Ewa (Wassermann)/Bose nogi/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2.

O trzeciej w nocy opuścił Feliks Imhof pewne towarzystwo przy Leopoldstrasse, gdzie grano wysoko. Wygrał kilka tysięcy marek, a złote monety, wsypane niedbale do kieszeni płaszcza brzęczały głośno.
Pił dużo, głowa mu ciążyła, a uczyniwszy kilka kroków ulicą, zatoczył się.
Mimolo nie miał ochoty wracać do domu i wstąpił do pewnej kawiarni, gdzie bywali artyści, pewny, że jeszcze zastanie kogoś do pogadanki i sprzeczki gotowego. Nie dość mu było dnia przeżytego, chciał zwiększyć jeszcze jego treść.
W zakopconej sali siedziało dwu tylko ludzi, malarz Weikhardt, niedawno przybyły z Paryża, oraz drugi malarz o wyglądzie hulaki, który wlepił tępo oczy w płytę stołu.
Feliks Imhoff przysiadł się do nich, kazał podać butelkę koniaku, nalał obom, ale ku wielkiemu niezadowoleniu nie mógł nawiązać rozmowy. Wstał i zaproponował Weikhardtowi, by mu towarzyszył.
— No, stary bazgraczu, — zwrócił się do drugiego ze wzgardliwą jowialnością — widzę, że cały spirytus wypalił się już w panu.
Malarz ani drgnął. Weikhardt wzruszył ramionami i rzekł zcicha:
— Nie ma co jeść, ni gdzie przenocować.
Feliks Imhoff sięgnął do kieszeni i rzucił na stół kilka złotych monet. Malarz podniósł oczy, zgarnął złoto i rzekł spokojnie:
— Sto sześćdziesiąt marek. Zostaną zwrócone pierwszego.
Imhoff roześmiał się rozgłośnie.
— Wierzy w to! — zauważył Weikhardt dobrodusznie, gdy wyszli. — Wierzy święcie, inaczej nie brałby pieniędzy. Do pierwszego jeszcze jednaście dni, przeto bardzo rozległe pole dla złudzeń.
— Może być, że wierzy, — odparł Imhoff z pijackim uśmiechem — może wierzy. Wierzy także w to, że istnieje, a jest jeno ponurym trupem. O, wy malarze, malarze! — zagrzmiał w ciszę nocna. — Nie czujecie życia! Namalujcie mi życie, malarze. Siedzicie skuleni u kołowrotka, miast pędzić na wielkiem kole szesnastotysięczno konnej maszyny. Namalujcie mi mój czas, moją ogromna radość życia. Wąchajcie, kosztujcie, chwytajcie ten kolos. Niech odczuję ów wielki rytm, nadajcie kształt nieścigłym marzeniom moim, potwierdźcie mnie, udokumentujcie, dajcie mi życie!
Weikhardt rzekł lakonicznie:
— Często słyszałem takie rzeczy pomiędzy północą, a świtem. Gdy kogut zapieje każdy wraca do swego, jak koń przężony do wozu.
Imhof przystanął, teatralnym nieco gestem położył mu dłoń na ramieniu, wpił weń czarne jak smoła, podkrążone krwawo oczy:
— Daję panu zamówienie, Weikhardt! — powiedział. — Masz pan talent. Jesteś tu jedynym, który się oderwać może od palety. Sportretuj mnie pan. Cena obojętna, dwadzieścia, czy pięćdziesiąt tysięcy, mniejsza z tem. Niech to sobie trwa dwa miesiące, czy dwa lata. Ale musisz mi pan pokazać mnie samego. Abstrahuj pan od tego sępiego nosa, nie bierz pod uwagę tej habsburskiej wargi, ramion goryla, nóg pajęczych, pomiń ten frak i klak, a daj samą jeno ideję. Gwiżdżę na to, czy twarz moja wypadnie przypadkowo tak jakby ją lepił złośliwy, a niedołężny garncarz. Przedstaw pan aspiracje moje, niepokój, barwność wnętrzną, tempo, głód i pogoń za czasem. Ale spiesz się pan, płonę szybko, za parę lat będzie po mnie. Dusza moja to lont zapalony. Sfotografuj pan ten proces przez boski objektyw sztuki, a zapłacę po medycejsku. Jeno muszę widzieć płomień, wzlot, katastrofę, drgawki, wszystko to widzieć muszę, choćby pójść miała w strzępy cała tradycja Rafaela i Rubensa.
— Jesteś pan człowiek śmiały! — zauważył Weikhardt oschle. Traktuje nas pan z większa cierpliwością i zechciej złagodzić podziw swój dla epoki. Nie dam się okpić czasowi. Nie znam zbożnego drżenia przed szybkością i maszyną, która to nowa epilepsja ogarnęła wielu naszych młodych ludzi. Nie czuję zgoła szacunku dla butów siedmiomilowych, luksusowych pociągów, dreadnoughtów i rozdętych impresji. Szukam sobie bogów gdzieindziej, a zdaje mi się, nie jestem też malarzem pańskim. Pan pewnie znowu wyjeżdżał?
