaniałe (I 204—206), różaniec z krzyżem jest niezawodną bronią zakonnika (I 355—357). Kompanie przybyłe na odpust formują się w „trzy hufce“ (II 341), na czele jednego z nich staje Spinczyk „jak jenerał w komendzie“, cała zaś procesja w przenośni zmienia się w armię i wojska (II 355—356). Gdy poeta chce zobrazować przedostanie się kompanii bytomskiej przez św. Gradusy, nasuwa mu się porównanie z bitwą, do której wódz uzbroił siebie i swoich wszechmogącym Bogiem (III 103—110). Krzyże kalwaryjskie są świętymi sztandarami (IV 55), o. Atanazy nowym wodzem ludu, Mojżeszem (V 109—116), prowadzącym go w niezmierne osiadłości, procesja wydaje się nie tylko jemu, lecz także poecie i pustelnikowi Aleksemu wojskiem stubarwnym czy ukochanym (V 118, 339, 494); jeszcze wyraźniej zaznacza się ta analogia w rozprawie o. Atanazego z wąsalem krnąbrnej twarzy o znaczeniu symbolów religijnych i wojskowych (V 471—484), a jak gdyby snop światła stanowi przemówienie ks. Engla (V 523—536), głoszące walkę za wiarę, za życie dusz i niechybne zwycięstwo ludu w boju „o swe prawo do życia“, jeżeli sam siebie nie zdradzi i „póki pomny swej wielkiej i świętej przeszłości słowem, czynem pokaże, iż godzien przyszłości“.

Nie jest to już środek tylko retoryczny, lecz świadomie w nim zamknięta idea przewodnia poematu, że potędze wiary ulec muszą najlepiej zorganizowane moce ziemskie. Pozostaje tylko jeszcze zastanowić się, czy wiara ta obejmuje tylko życie religijne, czy także narodowe.
Wierszowanie

Zanim wszakże przejdziemy do tendencji poematu, trzeba jeszcze uzupełnić wywody o wysłowieniu króciutkim ustępem o formie wiersza w poemacie. Jest on napisany prócz kilkudziesięciu wierszy trzynastozgłoskowcem epickim rymowanym na ogół parzysto. Trzynastozgłoskowiec ten dzieli się zwykle na 2 cząstki przez średniówkę położoną po siódmej zgłosce, średniówkę niejako mechaniczną dla nadania jednostajnego rytmu, pokrywającą się przeważnie z średniówką myślową. Czasami jednak średniówka myślowa wypada w innym miejscu i wtedy wytwarza się średniówka poboczna po 7 zgłosce obok średniówki głównej, oddzielającej od siebie odrębne myśli lub zrozumiałe cząstki tej samej myśli. Dla przykładu wystarczy kilka przytoczeń z pieśni I: w w. 105 dalszy ciąg zdania wtrąconego z poprzedniego wiersza: „haftowały je ręce hrabianek“ ma wprawdzie po 7 zgłosce miejsce na przestanek, ale prawdziwa średniówka wypada dopiero po 10 zgłosce; podobnie w. 368: „Dałem rękę, otwarłem drzwi“ wyraźnie wyznacza przerwę po 8 zgłosce, w. 370: „Nie byłyby tak drogim gniazdem“ po 9 zgłosce, w w. 434 zaś: „Więc wyszedłem!“ trudno gdzie indziej umieścić średniówkę niż po 4 zgłosce.
Do rymu nie przywiązuje Bonczyk większej wagi w Górze Chełmskiej niż w Starym Kościele Miechowskim, nigdy się nań nie wysila, do czego zapewne przyczynił się pośpiech w pisaniu. Rymy to pospolite, często gramatyczne, lecz na ogół czystsze niż w Starym Kościele Miechowskim, zwłaszcza jeżeli uwzględnimy wymowę narzeczową poety. Do asonansów ucieka się tylko 7 razy (p. obj. II 119—120), rymów zaś wadliwych unika. Rzadkie są także wiersze podpórkowe (tibicines), bo tylko 2 w całym poemacie, i powtórzenia tego samego wyrazu na końcu dwóch lub więcej następujących po sobie wierszy w celu emfatycznym: wesoło (I 300—301), padała (III 28—31) i znaczenie (V 483—484).

Z techniki powieści poetyckich przejęta jest wstawka liryczna w IV 302—387, której jedna zwrotka, nieco zmieniona, powtarza się na końcu poematu (VI 326—330). Formę tej wstawki omówiliśmy już poprzednio pod koniec rozdziału o wzorach. Prawdopodobnie wstawka ta powstała w innym czasie niż całość poematu, a więc wcześniej i należała do tej fazy pomysłu, kiedy skupiał się on około osoby ostatniego z Gaszynów i zakrawał raczej na powieść poetycką. Treściowo łączy się ona dość ściśle z pieśnią VI, która znowu wygląda na jakiś skrót pierwotnego, może niewykończonego opracowania.
UWAGI KOŃCOWE
Wymowne motto poematu

W liście do ks. Weltzla z 25 maja 1886 r. mówi Bonczyk wcale obszernie o genezie, stronie kompozycyjnej i przedmiocie Góry Chełmskiej, mniej zaś wyraźnie o tym, co chciał przez swój poemat powiedzieć. To, co pisze Weltzlowi, wygląda na chęć użycia go jako świadka w sprawie tendencji poematu: „Jeden egzemplarz posłałem do Kuriera Poznańskiego i czekam teraz na wyrok śmierci! Potem dopiero obdarzę moich Konfratrów. Wiele imion nawet żyjących osób wciągnąłem w moje dziełko, słuszna stąd obawa, że teraz ich właściciele »mi oczy wydrapią!« Ale cóż, skoro mnie opęta furor scribendi — wtedy już nic nie widzę i nic nie słyszę.“ Łączy się to usprawiedliwienie z mottem poematu zapożyczonym z Horacego Satyr I 3, 139—140: et mihi dulces ignoscent, si quid peccaro stultus, amici. Jakież to błędy głupoty mieli mu wybaczyć słodcy przyjaciele, przed którymi odczuwał obawę, że mu mogą oczy wydrapać, i usprawiedliwiał się za pośrednictwem Weltzla, że w szale pisania traci przytomność? Oczywiście nie zbłądził przez charakterystyki przyjaciół, lecz przez to, co im włożył w usta w swoim poemacie, a może w oczach niejednego z nich i przez to, że go w ogóle do poematu wprowadził. Ks. Weltzel czuł się pokrzywdzony przez to, że go Bonczyk przemilczał, ale byli tacy, którzy odczuwali jako tym większą krzywdę, im szerzej się nimi zajął. Wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby Bonczyk zmyślił czyjekolwiek wynurzenia, zwłaszcza osób żyjących jeszcze w r. 1886, ale niejeden z konfratrów radby był, żeby o tym, co dawniej mówił, gruntownie zapomniano. Mógł się więc poeta obawiać zarzutów, że zawinił brakiem rozumu politycznego i wywlekaniem na szersze forum tego, co powinno było zostać w ściślejszym gronie duchowieństwa, niejako in camera caritatis. Jeszcze jeden punkt wymaga objaśnienia; jak wynika z listu, Bonczyk nie rozsyłał poematu konfratrom, czekając na recenzję Kuriera Poznańskiego i na zdanie ks. Weltzla, którym posłał przede wszystkim pierwsze egzemplarze. Miały to być dla niego jakby wyroki śmierci lub życia, ale dlaczego właśnie stąd ich Bonczyk oczekiwał. Okoliczność, że w Kurierze Poznańskim oceniono przychylnie Stary Kościół Miechowski, nie mogła być powodem wyróżnienia tego czasopisma, bo niemniej życzliwości okazał Katolik, lecz najwidoczniej ze zdaniem tego katolickiego dziennika pozaśląskiego liczono się najwięcej w sferach duchowieństwa śląskiego, na których poecie zależało. Oba sądy: Weltzla i Kuriera Poznańskiego, miały zabezpieczyć autora przed krytyką dalszą z czyjejkolwiek strony: polskiej czy centrowej. Katolik nie miał w r. 1886 tej powagi co w 1879 i widocznie zdanie redaktora Wielkopolanina w gazecie śląskiej mniej znaczyło, niż zdanie Wielkopolanina w gazecie poznańskiej, chociaż i ta i tamta były gazetą polską. Subtelna to, ale niewątpliwa różnica.

