Eliksir młodości/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Eliksir młodości
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 10.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kapitaliści z Chicago

Czytelnicy domyślili się prawdopodobnie od razu, że trzema tajemniczymi osobami, które wtargnęły do parku, byli lord Lister, jego sekretarz Charley Brand i wierny lokaj Fred. Po raz pierwszy w życiu lord Lister zabierał swego wiernego służącego na wojenne ścieżki. Znajomość Freda z Mabel, którą poznał na balu służby domowej w Hampstead, skłoniła lorda Listera do wykorzystania tej znajomości dla realizacji swoich planów.
Uczynił to w sposób nader prosty. Na jego rozkaz Fred opowiedział Mabel, że dwaj bogacze amerykańscy z Chicago chcieliby zobaczyć się ze sławnym doktorem. Mabel nie wiedziała oczywiście, że Fred znajdował się w służbie u lorda Listera. Miło jej było oddać przysługę swemu wiernemu narzeczonemu, spełniając jednocześnie obowiązek względem swego chlebodawcy. Fred bowiem opowiedział Mabel, że owi amerykańscy milionerzy, zachwyceni cudownymi kuracjami doktora Knoxa, postanowili wszcząć z nim pertraktacje dla rozpowszechnienia jego metody w Ameryce.
Fred usłuchał rozkazu swego pana, któremu wierny był duszą i ciałem. Nietrudno było wytłumaczyć Mabel, że amerykanie muszą się widzieć z doktorem natychmiast, ponieważ następnego dnia po balu mieli wyjechać do Ameryki, skąd mogliby wrócić dopiero po upływie wielu miesięcy.
Doktór James Knox zapali się do sprawy. Skoro dowiedział się, że panowie ci mają wyjechać, postanowił przyjąć ich jeszcze tego samego wieczora. Kazał Mabel, aby ich zawiadomiła, że będzie ich oczekiwał w swych apartamentach prywatnych po godzinie jedenastej wieczorem. Ażeby nie wzbudzać niczyjego zainteresowania, mieli wejść do parku specjalnym wejściem. Doktór Knox bowiem przyzwyczajony do otaczania się tajemniczością, uważał, że wszelki rozgłos może tylko zaszkodzić ich sprawie.
W ten sposób Raffles, Charley Brand i Fred przedostali się bez trudności do parku. Mabel otworzyła im furtkę i wprowadziła ich do środka jeszcze przedtem, zanim zaczęła pomagać swej pani przy ubieraniu się na bal. Gdy wróciła do nich po raz wtóry, Raffles wysłał na jej spotkanie starego Freda, który miał wybadać na jakim terenie odbędzie się spotkanie. Fred wrócił po chwili, oznajmiając, że nie grozi im najmniejsze niebezpieczeństwo i że nikt nie domyśla się ich obecności.
— Może pan śmiało iść i natrzeć uszu temu staremu oszustowi — rzekł do Rafflesa. — Mabel uprzedziła go o pańskiej wizycie. Oczekuje pana z wielką niecierpliwością w swym gabinecie.
— Doskonale, Fred — odparł lord Lister — misja twoja skończona, mój stary. Obiecuję ci, że w każdym razie odzyskasz swoje pięć funtów. Nie pozostawaj tu dłużej niż jest to potrzebne. Nie wiadomo, co tu może jeszcze nastąpić. W kilka minut później lord Lister wraz z Charleyem pod przewodnictwem Mabel udali się do gabinetu Knoxa. Szli tylnymi schodami i dość skomplikowaną drogą. Cześć budynku, przeznaczona na apartamenty prywatne dr. Knoxa położona była dość daleko od sali balowej. Doktór Knox nie lubił, aby mu przeszkadzano podczas gdy pracował lub robił interesy. Żaden dźwięk nie dochodził tam z zewnątrz. Lubił opowiadać o sobie, że pracuje w kompletnej ciszy, aby spokój mógł wpłynąć dodatnio na jego zbawienne pomysły w dziedzinie medycyny. W rzeczywistości nie chciał, aby ktokolwiek podpatrywał go przy preparowaniu sławnych specyfików. Nie lubił również, aby wiedziano z jakimi ludźmi przestaje. Dlatego też nikt nie wiedział, że tego wieczora miał odbyć konferencję z dwoma amerykanami pragnącymi nawiązać z nim stosunki. Doktór Hernert Parker i mister Jack Stotts uprzedzili go, że chcą go zobaczyć samego, bez obecności trzecich osób. Już to samo wystarczyło, aby wzbudzić w doktorze Knoxie zaufanie. Oczekiwał ich z niecierpliwością. Wielkimi krokami przechadzał się po swym gabinecie, którego ściany obite były szarą materią, lampy zaś przysłonięte grubymi abażurami. Sławny doktór-cudotwórca nie umiał bowiem sam wyleczyć się z przykrej dolegliwości. Wzrok miał tak słaby, że używał bardzo silnych szkieł i ostre światło męczyło go niesłychanie. Gdy tylko zapadał zmrok, kładł natychmiast okulary o ciemnych szkłach. W gabinecie swym krążył jak ślepiec, wyczuwając dotykiem rozmieszczenie mebli.