— Ciągle jeżdżę! — odparł Feliks Imhoff. Oto jak spędziłem ostatnich pięć dni. W poniedziałek wieczór pojechałem do Lipska. O dziewiątej konferencja z kilku literatami, celem założenia nowego miesięcznika. Przepyszni chłopcy, sami fronderzy i Jakobini. Potem zwiedziłem wystawę majolik i kupiłem piękne rzeczy. W południe do Hamburga. W wagonie przeczytałem dwie powieści i jeden dramat w rękopisach. Młode genjusze. Będzie niezmierne powodzenie. Wieczór odbyłem posiedzenie w Towarzystwie Wschodnioafrykańsltiem, do późnej nocy knajpowałem, przespałem się dwie godziny, potem zaś jazda do Oldenburga na przyjęcie starszych oficerów mego, dawnego pułku. Dużo mówiłem, piłem i tańczyłem, choć dam nie było. O szóstej pojechałem do Guackenbruck, nędznej mieściny na moczarach, gdzie wziąłem udział w małych wyścigach oficerskich. Zostałem jeno o głowę w tyle. Polem dwukolnym wózkiem myśliwskim ruszyłem na dworzec, by stanąć nazajutrz rano w Berlinie. Załatwiłem swe sprawy w ministerstwie spraw zagranicznych, przyjmowałem agentów, asystowałem w klinice pewnej, niezwykłej operacji, byłem w Johannistalu, gdzie czyniono próby z nowym modelem aeroplanu, wieczór zaś w Teatrze Niemieckim na bajecznie wystawionym Peer Gyncie. Noc przepiłem w kole aktorów, rano wyruszyłem do Drezna na konferencję z dwoma amerykańskimi przyjaciółmi, a dziś jestem z powrotem.
Najbliższy tydzień będzie podobny i trzeci także. Jedyna sprawa to to, że powinienbym więcej sypiać! — jął machać grubą trzciną bambusową.
— To wprost przerażające! — rzekł Weikhardt, przesadną flegmą, kontrastując podniecenie towarzysza. — No, ale jakże żona pańska zapatruje się na tego rodzaju tryb życia. Ktoś mi ją niedawno pokazał. Nie wygląda na osobę chętną siedzieć w kątku.
Imhoff przystanął znowu, rozkraczył nogi, oparł się na lasce i wybuchnął śmiechem:
— Żona moja! — zawołał. — Dziwnie to brzmi. Mam tedy żonę. Dalipan zapomniałbym całkiem o tem, gdyby nie słowa pańskie. Nie z jej zreszlą winy wedle... o nie... Judycie Imhoff, z domu Wahnschaffe... cały szacunek... Djabli wiedzą z czyjej winy.. Racja, racja... nie chce ona siedzieć w kątku... Oto takie sobie robi koło i rezyduje pośród niego. — Zakreślił laską duży krąg. — Siedzi ona tam chłodna, nieprzystępna, a napięta, jak lina stalowa. Bujna to natura, energiczna, skłonna do dekoratywności... Pełny szacunek, drogi panie.
Weikhardt milczał. Rozbrajał go i nużył ten konglomerat pychy, ironji, cynizmu i opilstwa. Zwrócili się i ku Ogrodowi Angielskiemu, gdzie w małym domku mieszkał malarz. W chwili pożegnania spytał Imhoff, ciągle jeszcze nie chcąc zostać sam.
— Może masz pan co na sztaludze?
Weikhardt zawahał się, co skłoniło Imhoffa do złożenia mu wizyty. Niebo szarzało. '
Weszli do pracowni, Weikhardt zaświecił i pokazał niewykończoną jeszcze kompozycję. Było to „Zdjęcie z Krzyża“.
— Nie modny temat? — spytał malarz chytrze uśmiechnięty i pobladły.
Imhoff patrzył. Był do gruntu przejęty umiłowaniem sztuki i umiał patrzeć, jak nikt inny. Malarze wiedzieli o tem.
Obraz siłą wizji i pędzlem przypominający starego Greco, miał dziwną budowę i modlitewny ruch figur, przepojonych namiętnością ekstazy. Użyta tu forma starego mistrza, była jeno pozorem. Widne były pierwsze, płomienne rzuty. Postacie, wolne od starzyzny i frazesu, wyglądały jak chmury, chmury jak architektura, samych przedmiotów nie było tu niemal jeszcze. Chaos ten dopiero w odczuciu widza mógł nabrać sensu i ładu.
Feliks Imhoff załamał ręce i mruknął:
— Boże wielki! Móc dokonać czegoś takiego!
Weikhardt spuścił głowę. Nie wielką przykładał wagę do tych słów. Przed paru dniami, patrząc na płótno, wyobrażał sobie, że stoi przy nim chłop, czy wogóle człowiek z gminu. Uznał za możliwe, by uklęknął ten prosiaczek nie mający o sztuce pojęcia i to nie z nabożności, ale pod tak silnem wrażeniem rzeczy samej, że graniczyła z przestrachem.
Szorstko niemal, zwrócił się doń Imhoff i rzekł:
— To mój obraz, bezwzględnie mój. Mieć go muszę. Dobranoc!
W przekrzywionym cylindrze, z twarzą znużoną, noszącą ślady nocnej hulanki, wyglądał strasznie.
Ruszył w końcu do domu.
Nazajutrz otrzymał wieść o przybyciu Craminona, który jechał do Monachjum na gościnny występ Edgara Lorma.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.