Strona:PL M Koroway Metelicki Poezye.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
112

Dążyłem — z koniem zawarłszy przymierze,
I wkrótcem stanął w chmurzysk atmosferze,
Które mi z dołu nocą się zdawały,
Widziane w sobie były tylko szarą,
Wciąż się kłębiącą i wilgotną parą;
Mokre jej płachty moją twarz lizały.
Alem się podniósł i nad chmur siedliska,
Przebyłem górskiej równiny pastwiska,
Koniowi dałem wypocząć w zajeździe,
A sam śpieszyłem nieznanemi szlaki,
Pnąc się po skałach, omijając krzaki,
Tam, gdzie i zwierz się nawet nie zagnieździ.
I otóż, jestem na Aj-Petri szczycie,
Uczuwam serca pośpieszniejsze bicie,
Okrzyk mi z piersi rwie się mimowolny,
Stoję sam jeden nad przepaści głębią,
Podemną chmury, jako puch się kłębią,
W chmur morzu pływa jeno orzeł wolny.
Nie widzę ziemi, grodu, ni wioski,
Nie słyszę westchnień, ni żalu, ni troski...
Tu wiatr dmie na mnie jednym silnym wciągiem,
Tu pył kosmiczny dotyka mi twarzy!
Na skończoności i wieczności straży
Tu pogranicznym wznoszę się posągiem!