Znamienne obawy

W jakiejże sprawie zapaść miał ów rozstrzygający wyrok Kuriera Poznańskiego, czy co do wartości literackiej poematu? Z recenzji nie odnosimy tego wrażenia i jeżeli wolno przypuszczać, że recenzent wyczuwał, o co autorowi idzie, to najważniejszą rzeczą dla niego było stwierdzenie polskiego uczucia w utworze. Jeśli tego sobie Bonczyk życzył, to pragnienie jego zaspokojono aż nadto. Niestety, nie wiemy, co napisał ks. Weltzel po przeczytaniu na gorąco, zaraz po otrzymaniu Góry Chełmskiej; wytykał jakieś usterki historyczne, ale o całości wypowiedział zdanie „szczere i otwarte… doprawdy rzeczowe i trafne i… miłe“ tak dalece, że Bonczyk nie zawahał się posłać mu z prośbą o taką samą ocenę swoich niemieckich poezyj erotycznych (Gudrunlieder). Musiał więc dobrze wniknąć w zamiary autora, co było dla tego o tyle niespodzianką, że „pierwsze dziełko“, a więc chyba Stary Kościół Miechowski spotkał ze strony „kilku konfratrów“ taki los, iż gratisowej „przesyłki pocztowej nie przyjęli, a jeden z tamtejszej okolicy odesłał po roku z powrotem nieotwartą, dołączywszy książeczkę o Ćwiczeniach duchownych jako admonitio fraterna!“
Mógł więc Bonczyk powoływać się na przykład ks. Weltzla, który żalił się z powodu pominięcia go w poemacie, gdyby ktoś skarżył się na umieszczenie. Ponadto uspokoić mógł przesadne obawy konfratrów przed odpowiedzialnością za przypisane im zdania prostym stwierdzeniem, że przecież w poemacie przedstawiono odpust, który się nigdy nie odbył i że w pierwszym rzędzie za myśli odpowiada autor. Myśli zaś były tak różnorodne i splątane jak chodniki w labiryncie, że trudno było z nich wybrnąć bez jakiejś nitki Ariadny. Przecież autor ograniczył wzmianki o Polsce i polskości do tego stopnia, że nawet w jednym miejscu zastąpił: polską krew — Słowian krwią, przecież ustami ks. Grelicha odżegnał się od Katolika i Gazety Górnośląskiej, wśród filarów ojczyzny nie wymienił ani jednego Polaka spoza Śląska, a przyznał natomiast miejsce Niemcowi pozaśląskiemu kard. Diepenbrockowi, nie mówiąc nic o tych Ślązakach, z których poczuciem narodowym różnie bywało, a jednak miał powody do obawy, że znowu ktoś mu da admonitionem fraternam w postaci Ćwiczeń duchownych, a nawet nie za erotykę, lecz za politykę zaproponuje posłanie go na Kapellenberg pod Prudnik, do domu księży demerytów na pokutę.

Tendencja poematu

Faktem bowiem było, że w poemacie postąpił Bonczek podobnie jak w życiu „anioł-stróż Śląska“ ks. Ficek, który dla okazania lojalności wobec władzy pruskiej odczytywał jej rozporządzenia z odkrytą głową, ale niemniej sprowadzał z Krakowa polskich zakonników, drukował w Piekarach na lekturę dla ludu dzieła Skargi i Jaroszewicza, ukrywał na plebanii emisariuszów demokracji polskiej tak, że w r. 1846 roztoczyła nad nim czujną opiekę żandarmeria pruska (p. moje Związki duchowe Śląska z Krakowem, str. 33—34). Różnica między Fickiem a Bonczykiem była taka, że Bonczyk do Krakowa nie jeździł, na zewnątrz poddał się dyscyplinie centrowej, której za czasów Ficka nie było, ale też uszanowania nadmiernego władzy świeckiej nie okazywał, bo z nią starł się niejednokrotnie podczas walki kulturnej. Zasadniczą różnicę między nim a większością konfratrów i niegdyś towarzyszy broni stanowiło to, że on niczego nie zapomniał z niedawnych lat i nauczył się widzieć analogie i konsekwencje przebytej walki w teraźniejszości, oni zaś wszystko zapomnieli, a niczego się nie nauczyli.
Samodzielność jego spojrzenia na sytuację polegała na tym, że nie zrywał z centrum, aby związać sprawę polskości na Śląsku z Wielkopolską, bo to — jego zdaniem — mogło jej tylko zaszkodzić, zadanie zaś duchowieństwa śląskiego widział w tym, żeby trzymając się centrum, zużywać jego wpływy na korzyść ludu polskiego na Śląsku. Trzeba więc było przekonywać centrum o konieczności utrzymania języka i odwiecznego obyczaju polskiego na Śląsku jako jedynej podstawy katolicyzmu w tym kraju i w tym przekonaniu był Bonczyk niewątpliwie szczery bez żadnej ubocznej myśli, lecz z drugiej strony duchowieństwo miało dbać o to, żeby ludowi nie rzucać kłód pod nogi w drodze do przyszłości, która wynikała z jego przeszłości. Wierzył w to, że Silesia fara da se, że Śląsk sam sobie da radę i trafi do Polski, zwłaszcza że krzepić go będzie poczucie związku nie tylko z Polakami, lecz także ze „Słowianami, panami pół świata“ i „pamięć wielkiej i świętej przeszłości“. Kiedy to i jak nastąpi, nie chciał i nie zamyślał prorokować, wystarczało przeświadczenie moralne, że pruskie pogwałcenie prawa przez siłę nie może pozostać bez kary, i ambitne przekonanie o niezłomnej sile ludu śląskiego, któremu zbędna, a nawet szkodliwa może być pomoc ze strony Wielkopolan. Nie przeszkadzało mu to kochać i cenić rodaków z innych dzielnic, ale pierwsza miłość należała do Śląska. W takim postawieniu sprawy i określeniu zadań duchowieństwa śląskiego tkwiło to, co nazwałem lekkim tchem wallenrodyzmu w Górze Chełmskiej, z którego Bonczyk niezupełnie może zdawał sobie sprawę. Wiara bowiem w lud śląski, że pozostanie sobą i zwycięży w walce o swe prawo do życia, łączyła się z niewiarą w duchowieństwo, czy ono dorośnie do swego zadania, czy okaże się dobrym i ofiarnym pasterzem, czy nie znęci go łatwiejsze rozwiązanie trudności, że byle lud pozostał katolickim, to obojętne jest, czy zbawienie osiągnie drogą polską, czy niemiecką. W tym punkcie rozstawał się Bonczyk mimo wszystko z centrum, chociaż do niego nadal należał, uważając to za korzystne w śląskich warunkach.
Tylko takie zrozumienie przewodniej myśli Góry Chełmskiej wyjaśnia nam, dlaczego się z jej napisaniem i drukiem spieszył i na co potrzebne mu były zdanie ks. Weltzla i ocena w Kurierze Poznańskim. Rzucał bowiem poematem swoim w przełomowym roku 1886 ostrzeżenie duchowieństwu śląskiemu, że walka kulturna się nie skończyła, tylko zmieniła swoją postać na bardziej niebezpieczną, podstępniejszą. Przypominając im chlubne zwycięstwo w pierwszej fazie walki, zapytywał współbraci duchownych, czy chcą na nim poprzestać i stracić zdobyte już owoce przez niedbałość, nieopatrzność i małoduszność. Stawiając im przed oczy groźny rok 1875, w którym:

Aże twarze pobladły, drżą od przerażenia;
Nie boją się dla siebie, znają głos sumienia,
Wiedzą, co mają czynić! (IV 215—217)

wywoływał widmo niedawnej przeszłości, aby ich pouczyć, że jak wtedy r. 1872 poprzedził 1875, tak teraz 1886 jest zapowiedzią cięższych przejść, że tylko głupi i tchórzliwi przypuszczać mogą, iż rząd pruski, protestancki zaprzestanie walki z katolicyzmem, gdy mu się uda zniszczyć jego najsilniejsze przedmurze: polskość. Co więcej, symbolizując w postaci wąsala krnąbrnej twarzy aparat administracyjny Prus, wykazywał, że z katolicyzmem walczyć będzie racjonalizm już nie protestancki, lecz materialistyczny.
Po to więc Bonczyk przypominał duchowieństwu „młodość górną i chmurną“, po to „strzelał grzmiącymi słowy do serc współbraci“, aby górnie przeżyli nie jedną tylko niegdyś chwilę, ale całe już życie, po to wreszcie obok imion zmarłych wodzów i towarzyszy wymieniał ich wszystkich imiennie: I ty byłeś tam wtedy z nami, nie odłączaj się i nie wypieraj się teraz! Wtedy zrozumiały staje się Bonczyka pośpiech, poświęcenie nie tylko artystycznej strony, ale także niejednej cennej rzeczy z pierwotnego pomysłu, gdyż czas naglił i nie wolno było spóźnić się z wezwaniem. Jeżeli to orędzie poetyckie Bonczyka będzie ktoś uważał za objaw już nie trój- lecz czwórlojalizmu, to musi przyznać mu tę samą przynajmniej wartość co realizmowi politycznemu pod innymi zaborami, a na korzyść poety śląskiego policzyć: ostrą krytykę militaryzmu pruskiego, zapowiedź rewolucji, wywołanej przez stosowanie niemoralności w polityce ze strony rządzących wobec rządzonych, i wiarę w lud, że znajdzie swoją drogę z duchowieństwem czy bez duchowieństwa. Poeta chciał, żeby z duchowieństwem, ale wymagał także coś od niego.
Ta myśl przewodnia poematu padła na razie w próżnię, nie została wysłuchana ani nawet posłyszana przez współczesnych, trafiła do uczucia raczej niż do rozumu następnego dopiero pokolenia duchowieństwa śląskiego, którego już Bonczyk nie oglądał. Innymi drogami, niż on pragnął, podążał Górny Śląsk do Ziemi obiecanej, ale jeżeli nie można powiedzieć, że poemat ten wiódł lud po puszczy bezdrożach, to przynajmniej go na nich pokrzepił.

