Flamarande/LXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXVII.

Esperance powracał z kolacją dla Rogera, ustrojony w fartuch z zawiązaną z przodu kokardą. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu patrząc na niego, choć w tej chwili nie było mi bardzo wesoło. Roger rozśmieszony także, zapytał go czy to Karolina tak go ustroiła. — Nie, Karolina jest na wieży przy pani hrabinie, odpowiedział, to matka Zuzanna chciała mnie upiększyć żeby godnie wystąpić do usług pana hrabiego. Chciała jeszcze żebym włożył białe bawełniane rękawiczki, zostawione tu niegdyś przypadkiem, kiedy usługiwano do stołu obojgu państwu. Są w mojej kieszeni, czy mam je włożyć?
— Zapewne, odpowiedziałem, to niezbędnie potrzebne, ale przy rękawiczkach fartuch niepotrzebny.
— Tak? to śmieszne? a więc precz z fartuchem! i zaczął zakładać dwa razy większe od swoich rękawiczki. — Jeszczem się do tego nie włożył, panie hrabio, ale nauczę się prędko.
— Czego się chcesz uczyć? rzekł Roger, połykając żarłocznie zupę — rzemiosła lokajskiego?
— Tak jest, aby módz usłużyć panu.
— Chcesz być moim lokajem?
— Tak jest, ale wtedy tylko, kiedy pan do nas przyjedziesz.
— A gdybym ja chciał zabrać cię ze sobą?
— Gdzież to?
— Do Paryża, wszędzie.
— To niepodobna.
— Z powodu Karoliny?
— Najprzód, a potem dla innych jeszcze przyczyn.
— Dlaczegóż to?
— Pan Alfons wiem że ztąd nie wyjedzie, a starzy Michelin’y i ich córki potrzebują mieć kimś się wyręczyć. Michelin kupił teraz dobra i wiele czeka mnie zajęcia. Zresztą Ambroży, którego pan hrabia jeszcze nie zna, a który jest moim przyjacielem... nareszcie ten kraj tak smutny dla pana hrabiego, a dla mnie najpiękniejszy w świecie, to wszystko mnie wstrzymuje.
— Więc czujesz się tu szczęśliwym?
— Bardzo.
— To szczególne. Pierwszy raz widzę człowieka zupełnie zadowolonego. Nie skarżysz się na nic w życiu?
— Na nic i na nikogo.
— Przecież... a twoi rodzice...
— Stworzyli mi szczęście. Życie uczciwe jest pięknym darem nieba.
— A jeżeli uczciwem być nie może?
— To od nas zależy. Rozum i odwaga przezwycięży wszystko.
— Nie jestem takim jak ty filozofem. Nie zawsze czuję się szczęśliwym.
— Pan? zawołał Esperance głosem wyrzutu i zadziwienia.
— Tak, ja, odpowiedział Roger, utkwiwszy w nim badawcze spojrzenie. Mimo wysokiego stanowiska i tkliwych około mnie starań najlepszej matki, miałem bardzo wiele przykrych i smutnych chwil w życiu. Czy nie mówiono ci nigdy o hrabi Flamarande?
— Bardzo mało. Raz tylko widziano go tutaj.
— Otóż widzisz. Był to człowiek niezaprzeczenie zasłużony, ale dziwak i nie lubił dzieci...
— Ach! przerwałem Rogerowi, przecież ojciec kochał pana!
— Milcz! nie masz tu głosu, odpowiedział mi szorstko. Wiem wiele rzeczy, znanych może i temu chłopcu także. Esperancie, słyszałeś kiedy o młodym Gastonie Flamarande?
— O Gastonie — pasterzu? zapytał Esperance z wzrokiem spokojnie utkwionym w Rogerze?
— Nie, nie o tym ze znanej legendy; o innym Gastonie, moim bracie.
— To dziecko, które wkrótce po przyjściu na świat utonęło w Loarze? Tak, mówiono tu długo o tem nieszczęściu. To on się Gaston nazywał?
— Nie wiedziałeś o tem?
