Flirt z Melpomeną/„Parlamentaryzacya“ teatru

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„PARLAMENTARYZACYA“ TEATRU.

Ostatnie lata, w których natłok doniosłych problemów politycznych pochłonął całą niemal umysłowość narodu i wyssał zeń wszystkie soki żywotne, wpłynęły oczywiście zasadniczo i na stosunek publiczności do t. zw. sztuki. Jak tę zmianę określić? Zobojętnienie? Ależ każdy obraz jaki się pojawi na wystawie nosi kartkę, tak rzadką, tak sensacyjną dawniej wśród rzeszy malarskiej: zakupione; książki, mimo szalonych cen, „idą“ jak nigdy; dwa teatry, koncerty, stale pełne... A jednak, tak; sztuki konsumuje Kraków więcej, być może wskutek przesunięć jakie zaszły w podziale dóbr świata i specyalnych warunków pieniądza, ale interesuje się nią mniej. Nie należę bynajmniej do tych, którzyby z żalem wspominali dawną „intelektualną“ atmosferę Krakowa i przeciwstawiali ją obecnemu „zdziczeniu“; przeciwnie. Grunt w tem, aby była woda: jakie młyny na niej staną i co będą mełły, to rzecz przyszłości. Aż do błogosławionej, po trzykroć błogosławionej doby wojennej, tragiczną cechą naszego miasta był absolutny brak wody, a wszystkie inteligentne i intelektualne młynki wznosiły się dumnie na piasku. Mówię to naturalnie w znaczeniu środków realizacyi; tem większy honor dla Krakowa, iż, w tych warunkach, życie jego duchowe było tak intensywne.
Przytoczony objaw spotykamy tedy i w kwestyi teatru. Jak wspomniałem, teatr jest stale pełny, ogonek przy kasie taki jakgdyby sprzedawano w niej co najmniej szmalec amerykański. Ale jakże daleko jesteśmy od czasów, kiedy Kraków istniał, od jednej do drugiej premiery, przeżywaniem czy przeżuwaniem (jak kto woli) arcygłębokich, artystycznych wrażeń i „dreszczów“. Dziś „nowy człowiek“ kupuje bilet, przyjmuje, bez wielkich dociekań, kęs strawy duchowej jaki mu podadzą, idzie zapić go piwem do restauracyi, i, kołysany dźwiękami walczyka, przechodzi myślą do spraw seryo, kombinując możliwie głębokie zapuszczenie ręki w kieszeń bliźniego swego, przy możliwie najmniejszem ryzyku kryminału. Co mu tam repertuar, aktorzy! Ot, spędził wieczór i koniec, zawsze to jakaś odmiana po codziennem kinie.
W ślad za publicznością, prasa, to wierne odbicie życia, również przestała się interesować teatrem.
Jakto! powie ktoś, toć od miesięcy całych o niczem niema mowy w prasie tak często, jak o teatrze. Och! to całkiem co innego; to nie teatr, to „kampania teatralna“. I oto dotknęliśmy arcyciekawego problemu: wpływów życia politycznego na formy życia artystycznego. Objawowi temu przyglądam się od dłuższego czasu z daleka, z uciechą niemałą a niczem niezmąconą, ile że sama kwestya jest mi dość obojętna.
„Polityka“ teatralna istniała i istnieć będzie zawsze. O niciach tej polityki długoby i szeroko mówić. Ludzie są ludźmi, i zawsze znajdzie się dość pobudek, które dany dziennik lub osobę nastrajają bardziej lub mniej czule względem danej dyrekcyi. Ale dyrektor był dzierżawcą teatru, samowładnym panem w swojej budzie na lat sześć, przeto polityka teatralna obracała się jedynie koło szczegółów, nie godziła w jego zasadnicze „być albo nie być“. Wyjątek stanowił schyłek sześciolecia i bliski koniec dzierżawy, który wytwarzał pewien rodzaj przedwyborczego podniecenia; ale zazwyczaj, po sześcioletnim wytrwaniu, każdy dyrektor własnowolnie się kwapił do pakowania manatków. Rzadko widziałem równie promieniejącego człowieka, jak Adam Siedlecki na swojej uczcie pożegnalnej.
Od czasu umiastowienia, czyli parlamentaryzacyi teatru, zmieniła się fizyognomia tego stosunku. Rzecz przedstawia się tak: Dyrektor teatru to premier, któremu poruczono utworzenie gabinetu; prasa i wszystko co się koło niej skupia, to rozmaite stronnictwa polityczne, coś niby Izba posłów. Otóż, z chwilą ukonstytuowania gabinetu dyrekcyi, kształtują się stosunki stronnictw, tworzy się prawica i lewica, powstaje opozycya dążąca do konsolidacyi partyj, utworzenia bloku i obalenia gabinetu, aby samemu stać się rządem; rządem, przeciw któremu znowuż utworzy się blok, etc. etc. Poszczególne sztuki, to niby dyskusye parlamentarne; dyrekcya chwieje się po sztuce p. X, tak jak rząd po jakimś „Przyczynku do ustawy o stemplowaniu banknotów“; to znów wzmacnia swoje stanowisko sztuką nieboszczyka Y lub Z, jak gabinet jakimś „uniwersalnym dodatkiem drożyźnianym“. Powstają nawet formy obstrukcyi, dążącej do uniemożliwienia dyskusyi, tj. przedstawienia. W każdym razie, „przesilenie“ gabinetowe wisi nieustannie na włosku, i, skoro opozycya uzyska w danej chwili większość, odczuwa się w niej jakby zdziwienie i zniecierpliwienie, iż premier, przepraszam, dyrektor, nie „wyciąga konsekwencyi“ z tego faktu.