Sprawa trzeciej epopei

Zwracaliśmy już uwagę na to, że w Górze Chełmskiej niejedna wzmianka o Polsce, niejeden szcze gół mogący podkreślić polskość poematu pozostały niejako pod progiem świadomości, nie wynurzyły się na powierzchnię, aby zajaśnieć pełnym blaskiem. Dwa mogły być powody tego stanu rzeczy: jeden, aby poemat uczynić strawniejszym dla współbraci centrowych wśród duchowieństwa śląskiego, drugi, że dla tej właśnie sprawy odpowiedniejsze miejsce przewidywał poeta w trzeciej, zapewne już wtedy obmyślanej epopei. Chodziły o niej różne wieści, które zanotowali ks. Kudera i ks. dr Szramek. Pierwszy z nich (Ks. Norbert Bonczyk jako poeta, str. 8) opowiada, że Bonczyk podczas ostatniej choroby opowiadał komuś „z zapałem, iż w ostatnich latach napisał wielki poemat na szerokim tle polskim“, że „życzył sobie bardzo i pragnął, aby go mógł oddać jak najprędzej do druku“, ale śmierć temu przeszkodziła, że wreszcie wykonawca ostatniej woli ks. Schirmeisen, Niemiec, „ostatni ten, może najcenniejszy utwór swojego konfratra gdzieś zaprzepaścił“. Drugi (Ks. Norbert Bonczyk, życiorys, Opole 1918, str. 25—26 uwaga i Roczniki Tow. Przyjaciół Nauk na Śląsku, II, str. 36—37) uzupełnia i prostuje wiadomość ks. Kudery o tyle, że wymieniając imiennie Napieralskiego, mówi o kilku osobach, którym Bonczyk o poemacie tym wspominał, ale że „nikt ani tytułu się nie dowiedział, ani rękopisu nie zobaczył“, że „najprawdopodobniej ks. Bonczyk… ten niewykończony utwór wobec zbliżającej się śmierci kazał spalić. Zdaje mi się, że źródłem wiadomości dla obu autorów był Napieralski, ale nie przypuszczam, żeby Bonczyk mimo całej skrytości swej natury ograniczył się wobec Napieralskiego tylko do ogólników o tle i wartości poematu; mógł tytułu nie wymieniać, bo się jeszcze nie zdecydował nań, ale żeby gołosłownie się chwalił, iż to będzie literacko najlepszy jego poemat, nie mówiąc nic nikomu o jego treści, nie odczytując z niego żadnego urywku, to wydaje mi się wobec przykładów z Weltzlem i Chłapowskim wręcz niemożliwe. Jeżeli zaś Napieralski znał choćby w zarysie treść poematu, to nasuwa się przypuszczenie, które jednak trudno przemilczeć, że redaktor Katolika z pomysłu tego skorzystał w powieści pt. Hrabia Damian, Bytom 1901. Korzystał z niego pełną dłonią tak samo, jak bez skrupułów przepisywał całe strony, z podaniem źródła lub bez tego, z Rzewuskiego, Bodzantowicza i innych. Mógłby wszakże ktoś zarzucić, że Napieralski przejął swój pomysł z Góry Chełmskiej i przełożył go w epokę konfederacji barskiej za wzorem już utartym przez Miarkę w Petroneli, a więc zbędne jest uciekanie się do trzeciego poematu Bonczyka, żeby odnaleźć główne źródło Hrabiego Damiana. Jest to oczywiście także możliwe, choć mniej prawdopodobne, gdyż są tam szczegóły zupełnie nowe, zgodne z zasadniczymi liniami fabuły i gdyby miały pochodzić od Napieralskiego, musielibyśmy przypisać mu za wiele zdolności kombinacyjnych w zakresie literackim, których nigdy poza tym nie okazał. Natomiast w razie przyjęcia takiego przypuszczenia, jakie wysunąłem poprzednio, otrzymamy logiczny łańcuch wniosków.
Bonczyk, pisząc pospiesznie w czerwcu i lipcu 1885 oraz w lutym 1886 r. Górę Chełmską, zmuszony był ograniczyć, a nawet częściowo zdruzgotać pomysł opowieści o ostatnim Gaszynie, który najtragiczniejsze wypadki życia przeżył w Polsce. Tak ze względu na ustalony przedmiot nowego poematu, jak na jego ukrytą między wierszami tendencję ograniczał także wzmianki o Polsce zapewne w tej nadziei, że o niej szeroko i swobodnie będzie mówił w trzecim z kolei wielkim poemacie. Wykazałem, że w historii br. Aleksego zupełnym milczeniem pominięto kilka lub kilkanaście lat jego życia, a przede wszystkim to, co robił w r. 1830-31, kiedy wszystko niemal nakazuje, żeby hr. Damian wziął udział w powstaniu, jeżeli walczył przedtem w wojnie rosyjsko-tureckiej, a jako pustelnik osiadł na Górze św. Anny w kilka lat co najmniej po roku 1831. Czyż jest możliwe do pomyślenia szersze tło polskie niż powstanie 1830-31 lub w ogóle walka zbrojna o Polskę? Znając przy tym właściwości wyobraźni Bonczyka, trudno jest pomyśleć, że zdobywszy się na tak wielki wysiłek jak pomysł z Gaszynami, mógł go w pół drogi rzucić i tylko cząstkę z niego spożytkować. Jeżeli w Starym Kościele Miechowskim wrócił do zarodkowych koncepcyj Kazania Stołowego i Pamiętników Szkolarza Miechowskiego, jeżeli w obu większych poematach dotychczasowych odtwarzał głównie to, na co przeważnie patrzył własnymi oczyma, to trudno przypuścić, że w trzecim poemacie poszedł w tym samym kierunku i dał znowu jakiś „obrazek“, czy „wspomnienia“ na „szerokim tle polskim“, którego własnymi oczyma nie oglądał, a natomiast porzucił na zawsze efektowny pomysł, do którego robił zapewne jakieś studia, jak to wynika ze wzmianki o Diebitschu i Paskiewiczu i z osadzenia Anny w klasztorze unickim w Żytomierzu. Sądzę więc, że Bonczyk nie poprzestał na ubocznym niejako zużytkowaniu pomysłu o Gaszynach w Górze Chełmskiej, lecz z kolei uczynił go głównym przedmiotem trzeciego wielkiego poematu, w którym miejsce poczesne zajęły wypadki r. 1830-31. Hrabia Damian Napieralskiego nasuwa wszakże jeszcze jedno przypuszczenie. Może poemat Bonczyka za wzorem Gudruny obejmował historię 2 lub 3 pokoleń Gaszynów, jednego podczas konfederacji barskiej, drugiego w czasie powstania 1830-31 i Napieralski zużytkował tylko pierwszą część tego pomysłu, czując się lepiej w epoce, którą przeorali znakomicie powieściami swymi Rzewuski, Grabowski i Bodzantowicz, nie mówiąc nic o Miarce, niż w r. 1831, o którym do końca XIX w. nie było jeszcze głośniejszych powieści. Te wszystkie wywody — to tylko rachunek prawdopodobieństwa, oparty na zbyt małej ilości wiadomych, aby można było przyjąć jedno tylko rozwiązanie, lecz nie wolno tego przypuszczenia przemilczać, jeśli idzie o wyjaśnienie, dlaczego w Górze Chełmskiej ilość wzmianek o Polsce i sprawach polskich jest stosunkowo szczupła, bo ten punkt staje się jasnym, jeżeli przyjmiemy, że to wszystko już w chwili pisania Góry Chełmskiej było przeznaczone do trzeciego poematu na szerokim tle polskim, który „zdaniem autora miał walorem literackim przewyższyć“ oba poprzednie. Epopeja z r. 1830-31, czy nawet wieloczłonowa z walk o niepodległość od konfederacji barskiej do r. 1831 z romantycznym bohaterem Ślązakiem, czy może z paru bohaterami, z bogatą fabułą romansową — to była naprawdę rzecz godna dumy autora. Czy poemat był dokończony, jakby wynikało z wiadomości ks. Kudery, czy niewykończony, jak przyjmuje ks. dr Szramek, trudno dziś dociec; wystarczy podkreślić pewną zależność obu kwestyj: jeżeli poemat był dokończony, nie mógł go zniszczyć autor, jeżeli był niewykończony, to zniszczenie go przez twórcę jest tylko jedną z możliwości, lecz niczym więcej.
Jeżeli idzie o moje osobiste przypuszczenie, to nie przekonywa mnie argument ks. dra Szramka, że Bonczyk kazał niewykończony utwór „spalić może dlatego, że nie miał przyjaciela kongenialnego, któremu byłby mógł spokojnie i w zaufaniu powierzyć manuskrypt tak cenny, choć nie gotowy“. Jeżeli Bonczyk powierzył kiedyś gotowy już, ba nawet wydrukowany w pierwszym wydaniu Stary Kościół Miechowski do poprawy dr Chłapowskiemu, którego nie uważał chyba za kongenialnego, to nie widzę powodu do przypuszczenia, żeby na łożu śmierci szukał i nie mógł się wśród swych znajomych dopatrzeć „kongenialnego przyjaciela“. Wszakże żyli jeszcze w r. 1893 z „ojczyzny filarów“ — nie mówiąc już o Damrocie, którego może nie brał w rachubę z powodu choroby i z innych względów — Szulczyk, Świętek, Studziński, Wolczyk, Błana, Krahl, Nehrlich, Kirchniawy, Wawrzek i Korpak, z których kilku (Błana, Nehrlich, Wawrzek i Korpak) przebywało niedaleko od Bytomia. Z świeckich był pod ręką Napieralski, a w Opolu Koraszewski. Ale w przypuszczeniu ks. Szramka mieści się także sprzeczność z zapewnieniem samego Bonczyka o wysokim walorze literackim ostatniego poematu. Nie przypisując poecie nadmiernej skromności, trudno go posądzać i o zarozumiałość i o lekceważenie poprzedniej własnej twórczości, gdyby poematowi niegotowemu nadawał a priori taką wartość. Wolę więc konfratrów centrowych podejrzewać o zaprzepaszczenie trzeciego poematu, niż wergilianistę śląskiego o skuteczne naśladownictwo ostatniej woli swego mistrza co do Eneidy.

