Przejdź do zawartości

Fedra/Akt V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Racine
Tytuł Fedra
Wydawca Instytut Wydawniczy
»Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawn. „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Phèdre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIĄTY.
SCENA I.
HIPOLIT, ARYCJA, ISMENA.

ARYCJA:
Jakto? W tak strasznej próbie książę milczeć będzie?
Ojca, który cię kocha, pozostawisz w błędzie?
Okrutny! Jeśli mimo łzy me i błaganie
Godzisz się bez wysiłku na nasze rozstanie,
Jedź więc, porzuć Arycję smętną, Hipolicie,
Ale przynajmniej, jadąc, upewnij swe życie!
Broń czci swej od potwarzy, co hańbą cię znaczy,
I zmuś ojca, niech modły swe odwołać raczy!
Jest czas jeszcze. Dlaczego, przez jaką swowolę
Potwarczyni zostawić pragniesz wolne pole?
Objaśnij Tezeusza!
HIPOLIT:Cóż więcej mi czynić?
Miałemż, depcąc wzgląd wszelki, macochę obwinić?
Miałemż, do reszty zdarłszy straszną tajemnicę,
Szpetnym rumieńcem wstydu ojca splamić lice?
Ciebie jedną mych nieszczęść powiernicą robię,
Serce me bogom jeno otwarte i tobie.
Nie mogłem tobie ukryć — osądź miłość moją! —
Tego, co myśli nawet rozważać się boją,
Ale bacz na zaklęcie, jakiem cię związałem,
Zapomnij, jeśli zdołasz, wszystko, co-ć wyznałem,

I niechaj nigdy, pani, z ust twoich dziewiczych
Nie przeniknie opowieść tych przygód zbrodniczych!
Na bogów sprawiedliwych zdajmy się z ufnością:
Ich to sprawą, by ująć się za niewinnością —
A Fedra, co mnie zgubić pragnęła niegodnie,
Wcześniej, lub później znajdzie karę za swą zbrodnie.
To jedyny wzgląd, który racz, proszę, zachować...
Pozatem dziś nam wolno wszystkiego próbować:
Pętów krzywdzących zrzucić staraj się niewolę,
Uchodź stąd ze mną, zechciej podzielić mą dolę,
Wyrwij się z miejsc złowrogich i pełnych sromoty,
Gdzie czystego oddechu niemasz już dla cnoty!
Uchodź, pani, co rychlej, korzystając śmiało
Z zamętu, jaki wtrząsa dziś Trezeną całą!
Mogę ci do ucieczki zapewnić sposoby,
Mnie jedynie za stróża masz jeszcze tej doby:
Na potężnych obrońcach w Grecji nam nie zbywa,
Argos nam dłoń podaje, Sparta nas przyzywa,
Wszystkich przyjaciół skupi słuszna nasza sprawa.
Nie pozwólmy, by Fedra, depcąc święte prawa,
Ojczystą niwę dla się zagarniała żyzną
I syna swego naszą stroiła puścizną!
Sposobność piękna, piękne przed nami zadanie...
Jakiż lęk cię wstrzymuje? Mów, skąd to wahanie!
Wszak jedynie twe dobro bodźcem mego kroku —
Gdym ja cały z płomienia, skąd ten lód w twem oku?
Czy dola ma wygnańcza lękiem cię zmroziła?
ARYCJA:
Z jakiemż szczęściem-bym takie wygnanie dzieliła!
Z jakąż rozkoszą, panie, żyjąc przy twym boku,
Wyrzekłabym się reszty śmiertelnych widoku!
Ale, zanim nas węzeł tak słodki nie spoi,
Mogęż uchodzić z tobą, nie depcąc czci swojej?