W rzeczywistości bardzo stary doktór Knox był biedakiem, zagrożonym w bliskiej przyszłości ślepotą. Dlatego też unikał większych przyjęć i nie mógł ukazać się na wydanym przez siebie balu. Nagle przystanął: z korytarza doszedł do uszu jego odgłos kroków. Usiadł natychmiast w głębokim fotelu i przybrał pozę pełną oczekiwania. Po paru chwilach otwarły się drzwi i stanęli w nich dwaj starsi panowie, w których najwprawniejsze oko nie rozpoznałoby lorda Listera i jego sekretarza Charley Branda.
Mister Knox podniósł się na ich widok.
— Czy to panowie Parker i Stotts? — zapytał uprzejmie.
— We własnej osobie, mister Knox — odparł Raffles, który wspaniale wczuł się w swą role bogatego amerykanina. — Proszę nam wybaczyć tę spóźnioną wizytę.
— Ależ, moi panowie, nie macie potrzeby się tłumaczyć — odparł sławny cudotwórca. — Widzę was chętnie o każdej porze dnia i nocy. Czy zechcą panowie usiąść aby omówić naszą sprawę?
— Przejdźmy więc do rzeczy. Chcielibyśmy aby dał nam pan krótki zarys pańskiej metody leczniczej. Następnie zechce nam pan przedstawić możliwości rozszerzenia pańskiego przedsiębiorstwa, jeśli wolno mi w ten sposób określić zawód tak sławnego lekarza. Jak panu już wiadomo, jesteśmy skłonni wprowadzić pańskie leki przy pomocy olbrzymiej reklamy na rynek amerykański.
— Bardzo chętnie — odparł stary.
Raffles uczynił niewyraźny gest ręką.
— Pańskie leki są cudowne — rzekł. — Zwłaszcza eliksir młodości posiada właściwości zupełnie niesłychane. Zapewniam pana, że nasz stary służący, za pośrednictwem którego nawiązaliśmy z panem kontakt, czuje się pod wpływem pańskich leków zupełnie odmieniony. Jest to starzec posunięty w latach, będący u nas prawie na łaskawym chlebie... Po użyciu jednego pańskiego flakonu odmłodniał przynajmniej o jakieś dziesięć lat. Trudno nam wyrazić cały nasz podziw. Mam wrażenie, że będziemy mogli zużytkować ten przykład dla naszej amerykańskiej propagandy. Nazywa się Fred Stevens.
Na dźwięk tego nazwiska doktór Knox nadstawił uszu.
— O ile się nie mylę — rzekł ostrym i kwaśnym głosem — ów pan Fred Stevens napisał mi list, będący niewątpliwie największą bezczelnością, jaką popełniono w ostatnim stuleciu. Napisał mi mianowicie, że mój eliksir hrabiego de St. Germain nie posiada najmniejszej wartości i że go oszukałem. Ośmielił się żądać zwrotu ceny zapłaconej za flakon... Pomyślcie panowie, żądał zwrotu owych głupich pięciu funtów sterlingów!