Kartka z dziejów pośmiertnych Bonczyka

Centrowcy-księża mieli wszakże dość kłopotu z erotycznymi poezjami , które sam wydał Bonczyka za życia, żeby chcieli po jego śmierci zachwiewać także pod względem politycznym prawowiernością centrową jednego z swych najwybitniejszych członków; jeżeli zaś moje przypuszczenie o łączności treściowej trzeciego poematu z Górą Chełmską jest trafne, to trudno było wymagać od Schirmeisena czy kogokolwiek z centrowców, żeby szedł na rękę polskiemu ruchowi narodowemu wydaniem takiego poematu i krzepił poczucie polskie ludu górnośląskiego.
Metodę zatajania prawdy umiano stosować w sferach duchowieństwa niemieckiego na Śląsku; na poparcie tego twierdzenia tylko jeden przykład związany z Górą Chełmską. Na jubileusz 200-letni Kalwarii chełmskiej przygotował o. Chrysogonus Reisch wspomnianą już Geschichte des St. Annaberges, z której popularny wyciąg pt. Gedenkblatt zum 200-jdhrigen Bestehen der Kalvarie St. Annaberg wydał o rok wcześniej we Wrocławiu 1909. Ten wyciąg przełożył na język polski J. Bednorz pt. Pamiątka 200-letniego istnienia Kalwaryi na Górze św. Anny, Wrocław 1909. Bednorz korzystał miejscami także z rękopisu większej pracy, a więc to, co zrobił w swoim przekładzie, robił na pewno z wiedzą, a nawet na polecenie przełożonych zakonnych. Otóż w przekładzie jego są charakterystyczne opuszczenia i uzupełnienia. Opuszczono więc w przekładzie polskim cały ustęp o walce władz austriackich i pruskich przeciw przynależności klasztoru św. Anny do prowincji małopolskiej (str. 45—47 niemieckiej broszury), oraz mniejszy ustęp o niedopuszczeniu 9000 polskich pielgrzymów w r. 1874 przez żandarmerię pruską (str. 88 niem. broszury). Widocznie było niedopuszczalne dla polskich czytelników to, co mogli czytać bez obawy niemieccy. Dodano za to na końcu książeczki wiersze V 555—570 i I 49—54 Góry Chełmskiej, oraz sparafrazowano słowami zapożyczonymi od Bonczyka przekład początku broszury (str. 1—2), który w niemieckim tekście nie wykazuje wyraźnie tej łączności. Nie wspomniano za to ani słóweczkiem, skąd wzięto wiersze kończące książeczkę, a nadto dokonano kilku „poprawek“ w ich tekście: w V 555 zmieniono: „Bóg pobłogosławiwszy, wraca do kościoła, na: Lud, by wracać do domu, wychodzi z kościoła, w V 557: jeszcze na: ludzie, 559: Kłębo na: Tłumy, 560: Stawa się na Stawają się; z naruszeniem rytmiki, 561: hufce na: procesyje, z jeszcze większym naruszeniem wersyfikacji, 563: w Rajskim Dworze na: w rajskim placu, 567: kutej, tej kaplicy na: kutej i tej kaplicy, znowu wbrew rytmice. To chyba wystarcza na scharakteryzowanie stosunku duchowieństwa niemieckiego do polskości i do Bonczyka, który przecież nie był byle kim wobec klasztoru św. Anny, tylko „szlachetnym opiekunem Kalwarii“ (Geschichte des St. Annaberges, str. 442). O tym wszakże można było pisać w niemieckiej książce naukowej, w polskiej popularnej przemilczało się tę okoliczność bez najmniejszego skrupułu, obdzierało się „szlachetnego opiekuna” z własności jego literackiej, zatajając nazwisko autora i zniekształcając nawet tekst urywku, byle tylko polski pątnik nie dowiedział się, że o tej Kalwarii ma polski poemat górnośląskiego księdza-poety. W r. 1909 zakonnicy niemieccy byli rządcami nie tylko w klasztorze św. Anny, lecz nawet w cudzej własności literackiej.

Dysproporcje

Wywody dotychczasowe uwydatniły charakter Góry Chełmskiej jako poematu pełnego dysproporcji. Obmyślany długo i zmieniany dość często pod względem zawartości treściowej, został napisany pospiesznie pod wpływem współczesnych wypadków i zabarwiony tendencją zamkniętą w niedomówieniach, a nawet poszczególnych sprzecznościach. Zakrojony w zamysłach na wielką ogólnośląską epopeję w przeciwieństwie do lokalnego raczej Starego Kościoła Miechowskiego pozostał poemat torsem epopei, rapsodem o cichym bojowaniu ludu górnośląskiego o swe prawo do życia, o wiarę, język i obyczaj ojców. Sam lud nie wysunął się nigdzie niema! na plan pierwszy, choć wypełnia sobą istotną treść utworu, pozostał rycerzem na zewnątrz poślednim, lecz w sercu wspaniałym. Odczuł to ks. Kudera: „Rycerstwo górnośląskie doczekało się swojej epopei w utworach ks. Bonczyka. Powiadam: rycerstwo! Bo któż zachował Górnemu Śląskowi jego polski charakter, któż walczył i walczy o te najdroższe skarby człowieka: język i wiarę? Nie szlachta, bo ona się prędko zniemczyła, nie księża, bo największa ich część kierowała się dyplomatycznymi względami kurii wrocławskiej, nie tak zwany średni stan, bo i tego nam aż do najnowszych czasów brakowało, lecz chłopek górnośląski. Chłopstwo górnośląskie — to nasi rycerze i bohaterzy!“ (l. c. str. 28), W Górze Chełmskiej jednak ludem tym są nie tylko chłopi, lecz także, a nawet przede wszystkim małomieszczanie polscy z Bytomia itd., uchwyceni w tym charakterze na krótko przed swoim zanikiem. Pierwsze miejsce w poemacie zajęli: przedstawiciel szlachty śląskiej jako pokutnik i przedstawiciel duchowieństwa zakonnego, ostatni niejako spadkobierca polskich reformatów.
Nadmiar wątków nie wyszedł na pożytek poematowi pospiesznie przelewanemu w słowa; dwa tylko z nich zdołały się jako tako zespolić i to takie, które nie uwydatniały roli głównego filaru ojczyzny tj. ludu, inne zaś dochodziły do głosu sporadycznie jakby na świadectwo pierwotnych, o wiele wspanialszych zamiarów. Sam Bonczyk, spoglądając na gotowe już dzieło, podkreślił w liście do ks. Weltzla, że w zamysłach jego spierały się z sobą motywy sprzeczne, że usiłował je połączyć, nie będąc pewien dopuszczalności tego postępowania, że ostatecznie pozostawił je jakby masło na chlebie głównego tematu: uroczystych obchodów na Górze św. Anny i rozwiązania konwentu, stwierdzał jednak tylko to, co stało się w ostatniej fazie urzeczywistnienia pomysłu.
Zastosowana w Górze Chełmskiej technika epicka Wergilego pozwalała na takie traktowanie treści, ale wykańczana przez wiele lat Eneida dała pełnię pomysłu poetyckiego, tworzony zaś pospiesznie utwór Bonczyka wykazuje wyraźne luki, których zapełnienie wymagałoby dalszych może 6 pieśni. Przystępując do pisania poeta spodziewał się widocznie, że tworzenie pójdzie mu łatwo i szybko, toteż niektóre rzeczy rozplanował bardzo szeroko, ale wykonać zamiar zdołał tylko w I i częściowo w V pieśni. Powolność, a raczej brak niemal akcji w pieśni II tłumaczy się najlepiej jeszcze przypuszczeniem, że powstała ona w lutym 1886 i była uzupełnieniem podjętym ze względu na duchowieństwo świeckie. Pieśń VI jest oczywistym skrótem większej całości, może nawet częściowo już napisanej, natomiast pieśni III i IV wydają się wynikiem rozbicia i uzupełnienia nowymi przydatkami jednej pierwotnie pieśni. Być może, że wskutek tego zniknęła istniejąca przynajmniej w zamyśle osobna pieśń poświęcona stacjom Męki Pańskiej, której treść zbiegała się w niejednym punkcie z treścią pieśni V, a więc pozostawienie obu osłabiałoby ich wrażenie, poeta więc poświęcił jedną z nich. Poemat obszerny w pomyśle i zamiarze skurczył swe rozmiary w ciągu pisania.
Tendencja poematu i nakazany przez okoliczności pośpiech w jego wydaniu nie pozwoliły na zastosowanie rady Horacego o przechowaniu w tece przez 9 lat i szczegółowe wykończenie, trzeba było puścić go w świat, jakim był i opatrzeć określeniem gatunkowym: wspomnienia z roku 1875.
Ten sam pośpiech zaciążył na stronie formalnej poematu: dwie inwokacje, trzy obszerne apostrofy, kilka pokaźnych porównań, spora ilość epitetów ozdobnych, obfitość tropów i figur retorycznych świadczą, że poeta chciał poemat wyposażyć pod względem retorycznym jak najbardziej, nie wszędzie jednak zdołał te skarby porozsypywać, zwłaszcza tam, gdzie spiesząc się, musiał często uciekać się do prostego tylko wyliczania, jak w 3 pieśniach środkowych. Pośpiech ten odbił się także na rymowaniu, chociaż na nie Bonczyk zwykle mało zważał. Retoryczne zabarwienie, obracające się w zakresie klasycznym, stanowiło dysproporcję wobec nowożytności opiewanych wypadków i romantyczności opowieści Gaszynowskiej, a niemniej wobec narzeczowego podłoża języka Bonczykowego i ludowości tkwiącej choćby w tym środowisku, do którego poemat miał dotrzeć. Ta dysproporcja jednak nadaje swoisty urok utworowi jako dowód niepowszedniego „ulotu“ twórczego.