To wiem, iż bez uszczerbku dla mego imienia
Wolno mi z rąk Tezeja szukać wybawienia:
Inna rzecz dla rodziców jest powolność święta,
A inna znów tyranji zerwać wrogie pęta.
Lecz ty mnie kochasz, panie, i słuszna obawa...
HIPOLIT:
Nie, nie, zbyt mi jest drogą twoja dobra sława!
Szlachetniejszem pragnieniem czucia moje płoną:
Uchodź z rąk wrogów, ale pod męża osłoną!
Wolni w nieszczęściach naszych, gdy niebo tak każe,
Sami, gdy zechcem, możem stanąć przed ołtarze —
Serc związkom blask pochodni nie przymnaża ceny.
Wśród odwiecznych grobowców, tam, u bram Trezeny,
Gdzie zewłok przodków moich dostojnych spoczywa,
Jest świątynia, łamiącym przysięgę straszliwa.
Nikt tam śmiertelny kląć się nie odważy lekko,
A zdrajca kary swojej nie szuka daleko;
Lękając się na miejscu ponieść pewną zgubę,
Żaden kłamca nie waży zdać się na tę próbę.
Tam, gdy zechcesz, miłości naszej wiekuistej
Pójdziemy ślub nawzajem złożyć uroczysty,
Bóg, w tej świątyni czczony, świadkiem naszym będzie —
Uprosim go, by ojca zastąpił w tym względzie.
Przysięgę najświętszemi potwierdzę imiony
Czystej dziewicy Diany dostojnej Junony,
Wszyscy bogowie wreszcie, tkliwości mej świadki,
Poręczą uczuć moich najczystsze zadatki.
ARYCJA:
Król idzie! Uchodź, książę! W drogę w imię boże!
Ja ledwie o chwil parę zamiar swój odłożę.
Spiesz i zostaw mi kogoś, by w najbliższej dobie
Trwożne me kroki powiódł co rychlej ku tobie!


SCENA II.
TEZEUSZ, ARYCJA, ISMENA.

TEZEUSZ:
Boże, rozprosz mym oczom mroków otchłań ciemną
I spraw, niech prawdy wreszcie nie szukam daremno!
ARYCJA:
Myśl o wszystkiem, Ismeno, i wnet bądź gotowa!


SCENA III.
TEZEUSZ, ARYCJA.

TEZEUSZ: Pobladłaś, pani, stoisz przedemną bez słowa...
Mów: w tem miejscu przy tobie co Hipolit robił?
ARYCJA: Do wiecznego rozstania, panie, się sposobił.
TEZEUSZ: Tyś pierwsza hardość jego pokonać umiała
I z pierwszych jego westchnień tobie rośnie chwała.
ARYCJA:
Tak, panie. Poznaj prawdę, którejś sobie życzył:
Twej niesłusznej niechęci syn nie odziedziczył,
Nie jako do zbrodniarki odnosił się do mnie.
TEZEUSZ:
Domyślam się — poprzysiągł kochać cię niezłomnie.
Zbytnio na sercu jego polegasz niestałem:
Innej umiał przysięgać z tym samym zapałem.
ARYCJA: On, panie?
TEZEUSZ:Miłość bardziej powinna być stała.
Ten podział tak ohydny tybyś ścierpieć miała?
ARYCJA: A jak ty cierpisz, iżby potwarcza niecnota
Śmiała blask tak pięknego pokalać żywota?
Serca jego niezdolnyś jest osądzić godniej?
Tak trudno ci odróżnić niewinność od zbrodni?
Trzebaż, by wstrętna chmura twym oczom jedynie

Kryła blask owej cnoty, którą syn twój słynie?
Ha, dość cierpieć zuchwalstwo języków oszczerczych!
Przestań! Kajaj się, panie, z próśb swoich morderczych!
Drżyj, drżyj, królu, że niebo w zbytniej nienawiści
Ku tobie modły twoje nazbyt wiernie ziści!
Często gniew jego naszą nie gardzi ofiarą,
Jego powolność często zbrodni naszych karą.
TEZEUSZ:
Nie, zamach jego pokryć starasz się napróżno,
Miłość cię mami taką wymówką usłużną.
Ale zbyt pewne świadki przeciw niemu godzą:
Widziałem z ócz płynące łzy, które nie zwodzą.
ARYCJA:
Strzeż się, panie: dłoń twoja, co wszędy dziw budzi,
Od potworów bez liku uwolniła ludzi,
Ale niewszystkie jeszcze poległy z tej dłoni
I... Syn twój, panie, więcej wyjawić mi broni.
Świadoma, jak mu drogą twoja, panie, chwała,
Zbytbym go obraziła, gdybym kończyć śmiała.
Czynię, jak on: zamilczę i z oczu ci schodzę,
Bym, mówiąc, nie musiała zranić cię zbyt srodze.


SCENA IV.