— Musiało to pana zdenerwować w najwyższym stopniu — rzekł Raffles, wpadając w ton starego szakala. — Niech pan nie zwraca uwagi na to, co panu pisał. To człek niesłychanie prosty. Nie zdaje sobie często sprawy z najłatwiejszych zjawisk. Obserwowałem osobiście wspaniały wpływ, jaki wywarło na nim pańskie lekarstwo. Ten piękny rezultat nasunął nam myśl wejścia z panem w bliższy kontakt. Cóż za niesłychana regeneracja zniszczonych tkanek... Kuracja, oczywiście, jest trochę denerwująca i męcząca, ale skutki za to są — wspaniale! Jak już powiedziałem, mój stary Fred jest teraz zupełnie odmłodzony. Wyrządził panu niesłychaną krzywdę, szanowny doktorze. Wytłumaczyliśmy mu, oczywiście, jego błąd. Biedny stary żałuje swego postępku i pragnie obecnie przesłać panu dodatkowo jeszcze pięć funtów tytułem wynagrodzenia za obrazliwy list. Wyjaśniliśmy mu, że sami przeprosimy pana w jego imieniu.
Doktór cudotwórca zaczął się wdzięczyć, jak stara kobieta.
— Jestem coprawda przyzwyczajany do tego rodzaju oznak wdzięczności — rzekł — mógłbym panom pokazać setki listów od najbardziej wybitnych osób w Anglii, w których pacjenci moi nie mają słów pochwały dla mych leków.
— Zanim przystąpimy do dalszego ciągu naszych pertraktacyj — przerwał mu Raffles rzeczowym tonem — chciałbym rzucić okiem na tę część pańskiej handlowej korespondencji. Mam nadzieję, że większość tych listów będziemy mogli zużyć dla celów reklamowych.
— Bardzo chętnie okażę je panom — rzekł doktór Knox, wstając z miejsca.
Położył potężny pakiet listów przed mister Parkerem, który otworzył go i począł przeglądać.
— Istotnie — rzekł z emfazą. — Listy te świadczą o pańskich niezwykłych sukcesach. Przeczytawszy je, nikt nie może żywić żadnych podejrzeń co do skuteczności leków. Well... Ja oraz mój wspólnik doktór Jack Stotts zdecydowani jesteśmy nawiązać z panem stosunki handlowe. Dysponujemy olbrzymim kapitałem, który pragniemy zainwestować w tę sprawę oraz dużym doświadczeniem handlowym.
— Jakim kapitałem dysponują panowie chwilowo? — zapytał doktór Knox.
Zapanowało milczenie, w czasie którego zamglone oczy doktora Knoxa śledziły niespokojnie wyraz twarzy swych rozmówców.
— Well. To zależy — rzekł Raffles z uśmiechem — sądzimy, że narazie milion dolarów wystarczy, aby rozpocząć produkcję.
Pochylił się nad stołem. Jego wprawne ręce szybko przebiegły leżący przed nim pakiet listów. Dojrzał bowiem, że niektóre z podpisów sławnych osobistości były z całą pewnością sfałszowane.
Doktór Knox oszołomiony wymienioną cyfrą nie zauważył niczego. Raffles skorzystał z jego chwilowego oszołomienia i rzekł:
— Chcielibyśmy wiedzieć, ile posiada pan fabryk, pracujących dla pana? — zapytał.
Zanim doktór Knox zdążył odpowiedzieć, na korytarzu dały się słyszeć dźwięki kroków i zmieszanych głosów.
— Do licha! — zaklął. — Przeszkadzają nam w najważniejszym momencie...
— Istotnie, utrudniłoby nam to zawarcie tranzakcji — odparł zimno Parker. — Zechce pan zakończyć szybko wszelkie sprawy, mogące przeszkodzić nam w pertraktacjach. Jeśli dziś nie zakończymy tej rozmowy, nasz interes nigdy nie dojdzie do skutku. Jutro wyjeżdżamy z Liverpoolu okrętem „Thetie“. Mamy jeszcze godzinę i dwadzieścia minut przed sobą. Dzisiejszej jeszcze nocy musimy wyjechać z Londynu.
— All right — odparł stary oszust. — Macie panowie słuszność. Zrobię wszystko, go będzie w mojej mocy, aby uniknąć przerwy w pertraktacjach. Zechcą panowie przejść ze mną do sąsiedniego gabinetu.