Prekursoryczność

Myliłby się jednak ten, kto w Górze Chełmskiej dopatrywałby się niewolniczego naśladownictwa przebrzmiałych wzorów, nie zwracając uwagi na fakt, że takie naśladownictwo idzie zwykle w parze z hołdowaniem jakiejś modzie literackiej. Mówienie o niej przy Bonczyku zakrawałoby na żart, realizm jego wypływał z chłopskiej jego natury, utrwalał się zaś na wzorze epopei homerowych i Pana Tadeusza, nie wyszukiwał pospolitych stron życia, chociaż ich nie unikał, zawsze jednak umiał obok nich uwydatnić i wzniosłe. Jeżeli idzie o związek ze współczesną Bonczykowi poezją polską, to jest on nikły, natomiast utwory jego stanowią osobne ogniwo między poezją naszą narodową drugiej ćwierci XIX w., a Młodą Polską, do której Górę Chełmską zwłaszcza zbliża język o bogatym narzeczowym zabarwieniu, tematyka, niejeden pomysł artystyczny, jak np. zespolenie przyrody z ludźmi, a przede wszystkim wspaniały opis odpustu i procesji, który każe nam myśleć o opisach Reymonta. Jeżeli nawet na ten opis w V pieśni Góry Chełmskiej wpłynął Sienkiewicz, którego Potop od r. 1885 drukowano w odcinkach Kuriera Poznańskiego, a jest to dość wątpliwe, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa pieśń V powstała w lipcu 1885 r., to przecież samodzielność Bonczyka jest tak wyraźna, a wykonanie tak ożywione prawdą i poezją, iż do tej pieśni najsłuszniej można zastosować powiedzenie Kraszewskiego, iż tu życie samo przelało się w poemat. Mniej świetna na zewnątrz, ale również pierwszorzędna w rozłożeniu treści, w uchwyceniu życia klasztornego, w celowości środków poetyckich, jest pieśń I.
Nie stała się Góra Chełmska epopeją śląską w pełnym tego słowa znaczeniu, nie jest jednak ani kroniką epicką ani poetyckim reportażem mimo swego realizmu, stanowi poniekąd gatunek odrębny, któremu Bonczyk nadał miano wspomnień, choć ich w tym poemacie jest mniej niż w Starym Kościele Miechowskim i charakteru realnych przypomnień przeważnie nie posiadają.
Nad Starym Kościołem Miechowskim góruje Góra Chełmska szerokością pomysłu, widnokręgiem ideowym, bardzo często wysłowieniem, a głównie poziomem artystycznym pieśni I i V, które stanowią najwyższy punkt w spuściźnie dochowanej Bonczyka, ustępuje zaś mu pod względem spójności całości, charakterystyki osób i szczegółowości wykończenia. Do niej przede wszystkim odnieść da się to, co ks. Kudera mówi o nastroju poezji Bonczykowej: „Budzą się w sercu naszym jakieś dziwne myśli, jakaś tęsknota, ale też równocześnie jakaś otucha, jakiś smutek połączony z goryczą, ale też jakaś duma, jakieś żale, ale też jakaś nadzieja. A myśli te nie nasuwają się nam w natrętny sposób, ale działają jak to światło słoneczne, które wszędzie jest, a jednak reklamy nie robi“ (l. c. str. 19—20). Bonczyk zna sztukę wywoływania nastroju, której nauczył się u Wergilego, ale przepuszczając ją przez duszę nowoczesnego człowieka, wytworzył środek poetycki, który dopiero za jakiś dziesiątek lat upowszechnił się w literaturze polskiej, gdy nie było już komu przypomnieć odosobnionego poprzednika.

Ocena poematu u współczesnych

Pierwszy głos o poemacie odezwał się tam, gdzie go Bonczyk z niecierpliwością oczekiwał, a mianowicie w Kurierze Poznańskim nr 134 i 135 z 15 i 16 czerwca 1886 r. W dwu odcinkach felietonowych zdał recenzent, podpisany S. B., sprawę z treści poematu, ilustrując streszczenie obszernymi i licznymi wyjątkami, głównie takimi, które podkreślają polskość poematu. W tym kierunku nawet czasami za daleko się zapędzał, aby zachęcić do nabywania utworu, który powinien „się znajdować w każdej biblioteczce polskiej“, bo „ten piękny poemat górnośląskiego kapłana, który obok swej ściślejszej ojcowizny tak gorąco i tak serdecznie ukochał całą polską przeszłość, jest najpiękniejszym i najwymowniejszym dowodem, że pod siermięgą górnośląską, pokrytą lekkim pyłem obcej narodowości, silnym tętnem bije to samo życie, co w reszcie ojczyzny naszej.“
Następni krytycy Góry Chełmskiej różnią się od S. B. w ocenie polskości poematu, idąc znowu za daleko w kierunku przeciwnym. Zaczyna ich szereg Melania Parczewska: Z poezji górnośląskiej (Przegląd Literacki Kraju, nr 23 z 1890, str. 6—8). Parczewska pierwsza zauważyła szereg zależności Starego Kościoła Miechowskiego od Pana Tadeusza, ale wyżej od niego stawiała pod względem poetycznym i wykończenia Górę Chełmską. W niej również zauważyła podobieństwo br. Aleksego do ks. Robaka, ale bohatera epopei śląskiej stawia niżej: „Ksiądz Robak kocha ojców ziemię, dla niej poświęca życie, wtedy gdy poturczony Gaszyna kocha jedynie klasztor św. Anny, w którego murach, oddany modlitwie i pokucie, pragnie zmazać grzechy młodości“. Jest to dość powierzchowne mimo pozorów słuszności ujęcie sprawy tak samo jak zarzut separatyzmu śląskiego postawiony Bonczykowi, który jakoby wszystko widział ze stanowiska przede wszystkim religijnego.