TEZEUSZ: (sam)
Co ona ma na myśli i co kryją słowa,
Których wciąż to się wiąże, to znów rwie osnowa?
Czy mnie oślepić pragną przez wybieg udany?
Czy wespół się zmówili, by jątrzyć me rany?
Lecz ja sam, mimo gniew mój, nie czujęż w tej chwili,
Iż jakiś głos żałosny w sercu mojem kwili?
Tajemny, niepojęty żal przenika łono...
Jeszcze raz trzeba sprawę omówić z Enoną:
Dokładniej się zapoznać chcę z całą przygodą.
Hej, straże! Niech Enonę wraz tu do mnie wiodą!


SCENA V.
TEZEUSZ, PANOPE.

PANOPE:
Nie wiem, panie, co w sercu obmyśla królowa,
Lecz wszystkiego się lękać jam po niej gotowa:
Okropną jakąś męką postać dyszy cała,
Bladość śmierci na licu jej już się rozlała.
Z przed oczu jej sromotnie z gniewem wypędzona,
W otchłań morską rzuciła się biedna Enona.
Co przyczyną niełaski, nie pytać umarłej:
Już fale ją na zawsze ziemi tej wydarły.
TEZEUSZ: Co słyszę?
PANOPE:Zgon jej ulgi nie przyniósł królowej,
Raz po razu jakgdyby szał chwyta ją nowy.
Niekiedy, jakby walcząc z strasznemi myślami,
Tuli się do swych dziatek i zlewa je łzami,
Naraz, matczyną miłość gwałcąc, cała drżąca,
Rękoma je od siebie ze zgrozą odtrąca,
Spieszy błędna przed siebie, znów w miejscu przystaje,
Oko jej oszalałe już nas nie poznaje.
Trzykroć jęła się pisać i w nowej odmianie
Trzykroć wpółrozpoczęte zniszczyła pisanie.
Racz wejrzyć na nią, królu, racz kroki jej wspierać!
TEZEUSZ:
Nieba! Enona martwa, Fedra chce umierać?
Niech przywiodą mi syna, wszystko niech wyjawi,
Niech się broni — wysłuchać pragnę go łaskawiej!
(sam)
Nie spiesz się ze spełnieniem straszliwych zamiarów,
Neptunie — wolę raczej zrzec się twoich darów!
Zbyt łacnom może świadki usłuchał niepewne
I zbyt rychło ku tobie wzniosłem dłonie gniewne.
Ha, jakiż lęk me serce nurtować poczyna!


SCENA VI.
TEZEUSZ, TERAMENES.

TEZEUSZ:
Czy to ty, Teramenie? Gdzieś podział mi syna?
Od lat najmłodszych miałeś o niego staranie.
Lecz co znaczą łzy twoje, co znaczy to łkanie?
Gdzie mój syn?
TERAMENES: O czułości, jakże źle użyta!
Daremna troskliwości! Niemasz Hipolita.
TEZEUSZ: Bogi!
TERAMENES:
Zginął w mych oczach z ludzi najmilejszy,
A śmiem to dodać, panie, i najniewinniejszy.
TEZEUSZ:
Nie żyje? Jakto? Ja doń wyciągam ramiona,
A on z boga wyroków zbyt pochopnych kona?
Jaki cios, jakiż piorun zbawił go żywota?
TERAMENES: Pospołu-śmy Trezeny opuścili wrota;
On na swym wozie, obok sług garstka stroskana,
Z współczuciem poglądając na twarz swego pana.
Jechał w milczeniu, myśli tocząc w głowie siła,
Dłoń jego koniom cugle swobodno puściła;
Rumaki, które dawniej nieraz się widziało,
Jak na głos pana serce w nich z ochoty drżało,
Teraz z wzrokiem przygasłym i spuszczoną głową
Zdały się z myśli jego zgodnie iść osnową.
Wtem straszny krzyk, wychodząc jakby z morskiej fali,
Spokojną atmosferę zamącił woddali,
Zaś z łona ziemi inny głos niemniej donośny
Jękiem się ozwał na ten krzyk straszny i głośny.
Aż do dna serc wstrząsnęły nas te dziwne znaki,
Zjeżyły pyszne grzywy spłoszone rumaki...
Naraz z jasnego grzbietu wilgotnej otchłani