Mówiąc te słowa Knox skierował się w stronę drzwi, znajdujących się w głębi jego gabinetu, otworzył je i wprowadził obu Amerykan do jakiejś ciemnej nory. Następnie otworzył olbrzymią drewnianą szafę i rzekł:
— Jedyna droga jaka nam pozostaje — rzekł — to abyście się panowie ukryli przez chwilę w tej oto szafie. Proszę ml wybaczyć, że chwilowo nie mogę znaleźć innego wyjścia...
Obydwaj mężczyźni bez wahania weszli do środka. Starzec zamknął drzwi i szybko wszedł do swego gabinetu. Ktoś głośno dobijał się do drzwi.
— Cóż się stało? — zawołał. — Proszę o spokój! Któż śmie przeszkadzać mi w mych dociekaniach naukowych?
— To ja, ojcze! — dał się słyszeć głos Ryszarda. — Otwórz szybko!
Stary ze zdziwieniem otworzył drzwi. Na widok trzech obcych ludzi towarzyszących synowi drgnął ze złości.
— Czy to ty, Ryszardzie? — zapytał niepewnym głosem. Jak wiadomo słabo widział przy świetle. — Zapomniałeś widocznie, jaką dałem dyspozycję na dzisiejszy wieczór? Chcę aby zostawiono mnie w spokoju. Inni mogą się bawić. To mnie nie obchodzi. Przeszkadzać mi w mej pracy o tak późnej porze, to czyste szaleństwo! Kim są ci panowie?
— Pan pozwoli, doktorze — przerwał ostro człowiek, w którym poznaliśmy inspektora policji Baxtera — pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Baxter, szef policji londyńskiej. Ci dwaj panowie, których pan widzi — to mój zastępca Marholm, oraz doktór Redmiel.
— Doktór Redmiel — mruknął doktór Knox ostrym głosem. — Nie widzę powodu, dla którego doktór Redmiel ośmiela się przeszkadzać mi w pracy. Przypuszczam, że przybyliście panowie, aby prosić mnie o powrót na salę balową. Z żalem będę musiał odmówić tej prośbie. Syn mój Ryszard ostrzegł was prawdopodobnie, że ważne powody skłoniły mnie do usunięcia się w zacisze mego gabinetu. Mam słaby wzrok i nie znoszę jaskrawego światła.
— Drogi doktorze — przerwał mu inspektor policji — jakkolwiek wszyscy tęsknimy do pańskiej obecności, zupełnie inny motyw sprowadził nas do pańskiego gabinetu.
— W samej rzeczy — dodał szybko doktór Redmiel — przyczyna naszego przybycia jest daleko poważniejsza. Nie odważyłbym się na to zwłaszcza ja, który nie cieszę się niestety pańską sympatią. Niedawno stwierdziłem, że do pałacu przedostali się jacyś podejrzani osobnicy, najprawdopodobniej włamywacze, planujący zamach na pański majątek, a może być nawet i na osobę.
Doktór Redmiel opowiedział pokrótce scenę, której był świadkiem. Podkreślił dziwne zachowanie się pokojówki Lizzi, rozmawiającej po nocy w parku z trzema osobnikami. Doktór Knox roześmiał się drwiąco.
— Jesteście na błędnym tropie, mili moi! Ci panowie, którzy wprowadzeni zostali przed kwadransem przez pokojówkę do mej córki, dostali się tutaj za moją wiedzą. Miałem z nimi bardzo poważną konferencję. W ostatniej jednak chwili musiałem odłożyć ją na jutro, ponieważ czułem się niezbyt dobrze.
— Ale kim są ci panowie? — zawołał młody Knox. — Czemu nie kazałeś abym porozumiał się i nimi w twoim imieniu?
— Nie — odparł stary szarlatan — szło o rzeczy niesłychanie ważne, które mogłem załatwić tylko osobiście. Cała ta sprawa powinna być zachowana w tajemnicy.
— Możesz mi chyba wymienić ich nazwiska.
— Bardzo chętnie, jeśli jesteś tego ciekaw — odparł ojciec. — Są to kapitaliści z Chicago niejaki Herbert Parker i jego spólnik Jack Stotts. Wyszli przed chwilą schodami wiodącymi na Duke Street i przyrzekli powrócić jutro.