— Nie, odpowiedział Esperance, który prawdopodobnie pierwszy raz usłyszał prawdziwe swoje imię.
— Otóż, mówił Roger dalej, matka moja opłakiwała długo jego stratę i długie lata szukała za nim a ojciec mój ani płakał ani szukał go... najlepszy dowód, że nie kochał bardzo swoich dzieci. — To wszystko przypominam sobie doskonale, dodał zwracając się ku mnie.
— Śniło się chyba panu, odpowiedziałem, za małym jeszcze pan byłeś...
— Tak, w Sévines, odparł z mocą, przyznaję, ale później Wzrastałem przy nieustannie płaczącej matce i przysłuchiwałem się rozmowom moich bon. Tym ludziom się zdaje, że dziecko nic nie słyszy i nie uważa.
Rozmowy te zanadto były tajemnicze, ażeby nie zwróciły uwagi ciekawego chłopca. Mówiono, pamiętam, o jakimś cudownym koniu, Zamorze, który uniósł to dziecko daleko w świat. Cóż robisz takie głupie miny Karolu? Zdaje się i ty sobie coś przypominasz.
Upadłem na duchu... Esperance chciał wyjść.
— Zostań, zawołał Roger.
— Jużem to niepotrzebny, pójdę po czarną kawę.
— Wracajże natychmiast!
— W tej chwili.
Wyszedł, zaledwie zdołając ukryć swoje wzruszenie.
— Ależ to szaleństwo, co pan wyrabia! zawołałem. Rozmarzasz pan głowę temu chłopcu i samochcąc robisz sobie z niego nieprzyjaciela twoimi nieuzasadnionymi wnioskami.
— Moimi wnioskami! zawołał z ogniem. Przysięgniesz mi w tej chwili, bez wahania, że on nie jest Gastonem Flamarande!
— Ale pan, zawołałem z równą energją przysięgniesz także bez wahania, że bez żadnego żalu ustąpisz innemu swój tytuł hrabiego i połowę swego majątku?! Myśl pan sobie, co się panu podoba. Prawda czy fałsz, znajdujesz się pan bądź co bądź wobec romantycznego faktu, który może zagrażać panu utratą połowy majątku i serca pańskiej matki.
— Wiem o tem, odpowiedział, uderzając pięścią o stół. Podział macierzyńskiego uczucia już się spełnił! Czyż nie słyszałeś krzyku boleści matki mojej w kaplicy? Trzymałem ją w objęciach, a ona mnie nie widziała, tylko wyrywała się naprzód bez pamięci i wołała: syn mój, dziecię moje! Więc wie, że jest nas dwóch i ja muszę się zgodzić na to!
Oczy jego przy tych słowach napełniły się łzami. Ugodziłem go w najsłabszą stronę. Esperance miał nadejść, nie było czasu przekonać go w kilku minutach, chciałem więc wstrzymać przynajmniej pierwszy gwałtowny wybuch.
— Pomyśl pan jaką sprawiłbyś boleść swojej matce, gdyby się pokazało, że karmisz ją pan własnemi mrzonkami. Sam byłbyś pan na śmieszność wystawiony.
— Powtarzasz mi słowa mego guwernera. Wiem, że zanadto jestem prędki i daję się powodować pierwszemu wzruszeniu. Więc i matka sama nie jest pewną, czy Esperance jest tym dawno opłakiwanym synem?
— Gdyby tego była pewną, dla czegożby nie powiedziała panu wobec wszystkich: Uściskaj twego brata!
— Otóż to właśnie, odrzekł Roger z wyrazem wielkiej boleści ukrywając twarz w dłoniach: dla czego mi nie chce tego powiedzieć? ciebie o to pytam. Wstał, popatrzył na mnie i zawołał: Idź precz z twoim złośliwym uśmiechem. Wynoś się, chcę być sam.
Nie usłuchałem go. Esperance wszedł z czarną kawą. Roger upadł na krzesło i płakał.
— Czy pan hrabia cierpiący, zapytał mnie po cichu.
— Tak jest, często cierpi na zawrót głowy.