Po śmierci Bonczyka do r. 1900

Tak samo przekonany jest o separatyzmie Bonczyka M. (J. K. Maćkowski): Dwaj szląscy poeci (Dziennik Poznański, nr 297 z 28 XII 1895, 1, 314 z 1, 415 I 1896), który zestawiając Bonczyka z Damrothem widzi w piewcy Góry Chełmskiej centrowca o dopiero co przebudzonym duchu polskim. Maćkowski oceniał Bonczyka przede wszystkim ze stanowiska politycznego, toteż nie mógł zapomnieć jego wystąpień publicznych jako centrowca i to wpływało na zrozumienie jego poezji. Podobnie jak Parczewska stawia wyżej pod względem literackim Górę Chełmską, pod względem językowym Stary Kościół Miechowski. Za Parczewską zaznacza wpływ Pana Tadeusza na oba poematy, a literaturze przypisuje rozbudzenie w nim sumienia i wywołania walki wewnętrznej, gdyż z wychowania był Prusakiem i tylko serce jego rwało się do polskości. Ta uwaga jest o tyle słuszna, że Bonczyk był Prusakiem, ale owym Bartkiem Prusakiem z Pana Tadeusza, mającym swój własny, niezależny od gromady sąd o rzeczach. Dla Maćkowskiego wstęp do Góry Chełmskiej nie jest miarodajny, łowi w nim odgłosy partykularyzmu śląskiego np. w wyrażeniu: Tu ma Szląsk swoją Wandę, tu jest Wawel święty (tak bowiem ten wiersze przekształca), a rzeczywistych przekonań autora dopatruje się w wywodach ks. Grelicha, z którym się autor utożsamia, wstęp zaś zawiera tylko „chwilowe uniesienia sercowe“. Jednostronny pogląd Maćkowskiego utorował sobie drogę i tożsamość przekonań Grelicha i Bonczyka stanowi dla niejednego pewnik.
Sądu Bronisława Koraszewskiego: O języku i poezji Górnoślązaków (Wędrowiec 1900, str. 598) o Górze Chełmskiej nie znamy w całości, gdyż w druku wypuszczono dłuższy ustęp. Według Koraszewskiego poeta charakteryzuje zręcznie różne odmiany narzecza śląskiego, a na dowód przytacza III 350 — 389. Stanisław Bełza dwukrotnie mówi o Górze Chełmskiej. Pierwszy raz (Na Śląsku polskim, str. 27 i 30) stawia o wiele niżej ten poemat od Starego Kościoła Miechowskiego, robiąc wyjątek dla „tak pięknego początku“, że nie może się powstrzymać od przytoczenia kilkunastu jego wierszy (I 1-16), oraz powołuje się na sąd samego Bonczyka, jakoby to była „rzecz mniejszej wartości“, drugi raz (Przeszłość, Teraźniejszość i Przyszłość Śląska Górnego, Warszawa 1922, str. 28) bałamuci i miesza fakty, twierdząc, że o Górze Chełmskiej napisał recenzję Kraszewski, a ona jednak ustępuje „innym(!) większym poematom“ Bonczyka, którego o wiele przewyższają utwory Damrotha.
Piotr Chmielowski (Zarys najnowszej literatury polskiej, wyd. IV, Kraków-Petersburg 1898, str. 124) dopatrzył się, że w Górze Chełmskiej poważny nastrój przeplata autor nieraz dosadnymi żartami, po czym cytuje ustęp o ojczyzny filarach tj. II 281—316, Antoni Potocki (Polska literatura współczesna, Warszawa 1911, t. I, str. 304—305) wziął swoją wiedzę z drugiej ręki, z Chmielowskiego.

Ks. Kudera i ks. Szramek

Po roku 1900 jest przez kilkanaście lat na ogół głucho o Bonczyku i jego poematach, tylko Górę Chełmską przedrukowała Gazeta Katolicka w r. 1903—1904 (Kudera, l. c. str. 8). Dopiero w r. 1918 w 25. rocznicę zgonu pojawiły się 2 broszury już cytowane o Bonczyku, anonimowa ks. dra Szramka, przerobiona po 12 latach i rozszerzona w Rocznikach Tow. Przyj. Nauk na Śląsku, t. III, str, 1—62 i w osobnej odbitce, oraz ks. Jana Kudery pod pseudonimem Jacka Kędziora. Pierwszy zajmuje się przede wszystkim życiorysem Bonczyka oraz tłem jego poematów, przenosząc rolę komentatora nad krytyka. Podziela on zdanie Maćkowskiego, że słowa Grelicha w poemacie odzwierciedlają przekonania samego Bonczyka i stara się słuszność tych wynurzeń Grelicha udowodnić. W sądzie o wartości Góry Chełmskiej różni się z Parczewską i Maćkowskim, przyznawając, że „obfituje ten utwór w piękne obrazy i wizje i posiada trwałą wartość jako literacki pomnik z okresu walki tzw. kulturnej, której problemy wszystkie porusza“ (Rocznik T. P. N. Śl. II, str. 19).
Ks. Kudera rozpatrzył wartość obu epopei ze stanowiska wymagań epiki, polskości i śląskiej swojszczyzny, nie szczędząc cytatów. Spostrzeżenia jego są zwykle trafne, jak to widzieliśmy na 2 przykładach, ale cel, który sobie w rozprawie wytknął, nie pozwolił mu oddzielnie traktować każdego poematu tak, że wypada jednolita charakterystyka dla obu, przeznaczona głównie dla czytelnika śląskiego. W tym samym r. 1918 umieścił w Głosach z nad Odry (str. 58—62) krótki, popularny artykuł ks. Józef Niedziela.