— Drogi doktorze Redmiel — odezwał się inspektor policji Baxter — zdaje mi się, że widział pan jakieś duchy... Obawiam się, że jesteśmy istotnie na fałszywym tropie. Wydałem wszelkie dyspozycje, aby niepożądanych ludzi nie wpuszczono na salę balową. Postawiłem straże przy wszystkich wyjściach. Sam pałac otoczony jest kordonem policji. Oczywistem jest, że nikt niepożądany nie mógł przedostać się do środka. Zapewniam pana, że nikomu nie grozi tu najmniejsze niebezpieczeństwo.
— Jestem jednak zupełnie pewien — odparł doktór Redmiel zirytowanym głosem, że widziałem jakichś podejrzanych osobników, rozmawiających z Mabel. Dałbym sobie za to uciąć rękę. Moim zdaniem należy natychmiast przesłuchać Mabel.
— Jak to — zawołał doktór Knox z wściekłością — ośmiela się pan poddawać w wątpliwość moje słowa? Mówię panu przecież wyraźnie, że Mabel działała z mego polecenia.
— Oczywista, wszystko się zgadza — dodał inspektor policji.
Gruby inspektor policji nie znosił adoratora pięknej Lizzi. Baxter bowiem wyobrażał sobie, że może pewnego pięknego dnia uda mu się posiąść rączkę bogatej jedynaczki.
— Zupełnie niepotrzebnie przeszkodziliśmy doktorowi w jego pracy — rzekł Baxter, skłaniając się grzecznie przed szarlatanem.
Odwrócił się na pięcie i skierował ku wyjściu. Pozostałym trzem mężczyznom nie pozostawało nic innego tylko uczynić to samo. Marholm, którego bystry wzrok błądził uważnie po gabinecie, wyszedł z pokoju ociągając się i rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę doktora Redmiela.
Choć drzwi z gabinetu były już zamknięte, Marholm jeszcze nie dawał za wygraną. Przez chwilę pozostał na miejscu z uchem przylepionym do drzwi. Dopiero, gdy kroki doktora Knoxa ucichły, detektyw zrezygnowany podążył za swymi towarzyszami.

W chwili gdy Marholm szedł w kierunku swych towarzyszy, błysnęła mu w głowie pewna myśl. Zawrócił nagle: wyjaśnienia doktora Redmiela wystarczyły mu, aby powziąć poważne wątpliwości.
Postanowił szukać śladu jegomościów, których miała wprowadzić pokojówka Mabel. Postępowanie starego Knoxa wydawało mu się niezrozumiale. Doszedł do wniosku, że stary łotr musiał paść ofiarą swego zbyt wielkiego zaufania do samego siebie i że jakieś niebezpieczeństwo wisiało nad jego głową.
Dla starego Knoxa nie żywił zbyt wielkiego podziwu. Jako detektyw wiedział, że doktór cudotwórca był zwykłym szarlatanem i ordynarnym oszustem. Obowiązkiem jego jednak było go bronić w każdej sytuacji. Marholm był detektywem uczciwym i oddanym swemu zawodowi.
Wedle Marholma osobnicy owi mogli być niebezpiecznymi włamywaczami, którzy, wkradłszy się w zaufanie Knoxa mieli możność dokładnego przestudiowania rozkładu mieszkania. Doktór Knox, dość skąpy dla samego siebie, był dziwacznym człowiekiem. Nie mając żadnego rachunku bankowego, cały swój majątek miał najwidoczniej ukryty w jednym, jemu tylko znanym miejscu. Czytelnicy domyślają się zapewne, że Raffles, który przed przybyciem do pałacu poczynił pewne dochodzenia przygotowawcze, wiedział już coś nie coś o miejscu ukrycia skarbu. Marholm uważał, że noc dzisiejsza sprzyjała niesłychanie tego rodzaju przedsięwzięciom. Zastanawiając się nad tym wszystkim Marholm przyszedł do wniosku, że, jeśli osobnicy owi wyszli naprawdę z gabinetu Knoxa, musieli prawdopodobnie zmieszać się z tłumem gości w oczekiwaniu na odpowiedni moment. Marholm powrócił do drzwi gabinetu doktora i powtórnie przyłożył ucho do dziurki od klucza. Usłyszał, że stary przechadza się tam i z powrotem, mrucząc do siebie niezrozumiałe słowa. Detektyw zapalił elektryczną lampkę, szukając na posadzce jakich śladów. Znalazł resztki błotnistej ziemi, przyniesionej prawdopodobnie z parku. Odciski stóp pochodziły od dwuch mężczyzn i jednej kobiety. Idąc ich śladem zszedł aż na parter. Twierdzenia doktora Redmiela sprawdzały się. Marholm odnalazł ślady na stopniach schodów, na posadzce pralni, a nawet w alejach parku. Nie było wątpliwości. Gdzież jednak podziali się teraz?
