Strona:PL Racine-Fedra.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wlekły go konie, własną wykarmione ręką!
Woła: na nowo parę płoszy rozhukaną;
Pędzą: niebawem ciało jego jedną raną!
Naszym lamentem, krzykiem napełnia się niwa.
Wreszcie się uspakaja ich furja straszliwa,
Wstrzymują się opodal mogił starodawnych,
Gdzie leżą zimne szczątki przodków jego sławnych.
Biegniemy: straż, dworzanie za mną, ja na przedzie,
Ślad jego krwi szlachetnej niechybnie nas wiedzie:
Głaz się nią barwi, głogi przydrożne i trawy
Włosów jego odartych strzęp dźwigają krwawy.
Przybywam, wołam, syn twój otwiera powieki,
Zanim mu śmierć niebawem zamknie je na wieki:
„Ginę niewinnie — rzecze boleściwym głosem —
„Po mym zgonie Arycji chciej się zająć losem!
„A jeśli kiedyś ojciec mój, prawdę przejrzawszy,
„Na syna smutną pamięć wzrok zwróci łaskawszy,
„Aby ukoić krew mą i cień mój żałosny,
„Niechaj się losom branki okaże litosny,
„Niech jej wróci...“ To mówiąc, bohater już kona,
Łachman ciała skrwawiony tulą me ramiona —
Biedne ciało, na którem gniew bogów się znaczy,
Po stokroć godny przedmiot ojcowskiej rozpaczy.
TEZEUSZ:
O mój synu! Nadziejo nad wszystko mi droga!
O zbyt skore usługi okrutnego boga!
Jakaż na dni mych resztkę niedola straszliwa!
TERAMENES:
W tej samej chwili trwożna Arycja przybywa...
Zbiegła właśnie, by, gniew twój obchodząc i karę,
W obliczu bogów jemu ślubować swą wiarę.
Zbliża się, krwi dymiącej widzi ślad czerwony,
Widzi (ha, cóż za widok dla ócz narzeczonej!)
Kochanka, jak bez duszy leży na murawie.