— Kawa, najlepsze na to lekarstwo: Napij się pan, póki gorąca; to pana pokrzepi.
Roger rzucił się niecierpliwie. Gaston zobaczył jego łzy, odtrącił mnie a obejmując go rękami rzekł łagodnie. — On cierpi, ma wielkie zmartwienie! Panie hrabio, mój drogi panie, co ci to!?
— Co ci do tego, odparł Roger ostro.
— Bardzo mnie boli pańskie zmartwienie.
— Zkądżeż to znowu?
— Bo kocham pana.
— Za cóż mnie kochasz, zkąd ci się to bierze?
— Bo widzę w hrabi mego drogiego i dobrego pana.
— Twego pana, głupcze! Czyż są jeszcze panowie na świecie?
— Są ci, którym się służy z roskoszą, bo się ich kocha.
Roger przesiadł się w tej chwili naprzeciw lustra. Na stole przed nim stały dwie zapalone świece, spojrzał w pochyło zawieszone zwierciadło, gdzie odbijała się postać jego i stojącego za nim brata. Długo wpatrywał się nieruchomo w twarz Gastona, naraz przyciągnął mnie do siebie i rzekł stłumionym głosem: Patrz, twój uśmiech był nikczemny. Patrz, mówię ci, żyjący portret mojego ojca stoi przed tobą! Wskazał na zwierciadło. Spojrzałem — krew zastygła mi w żyłach. Oświecony dwoma świecami Esperance w zapylonem zwierciadle był podobny jak dwie krople wody do nieboszczyka.
— To w skutek fałszywego odbicia światła, odpowiedziałem. Obróć się pan a to złudzenie zniknie.
— Niech będzie i tak, zostaw mnie z nim. Muszę go zbadać, czy wie o czem. Twoja obecność go mrozi, ze mną będzie szczerszy.
Usunąłem się do sąsiedniego pokoju i zamknąłem za sobą stare popękane drzwi, przez które wszystko dokładnie słyszeć i widzieć mogłem.
— Napijże się pan kawy, rzekł Esperance do Rogera, jak tylko wyszedłem. Tak wesół byłeś pan przed chwilą, a teraz Co panu brakuje? Co począć, aby rozweselić pana?
— Trzeba mi być posłusznym, odpowiedział Roger ostro.
— Słucham rozkazów.
— Idź, przynieś mi innej kawy, ta zła. Nie, dobra, wróć się. Dołóż drzewa na kominek, — nie potrzeba, wyjm polana. Gorąco.
— A teraz? spytał Gaston wypełniwszy z największą uległością te sprzeczne i kapryśne rozkazy.
— Teraz, rzekł rozrzewniony Roger, twoja służba skończona.
— Czy mam wyjść?
— Nie, usiądź na mojem miejscu, teraz ja będę sługą, a ty panem.
Posadził go przemocą na krześle, a sam przewiesił serwetę przez ramię i głosem kelnera w restauracji zapytał:
— Czem służyć mogę jaśnie panu? Przedewszystkiem musisz mi mówić ty!...
— Podaj mi kawę, rzekł uśmiechając się Gaston.
— Służę panu hrabiemu, oto jest. Czem jeszcze służyć jaśnie panu?
Gaston się roześmiał. — Już dosyć tego, rzekł i chciał powstać. Roger zatrzymał go.
— Niech pan hrabia pozwoli mi usiąść przy sobie.
— Proszę cię, odpowiedział Gaston, kontent, że może się to raz skończy.
Roger usiadł obok niego z prawej strony, wziął szklankę z wodą, trącił nią o drugą stojącą przed Gastonem i rzekł:
— Pijmy, teraz jesteśmy już sobie równi. Zrzuć to! i ściągnął z rąk jego rękawiczki i rzucił w ogień. Teraz, gawędźmy jak przyjaciele. Przepraszam, że zrobiłem cię na chwilę moim sługą. Chciałem wypróbować twoją przyjaźń i dobre serce.
— Próba ta była mi bardzo słodką, odparł Esperance i życzę sobie, aby nigdy nie ustawała.
— Teraz będziemy już sobie, usługiwać nawzajem.