Detektyw postanowił zbadać tylną cześć parku. Skręcając w boczną aleję spotkał nagle dwa cienie ludzkie, które poznał odrazu.
Był to doktór Redmiel i Ryszard Knox. Obydwaj mężczyźni rozstali się z Baxterem, który marzył tylko o powrocie na salę balową, i powrócili do parku, wiedzeni tą samą myślą co Marholm. Po krótkiej naradzie wszyscy trzej doszli do zgodnego wniosku, że podejrzani osobnicy muszą się jeszcze znajdować gdzieś w pobliżu. Nie mieli wątpliwości, że zamiary ich nie były czyste. Byli oni prawdopodobnie członkami bandy niebezpiecznych włamywaczy.
— Sądzę, że mamy da czynienia ze zręcznymi i zdecydowanymi na wszystko ludźmi — rzekł Marholm. — Pokojówka pańskiej siostry Lizzi jest z pewnością z nimi w kontakcie. Ona zapowiedziała ich wizytę pańskiemu ojcu, ona wprowadziła ich bocznym wejściem, zamiast wprowadzać ich główną bramą. Nie mogę niestety odkryć śladów, prowadzących do gabinetu. Czy zechciałby pan, panie Ryszardzie, wskazać mi wyjście na Duke Street? Sądząc ze słów pańskiego ojca, goście wyszli tamtędy... Chciałbym to sprawdzić.
Trzej mężczyźni opuścili park i udali się powtórne do gabinetu doktora.
Po cichutku weszli na schody, minęli drzwi gabinetu, z którego nie dochodził żaden odgłos, i zapuścili się w prawdziwy labirynt korytarzy. Doszli wreszcie do małego korytarzyka przyległego do nie zamieszkałych części budynku. Korytarz ten kończył się lekką pochyłością, która następnie przechodziła w schody. Drzwi, wychodzące na Duke Street, były na dole.
Marholm zalecił jaknajdalej idącą ostrożność.
— Nie widzę tu żadnych śladów — rzekł po chwili. — Odciski stóp znajdujące się na deskach podłogi są bardzo stare i pochodzą conajmniej z przed trzech dni. Gdyby ci osobnicy przechodzili tedy niedawno, musielibyśmy odnaleźć świeże ślady. Przed gabinetem doktora Knoxa zrobiłem spostrzeżenie, że mężczyźni ci oraz jedna kobieta chodzili poprzednio po parku. Przyjmując nawet, że w międzyczasie obuwie ich osuszyło się na dywanach, nie możemy tutaj stwierdzić nic podobnego. W każdym razie dałyby się zauważyć jakieś ślady na warstwie kurzu. Wyjaśnienia dane przez doktora Knoxa nie znajdują się w zgodzie z rzeczywistością.
Syn doktora Knoxa wzruszył ramionami i wziął lampę Marholma. Poszukiwania jego dały ten sam rezultat.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł zatrwożonym głosem. — Czemuż u diabła mój ojciec miałby nie powiedzieć prawdy? Jeśli ci ludzie nie wyszli, pozostaje tylko jedna ewentualność: ci ludzie musieli być ukryci u niego podczas naszej wizyty. Czemu należy to przypisać?
— All right, panie Ryszardzie — odparł Marholm z zadowoleniem. — Jestem tego samego zdania. Przypuszczam, że podziela je również doktór Redmiel?
— Oczywiście, moi panowie — rzekł zagadnięty. — Jest to jedyna możliwa ewentualność.
