Freski Krymskie/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Koroway-Metelicki
Tytuł Freski Krymskie
Rozdział X.
Pochodzenie Poezye
Wydawca Księgarnia Polska Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Ale duch ludzki nigdy nie dość syty,
Więc kiedym poznał morza już widoki,
Wznieść się pragnąłem pod i nad obłoki
I oprzeć stopę tam, gdzie w górę wzbity
Tytan Aj-Petri spogląda w niebiosa...
Ranku pewnego, ledwo złotowłosa
Jutrznia przemogła panowanie nocy:
Tam — kędy orły kryją orląt legi,
Kedy żywiołów królują potęgi —
Jużem pośpieszał przy konia pomocy.

Zewsząd mię zimne otoczyły głazy,
A chociaż nieme, własnemi obrazy
O przedwiekowych przewrotach świadczyły:
Tu skała sterczy nakształt obeliska,
Pomniejsze przy niej leżą wieńcem zblizka;
Tam odłam ciężkiej granitowej bryły
Cudem się jakimś zatrzymał nad drogą,
Mija go jeździec, drżąc wbrew woli trwogą;
Głaz dalszy ścianę prostopadłą tworzy,
Otworem ciemnym zionie zpod niej grota,
A jeszcze dalej — mchem porosłe wrota
I sfinks olbrzymi koło ich podnoży:
Nawał form różnych w dzikim nieporządku,
Sam mi mówiący o swoim początku.
Tu niegdyś ziemia jęczała w porodzie,
Z macierzyńskiego rozdartego kona
Ciskając głazów potężnych brzemiona
I skał dziś twardych lawowe powodzie.
W on czas jej głosom jęków wulkanicznych
Wtórował łoskot grotów błyskawicznych,
I biło morze o brzegi falami,
I — potargawszy więzy i kajdany —
Wył orkan, zgrzytał, szalał — rozhukany,
Popiół zaś z dymem osłonił chmurami

Pracę żywiołów i zagasił słońce...
I — jeśli było — znikło, co żyjące.
I dziś tu widok dokoła surowy!
Wśród skał omszonych, pną się sosen drzewa,
Wiatr górski szumi i ostro powiewa,
Wodospad huczy, spadając w parowy.
Niekiedy burza wpada tu z hałasem
I miota w gniewie zielonym szałasem,
I piorunami drzew korony sieka,
I najdumniejsze z korzeniem obala,
I nieraz lasy ogniami zapala;
Płynie po lasach gorejąca rzeka!
I dnia onego, kiedym jechał w góry,
Poranek jasny zasępiły chmury,
Suneły ku mnie z ponad górskich szczytów
Jedną falangą, jedną zwartą kawą,
Szumiały wewnątrz głuchych szmerów wrzawą
I zakrywając sklepienie błękitów —
Nad głową moją zawisły ciężarne,
Ponure, wrogie, jak płaszcz nocy — czarne.
Jam wstrzymał konia, myśląc o odwrocie,
Ale nadeszły skrzypiące madzary,
Uspokoili mię górscy tatary,
Że dżdżu nie będzie, więc w nowej ochocie

Dążyłem — z koniem zawarłszy przymierze,
I wkrótcem stanął w chmurzysk atmosferze,
Które mi z dołu nocą się zdawały,
Widziane w sobie były tylko szarą,
Wciąż się kłębiącą i wilgotną parą;
Mokre jej płachty moją twarz lizały.
Alem się podniósł i nad chmur siedliska,
Przebyłem górskiej równiny pastwiska,
Koniowi dałem wypocząć w zajeździe,
A sam śpieszyłem nieznanemi szlaki,
Pnąc się po skałach, omijając krzaki,
Tam, gdzie i zwierz się nawet nie zagnieździ.
I otóż, jestem na Aj-Petri szczycie,
Uczuwam serca pośpieszniejsze bicie,
Okrzyk mi z piersi rwie się mimowolny,
Stoję sam jeden nad przepaści głębią,
Podemną chmury, jako puch się kłębią,
W chmur morzu pływa jeno orzeł wolny.
Nie widzę ziemi, grodu, ni wioski,
Nie słyszę westchnień, ni żalu, ni troski...
Tu wiatr dmie na mnie jednym silnym wciągiem,
Tu pył kosmiczny dotyka mi twarzy!
Na skończoności i wieczności straży
Tu pogranicznym wznoszę się posągiem!

I z wszechświatową łączę się krainą,
I słyszę, jako świetne gwiazdy płyną...
Sfer Pytagora dobiega mię brzmienie,
Trąca mię skrzydło białego anioła,
Chór duchów lekkich z góry na mnie woła...
I oto, ziemskie opuszczam więzienie
I tam wzlatuję, gdzie jest mgławic droga,
Ujrzeć w niebiesiech Światłotwórcę Boga!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Koroway-Metelicki.