Olbrzymia góra wodna wściekle się bałwani;
Fala zbliża się, łamie i wraz nam przed oczy
Srogie monstrum wyrzuca z pienistej roztoczy.
Czoło szerokie, zbrojne rogów groźnych parą,
Całe ciało okryte łuską żółto-szarą —
Nawpół potężny buhaj, wpół smok rozjuszony —
Kadłub w fałdy się dziwne przewala skłębiony,
Przeciągły ryk odległe wybrzeża rozdziera.
Niebo na monstrum dzikie ze wstrętem poziera,
Ziemia zadrżała, aura buchnęła skażona,
Fala, co go przyniosła, zbiegła przerażona.
Wszystko pierzcha, w junactwo nie bawiąc się próżne,
W świątyni wnet schronienie znajduje usłużne.
Jeden Hipolit, godna odrośl bohatera,
Wstrzymuje konie, groty skwapliwie wybiera
I wnet pociski, celną prawicą miotane,
Bestji plugawej w boku czynią wielką ranę.
Z bólu i ze wściekłości rycząc, potwór srogi
Pada, koniom strwożonym toczy się pod nogi
I, kłębiąc się po ziemi, zionie im przed oczy
Pyskiem strasznym, co pianę, krew i ogień toczy.
Strach je ponosi, wichrów para rozhukana
Nie zna już ani cugli, ani głosu pana;
Darmo młody zwycięzca wszystkich sił dobywa
Krwią barwi się wędzidło, dęba staje grzywa,
Ba, mówią, że widziano — ludzie przysiąc mogą —
Boga, jak bok spieniony żgał koniom ostrogą!
Poprzez skały, rozłogi blady strach je goni,
Oś trzeszczy, pęka wreszcie, lejc wikła się w dłoni,
Już w kawałki rozbryznął się wóz potrzaskany —
On sam na ziemię pada, w cugle zaplątany.
Daruj, panie, mą boleść! To straszne wspomnienie
Wiecznie z mych oczu będzie toczyć łez strumienie.
Widziałem twego syna, jak — o straszna męko! —

Wlekły go konie, własną wykarmione ręką!
Woła: na nowo parę płoszy rozhukaną;
Pędzą: niebawem ciało jego jedną raną!
Naszym lamentem, krzykiem napełnia się niwa.
Wreszcie się uspakaja ich furja straszliwa,
Wstrzymują się opodal mogił starodawnych,
Gdzie leżą zimne szczątki przodków jego sławnych.
Biegniemy: straż, dworzanie za mną, ja na przedzie,
Ślad jego krwi szlachetnej niechybnie nas wiedzie:
Głaz się nią barwi, głogi przydrożne i trawy
Włosów jego odartych strzęp dźwigają krwawy.
Przybywam, wołam, syn twój otwiera powieki,
Zanim mu śmierć niebawem zamknie je na wieki:
„Ginę niewinnie — rzecze boleściwym głosem —
„Po mym zgonie Arycji chciej się zająć losem!
„A jeśli kiedyś ojciec mój, prawdę przejrzawszy,
„Na syna smutną pamięć wzrok zwróci łaskawszy,
„Aby ukoić krew mą i cień mój żałosny,
„Niechaj się losom branki okaże litosny,
„Niech jej wróci...“ To mówiąc, bohater już kona,
Łachman ciała skrwawiony tulą me ramiona —
Biedne ciało, na którem gniew bogów się znaczy,
Po stokroć godny przedmiot ojcowskiej rozpaczy.
TEZEUSZ:
O mój synu! Nadziejo nad wszystko mi droga!
O zbyt skore usługi okrutnego boga!
Jakaż na dni mych resztkę niedola straszliwa!
TERAMENES:
W tej samej chwili trwożna Arycja przybywa...
Zbiegła właśnie, by, gniew twój obchodząc i karę,
W obliczu bogów jemu ślubować swą wiarę.
Zbliża się, krwi dymiącej widzi ślad czerwony,
Widzi (ha, cóż za widok dla ócz narzeczonej!)
Kochanka, jak bez duszy leży na murawie.

Przez chwilę oczom własnym nie chce wierzyć prawie,
Nie poznaje go... Parta przez czucia złowieszcze,
Patrzy na Hipolita i pyta oń jeszcze.
Niedoli swej pojęła wreszcie ogrom cały,
W niebo rzuca wzrok, smętnym wyrzutem nabrzmiały
I, nawpół żywa, straszny jęk wydając z łona,
Z nóg pod stopy kochanka wali się zemdlona.
Ismena klęczy przy niej i, pełna rozpaczy,
Do życia ją przyzywa, do męczarni raczej.
Ja zaś tu spieszę, z bólem, co serce rozpiera,
Oznajmić ci ostatnią wolę bohatera,
Spełnić poselstwo, które w tej nieszczęsnej dobie
Gasnące serce syna przekazuje tobie.
Lecz oto się przybliża wróg, co w duszy kryje...