— Na dziś, zgadzam się, ale dłużej, nigdy. Powiedzianoby, że panu brak dumy, a ja nadto poufały.
— To i ty masz przesądy?
— Nie mój to wymysł; ale musimy wszyscy ulegać przesądom, narzuconym nam przez innych.
— Bardzo dobrze, ale gdyby między nami oprócz równości wykształcenia była równość majątku i urodzenia?
— Być może, odparł Esperance, bo jestem dzieckiem rodziców nieznanych; ale ani ja, ani pan nie jesteś tego pewny. Matkę moją widziałem w ubraniu wieśniaczem, a ojca nie znałem nigdy.
— Jakże się nazywa twoja matka?
— Moja matka, więcej wiedzieć nie potrzebuję.
— A gdzie mieszka?
— To jej tajemnica, w którą się wdzierać nie mam prawa.
— Można się przebrać za wieśniaczkę. Nie zdaje ci się kiedy, że jestem twoim krewnym?
— Ani mi to przez myśl nie przeszło. Nie zdaje mi się.
— A gdyby mnie się tak zdawało? — zapytał Roger.
— Gdzież dowód na to?
— Gdybyś chciał mi pomódz, kto wie, możeby się znalazł... Przypomnij sobie dobrze. Nie pamiętasz nazwiska twojej mamki?
— Nie pamiętam nawet, czy miałem kiedy mamkę.
— Kto cię tu przyprowadził?
— Nie wiem; nikt tego nie umiał powiedzieć.
— Mnie mówiono że Karol Louvier, którego tak dobrze znasz jak ja.
— Nikt mi tego nie powiedział.
— Zawołaj go, zapytamy się.
— Nie! zawołał Esperance z silnem postanowieniem; nie chcę wiedzieć o sobie; mówiłem już, że urodzenie moje jest tajemnicą mojej matki; zakazuję komukolwiek dotykać tej materji.
— Ale muszę w twoim i jej interesie zedrzeć raz tę zasłonę.
— Nie masz pan prawa do tego, panie hrabio! Jakto? gdyby nawet chodziło o przywrócenie ci majątku i imienia?
— Gdyby nawet chodziło o życie! Nie mówmy już o tem nigdy!
— Posłuchaj mnie jeszcze. Gdyby chodziło o przywrócenie szczęścia i spokoju twojej matce, opłakującej cię dotąd nieustannie?
— Matka moja nie martwi się już i nie będzie się więcej martwić z mojej przyczyny.
— Mylisz się; każdym razem, kiedy cię opuszcza, bardzo się martwi. Szczęściem jej całem byłoby żyć przy tobie; nie chcesz więc pomódz mi uczynić ją szczęśliwą?
— Czyż mogę w tem pomódz panu hrabiemu? zapytał drżący i wzruszony Gaston?
— Nie ukrywaj tylko nic przedemną, a będzie dosyć.
— Pan mnie dręczysz, panie Rogerze, przysięgam, że nic nie wiem!
— Kłamiesz! zawołał Roger ściskając obie jego ręce. Wiesz przynajmniej, że mamy oba jedną matkę!
Gaston czerwieniał i bladł, wstał jakby chciał uciec, ale upadł napowrót na krzesło: — Bóg jeden wie, wyszeptał, ale myślę, że tak nie jest. Kto to panu powiedział?
— Ktoś, co wiedział dobrze, człowiek co mnie wychował, mój zacny nauczyciel, ksiądz Ferras.
To odkrycie ugodziło mnie jak piorun; straciłem głowę, wszedłem gwałtownie i zawołałem: — To niepodobna, pan hrabia przekręcasz istotną prawdę. Uczciwy człowiek nie byłby zdradził tajemnicy jego rodziców. Pan Ferras nie powiedział panu tego!
— Aha! odparł z okrutną ironią Roger, a ty uczciwy człowieku, podsłuchujesz pode drzwiami? Nie wiedziałem żeś zdolny do tego i utwierdzasz mnie tylko w przekonaniu, żeś zawsze kłamał przedemną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.