A sztuka, autorzy, aktorzy? Mam wrażenie, że zeszli poprostu do roli pionków czy figur na szachownicy, na której prowadzi się tę kampanię, dążącą do tryumfalnego szach-mat! Nikt wszak nie wymaga od polityka, aby wyrażał uznanie dla talentów oratorskich lub mądrości politycznej mowcy wrogiego mu w danej chwili stronnictwa; „konjunktura“ polityczna stanowi o wszystkiem. Stąd te nieprawdopodobne, głęboką humorystyką trącące różnice w ocenie danego utworu lub jego wykonania w poszczególnych organach „opinii“. Rzecz z natury swojej tak swobodna i kapryśna jak indywidualny stosunek krytyka do przejawów sztuki, staje się matematycznie wykreśloną i dającą się z góry przewidzieć linią programu „politycznego“.
Nie żal mi dyrektora, trudno: qui a terre, a guerre. Mniej żal mi też autorów; mimo że dzisiaj grzbiet ich jest tą „udeptaną ziemią“, na której toczą się homeryckie boje około-teatralne, ci wybrańcy Muz mogą zawsze od wyroków współczesnych apelować do potomności, choćby bardzo odległej. Przed tem też forum rozstrzygnie się ostatecznie problem twórczości p. Katerwy lub p. Konczyńskiego (zestawiam tylko, nie porównuję). Ale najgorzej, mam wrażenie, wychodzą na tym aktorzy, to znaczy ci, którzy, naprzekór wszelkim „reformom“ i „odrodzeniom“ teatru, zawsze będą stanowić jego rdzeń i istotę.
Te delikatne organizacye artystyczne, te przeczulone kłębki nerwów, tak słusznie wrażliwe i drażliwe na współczesną i doraźną ocenę jaką przedstawia dla nich świstek dziennika — gdyż dla nich, biednych, żadne odwołanie do potomności nie istnieje! — zasługują doprawdy, aby ich pracę i ich świątynię oceniano rzeczowo, uważnie, pieczołowicie, a nie gdzieś kątem, wśród huraganowego ognia ostrzeliwujących się wzajem pozycyj nieprzyjacielskich.
Praca twórcza prawdziwego aktora-artysty jest tak wyczerpująca nerwowo, tak bardzo musi w niej, wedle francuskiego wyrażenia, „płacić swoją osobą“, iż niezbędnym warunkiem dla niej jest atmosfera szczerego i troskliwego zainteresowania: wówczas jedynie znajduje aktor podnietę, aby wydać z siebie, co ma najlepszego. To zainteresowanie było jedną z przyczyn, dla których kunszt aktorski w naszym teatrze za czasów Pawlikowskiego wzniósł się tak wysoko. Kraków, z punktu widzenia aktora, jest, sam przez się, miastem raczej obojętnem i niewdzięcznem; to nie Warszawa, gdzie, jak głoszą legendy teatralne, pierwszy kochanek mógłby siennik wypchać bilecikami miłosnymi jakie otrzymuje codzień. Dlatego tak trudno jest dyrekcyi teatru utrzymać w Krakowie zdolnego aktora a zwłaszcza aktorkę; na pierwsze skinienie Warszawy uciekają tam pędem, choć czasem później przychodzi im tego żałować. Ale trudno; tam szumi „nurt życia“; a u nas, po wyczerpującym spektaklu w którym artysta cisnął publiczności strzęp duszy i nerwów, czeka go, jako jedyne wytchnienie, skromna, własnym sumptem spożyta kolacyjka w „Grocie“, okraszona szklaneczką piwa i gazetą. Rzuca się na nią, szuka tej „recenzyi“, która, w dzienniku przepełnionym przeczącemi sobie codzień depeszami ledwie na trzeci lub czwarty dzień znajdzie dla siebie jakiś maleńki skrawek miejsca, przebiega gorączkowo oczami, i czegóż się z niej dowie? tego, czy, w polityce teatralnej, krytyk należy do „skrajnej lewicy“ czy „lewego centrum“, etc. A jak to działa pedagogicznie, oto przykład. Wpadł mi w ręce numer pisma Światłocienie, wydawanego przez młodzież gimnazyalną. Krytyk teatralny (jest nim pewien uczeń klasy VI), widocznie „antyblokowy“, tak pisze: „Reżyserował Krąg interesów dyrektor Trzciński, i wykazał, że dyletant o wielkiej kulturze artystycznej może oddać w teatrze większe usługi aniżeli rutynowany fachowiec“. Będąc w wieku tego krytyka, kochałem się zupełnie bezkrytycznie w Teci Trapszównie, na współkę z moim sąsiadem, młodym uczniem konserwatoryum. Jednego dnia, pianista otruł się; na wiadomość o tem, zakradłem się do jego pokoju, i, bez najmniejszego wahania, przed nadejściem władz, ściągnąłem dużą fotografię Trapszówny, przedmiot mojej zazdrości i pożądania. Stała na stoliczku przy łóżku. Tak, wówczas teatr był żywotną instytucyą.
Przechodzę do konkluzyi, którą rzucam ot, na wiatr, jak człowiek stojący niezmiernie daleko od wszystkich tych bojów. A mianowicie, czy, jeżeli chcemy mieć naprawdę dobry teatr, nie byłoby wskazanem, zamiast tej namiętnej kampanii okołoteatralnej, próbować stworzyć trochę atmosfery teatralnej, a raczej wskrzesić tę która istniała dawniej? A gdyby nawet synowie nasi, nawiązując do przerwanych tradycyj, mieli się kochać w aktorkach, zdaje mi się, że, w tej paskarskiej epoce, odrobina ideału uniesiona w życie jest tak cenną, iż żadnem ryzykiem nie można jej okupić zbyt drogo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.