SCENA VII.
TEZEUSZ, FEDRA, TERAMENES, PANOPE, STRAŻNICY.

TEZEUSZ:
Ciesz się, pani, tryumfuj: mój syn już nie żyje!
Ha, ileż cierpię!... Jakichż podejrzeń męczarnia,
Broniąc go w mojem sercu, drżeniem je ogarnia...
Lecz zginął, już się stało: nasyć się ofiarą,
Ciesz się nieprawą zgubą, lub też słuszną karą!
Póki życia, dopuszczać myśli nie chcę innej,
Skoro pani go winisz, wierzę, że był winny.
Zgon jego dość mi daje treści do wyrzekań,
Bym się zapuszczał w bagno haniebnych dociekań,
Które, boleści ojca niezdolne go wrócić,
Nową troską mój spokój mogłyby zakłócić.
Pozwól, bym, kraj rzuciwszy i ciebie zarazem,
Uszedł przed syna mego skrwawionym obrazem!
Żarty wstydem, nękany straszliwem wspomnieniem,

Próżno chciałbym przed świata ukryć się spojrzeniem —
Wszystko mnie tu potępia, wszystko mnie uraża,
Blask własnego imienia mękę mą pomnaża.
Mniej znaczny, łatwiej ukryć zdołałbym swe błędy.
Mierżą mnie nawet bogów osobliwe względy...
Chcę odtąd biadać na ich złowrogie fawory,
Daremną ich nie nużąc prośbą od tej pory.
Co bądźby uczynili, ich dobroć wytrwała
Nie mogłaby mi spłacić tego, co zabrała.
FEDRA:
Nie, królu, wprzód ja moją niech powinność spełnię,
Trzeba Hipolitowi wrócić cześci pełnię:
Syn twój nie był występny.
TEZEUSZ:Ha! Ojciec wyrodny!
Na twą wiarę na zgon go pchnąłem niezawodny!
Okrutna! Zali mniemasz, iż samo wyznanie...
FEDRA: Chwile me policzone — posłuchaj mnie, panie.
Na twego syna, cnoty, honoru zwierciadło,
Moje to kazirodcze spojrzenie upadło.
Niebo tchnęło w pierś moją ów płomień złowrogi...
Resztę niecna Enona sprawiła — i bogi.
Drżąc, iż Hipolit, świadom szpetnych moich chuci,
Rękę twoją karzącą przeciw mnie obróci,
Widząc, iż ja szaleję, że nie wiem, co czynić,
Pospieszyła go pierwsza przed tobą obwinić...
Skazała się już sama: jej rady zatrute
W falach morza znalazły zbyt lekką pokutę.
Byłabym dni me dawno skróciła żelazem,
Lecz, niewinnej ofiary dręczona obrazem,
Pragnęłam, wprzód ci pełne złożywszy wyznanie,
Wolniejszą drogą zstąpić w umarłych mieszkanie.
Połknęłam, by dopełnić morderczego dzieła,
Jad, co go w mury Aten przywiozła Medea.
Już trucizna do serca mojego dociera,

Już w to serce nieznany jakiś chłód się wdziera,
Już przez mgłę gęstą jeno oko moje widzi
I niebo, i małżonka, który mną się brzydzi —
Już śmierć, co pasmo moich dni nieszczęsnych skraca,
Ziemi, którą kalałam, czystość dawną wraca.
PANOPE: Ona umiera, panie!
TEZEUSZ:O tak strasznym czynie
Czemuż wraz z nią i pamięć na wieki nie zginie!
Idźmyż, zbyt późno błędów przeniknąwszy mroki,
Łzami boleści oblać syna krwawe zwłoki,
Świetnym pogrzebem uczcić to chlubne męczeństwo,
Żalem mych niecnych modlitw okupić szaleństwo!
Oddajmy mu zaszczyty nazbyt zasłużone,
I, aby cienie jego ukoić wzburzone,
Niechaj mimo rodziny zawistnej knowanie
Oblubienica jego mą córką się stanie!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Racine i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.