Głosy ostatnie

Zaznaczymy dalej, że o Bonczyku i jego poezji mówią krótko w doraźnych zarysach lub antologiach piśmiennictwa śląskiego: Alfons Parczewski: O literaturze ludowej Szląska pruskiego i Łużyc z r. 1894, Kazimierz Ligoń: Poeci Górnego Śląska z 1920, Paweł Musioł: Rzut oka na literaturę śląsko-polską 1930, (ks. Szramek): Wyznanie narodowe Śląska z 1919 i Edward Rybarz w 2 artykułach w książce pt. Górny Śląsk z 1934; są tam rzeczy znane i przeważnie cudze. Podobnie ma się sprawa w artykułach dziennikarskich jak: Ludwika Łakomego w Polonii nr 3107 z 4 VI 1933, Wacława Śledzińskiego w Kurierze Literacko-Naukowym (dodatku do I. K. C.) nr 47 z 1936, W. T.(arnawskiego) w Warszawskim Dzienniku Narodowym nr 328 z 29 XI 1936, z tym nadto zastrzeżeniem, że zajmują się niemal wyłącznie Starym Kościołem Miechowskim.
Z artykułu dziennikarskiego w Gazecie Polskiej z 23 sierpnia 1936 r. wyrósł ustęp pt. Homer Śląska Zielonego w książce Stanisława Wasylewskiego: Na Śląsku Opolskim, Katowice 1937, str. 120—127. Również Wasylewski ma sentyment szczególny do Starego Kościoła Miechowskiego. Góra Chełmska jest dla niego „szczegółowym, trochę rozwlekłym i utykającym opisem odpustu… Pod naporem akcji rządu Bismarcka, który po zwycięstwie roku 1870 jął usuwać resztki polszczyzny, tułające się jeszcze w administracji, i nałożył kagańce ambonom polskim i urzędom parafialnym — Bonczyk wychodzi z impasu i akcentuje bardzo dobitnie nierozerwalność narodową Śląska z resztą Polski… Jak przedtem na szarych okolicznościach wiejskich, tak teraz na kanwie historii klasztoru ponaszywał tysiące perełek, spostrzeżeń doskonałego obserwatora, samorodnego epika, chętnie przy tym ze wzorów korzystającego. Szkoda tylko, że brak poematowi czynnej postawy i wyraźnego protestu przeciw polityce Bismarcka.“ Polemikę z uwagami Wasylewskiego pozostawiam czytelnikowi, zaznaczając, że doraźnie poruszyłem parę kwestyj odnoszących się do Góry Chełmskiej w 2 rozprawach: Pod urokiem Pana Tadeusza (Szkoła Śląska 1934, str. 118—119 i 177—180), oraz Bonczyk a polskość (Zaranie Śląskie 1937, str. 1—7).
Przedmiot poematu, Góra Chełmska z klasztorem św. Anny, znalazł się poza granicami Rzeczypospolitej Polskiej, polskie obchody na nim są o wiele skromniejsze, niż były nawet w najgorszych okolicznościach za czasów Bonczyka, lecz pamięć o tym, czym była ta „góra święta, łzami pokuty uklejona dla narodu pobożnego… co corocznie na jej jasnym szczycie uczy się walki za wiarę, dusz życie“, utrwalona została w najciekawszym mimo niemałych usterek artystycznych poemacie, jaki wydała literatura polska w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Niezwykłość jego polega nie tylko na temacie wziętym z niezwykłego wówczas środowiska śląskiego, na malowidle nader rzadkim a tak obszernym odpustu polskiego, na zespoleniu bodaj nigdy nie powtarzającym się w tym stopniu pierwiastków religijnych i polskich, lecz także na niezwykłej w tej epoce postawie poetyckiej wobec przedmiotu i problemów przezeń wysuniętych, oraz na prekursorycznej poniekąd roli w rozwoju ogólnopolskiej poezji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Ogrodziński.
  1. Nie była i z ks. Przyniczyńskim sprawa tak groźna dla centrum, jak początkowo myślano; i on się z czasem oswoił tak, że Bełza (Na Szląsku Polskim, str. 61) zalicza w przeciwieństwie do Katolika i Nowin Raciborskich jego organ Opiekuna Katolickiego na równi z Gwiazdą Piekarską do pism mających tyle tylko wspólnego z polskością, że są pisane po polsku. Ten sąd podpowiedział Bełzie zapewne Koraszewski, pracujący wówczas w Katoliku, ale niemniej ma on swoje znaczenie.
  2. Por. Józef Buzek: Historia polityki narodowościowej rządu pruskiego wobec Polaków, Lwów 1909, str. 181—210; Helmut von Gerlach: Der Zusammenbruch der Deutschen Polenpolitik, Berlin (1919), str. 6—9.
  3. W poemacie Bonczyka występują z wymienionych tu księży tylko 3: Michalski (III 429, IV 127 nn.), Gierich (III 442) i Christoph (Krystof III 442), brak Hauptstocka i Thiela, którzy czynni byli zapewne na odpustach niemieckich.
  4. Do powieści Miarki — moim zdaniem — odnoszą się w liście Bonczyka do ks. Weltzla z 25 maja 1886 r. te słowa: „O historii nie ma w tych pisaninach ani śladu! — do romantyczności skusiła mnie Petronella — ale romantyka i pielgrzymka — św. Anna i świat — franciszkanin i Romeo! czy to wolno łączyć w jedno?“ Miarka dawał przykład, że złączyć można było.
  5. Tu powracam jeszcze do sprawy znajomości przez Bonczyka rozprawy Weltzla o Gaszynach. Wśród „filarów ojczyzny“ znalazł się o wiele młodszy i mniej zasłużony od Weltzla ks. Szymon Korpak, redaktor od r. 1879 czasopisma: Towarzystwo Bożego Grobu, w którym Weltzel umieścił i rozprawę o Gaszynach i drugą o błog. Eufemii w r. 1879 (str. 477—492). Korpak zapewne za zredagowanie tego czasopisma i ze względu na osobistą znajomość dostał się między „ojczyzny filary“. Weltzla osobiście Bonczyk nie znał („Mój kochany, dobry acz nieznany Ks. Radco“ pisze w swym liście przed zapytaniem się, czy rzeczywiście czuje żal do niego), uważał go może za Niemca, gdyż podczas polskich odpustów z nim się nic zetknął, i dlatego opuścił go w Górze Chełmskiej. Jakże było można usprawiedliwić się z pominięcia go, przyznawając się równocześnie do znajomości rozprawy o Gaszynach? Na korzyść Bonczyka, który się o to pominięcie upomniał w liście do przytoczyć można tylko to, co już zaznaczyłem, że rozprawa ta jako Weltzlowa była zaznaczona drobnym drukiem w naczółku treści numeru, a więc Bonczyk nazwiska autora nie zauważył i znowu wstyd było mu przyznać się do tego przeoczenia. Podobnie pokrzywdzony został przemilczeniem i o. Władysław Schneider, którego wprawdzie od lat w klasztorze nie było, ale który choćby jako poprzednik Bonczyka w Piekarach i autor kilku książeczek zasługiwał na pamięć. Bonczyk znał chyba jego artykuły w Schlesisches Kirchenblatt z 1863: 1) Urkundliche Nachrichten über St. Annaberg in Oberschlesien (str. 409—413), 2) Nachrichten über das Gnadenbild zu St. Annaberg (str. 413-417) i 3) Historische Nachrichten über die Griindung der Calwarienkapellen usw. (str. 445—449 i 457—461). Czasopismo znajdowało się w każdej parafialnej kancelarii.
  6. O nadmiernym rozszerzeniu pieśni III, która może pierwotnie w rozmiarach o wiele mniejszych wchodziła w skład pieśni II i IV, świadczyłby i ten szczegół, że Spinczyk nosi się 1 i pół dnia z rękopisem br. Aleksego, zanim znalazł czas na jego lekturę, podczas gdy naturalny przebieg wypadków wymagałby, żeby te dumki przeczytał wieczorem tego samego dnia, w którym je otrzymał, zwłaszcza że i tak wieczorem dnia trzeciego (koniec obecnej pieśni III) nie ma nic do roboty. Widocznie więc pierwotnie akcja była pomyślana na 3 i pół, a nie na 4 i pół dnia.
  7. Znamy tylko jeden poemacik Bonczyka na jubileusz Bienka, tj. Pamiętniki Szkolarza Miechowskiego z 20 sierpnia 1872. Nie przesądza to istnienia innych, może niedrukowanych.