— Zbierzmy raz jeszcze wszystkie fakty — rzekł Marholm głucho. — Obydwaj zamaskowani mężczyźni, których zauważył doktór Redmiel w parku w towarzystwie pokojówki panny Lizzi, znajdują się w domu. Trzeci, jak to mogę wywnioskować ze śladów kroków w parku, został wyprowadzony przez furtkę przez samą Mabel. Należałoby dowiedzieć się, czemu Mabel wyprowadziła z początku jednego z nich. Jest to pierwszy ciemny punkt w tej sprawie. Chwilowo musimy się zająć dwoma pozostałymi i ustalić plan akcji. Dla wszelkiego bezpieczeństwa zostańcie panowie tutaj przy furtce. Ja natomiast przejdę Duke Street, gdzie są porozstawiani nasi ludzie i zapytam, czy nie spostrzegli nic niezwykłego. Jeśli nie widzieli nikogo, nasi panowie są z pewnością jeszcze w pułapce. Sądzę, że trzeba będzie dokooptować jednego lub dwóch detektywów, aby w razie potrzeby móc się bronić. Nigdy nie wiadomo z góry, co nastąpi
Doktór Redmiel i Knox zaakceptowali ten plan w całości. Marholm wyszedł na Duke Street i przebiegł ją oczyma. W ciągu całej swej kariery jeszcze nigdy nie był tak zdenerwowany. Chciał pokazać swemu zwierzchnikowi, że popełnił błąd, nie zwracając dostatecznej uwagi na niepokojące znaki.
Wedle Marholma chodziło tu o dwóch niebezpiecznych bandytów, może nawet o samego Rafflesa. Instynkt mówił Marholmowi, że Tajemniczy Nieznajomy jest w pobliżu. Instynkt ten nie zawodził go nigdy. Raffles bowiem atakował zazwyczaj ludzi tego rodzaju co doktór Knox.
Pogrążony w myślach szedł ulicą Duke Street, poszukując policjantów. Nie ulegało wątpliwości, że była to nowa sprawka Rafflesa. Marholm wiedział, że Knox, eks-fryzjer z małego prowincjonalnego miasteczka, rozpoczął swą karierę wynalezieniem leków przeciwko soliterowi. Był to początek jego fortuny. Za pierwsze zarobione pieniądze przeniósł się do Londynu, gdzie kupił podejrzanej jakości dyplom chemika i rozpoczął swe operacje na wielką skalę. Policja znała liczne jego sztuczki, lecz wołała nie wywlekać ich na światło dzienne. Powoli Knox począł robić karierę. Dzięki bogatemu małżeństwu uzyskał dostęp do zamożniejszych sfer i zetknął się z arystokracją oraz wyższymi sferami urzędniczymi. Rozpoczął zakrojoną na olbrzymią skalę kampanię reklamową. Jakkolwiek lekarstwa jego od czasu do czasu wyprawiały kogoś na tamten świat, wszystko załatwiało się pocichu i szerokie warstwy publiczności nie miały o tym pojęcia. Uniknął nawet skutków interpelacji w parlamencie, ponieważ zdążył w porę przekupić urzędników Ministerstwa Zdrowia. W ten sposób, opłacając jednych i drugich, doszedł do majątku. Człowiek ten nie posiadał żadnego rachunku bankowego — rozmyślał Marholm. Jeśli Raffles zainteresowałby się jego osobą, doktór Knox mógłby się pożegnać ze swymi pieniędzmi.
Marholm brnął w błocie ciemnej i nieoświetlonej uliczki. Padał ulewny deszcz. Gdzież u licha byli policjanci? — szepnął zdenerwowany. — Po pewnym czasie spotkał trzech agentów, którzy schronili się do jednej z bram przemoczeni do nitki. Byli wściekli, zziębnięci i niezadowoleni. Od kilku godzin mokli tu na deszczu, podczas gdy ich szef, Baxter, zabawiał się z paniami w rzęsiście oświetlonej sali balowej. Uważali, że pilnowanie domu, pełnego gości, nie ma najmniejszego sensu. Park otoczony był wysokim murem, którego powierzchnia obsypana była kawałkami szkła.
— Do diabła! — zaklęli na widok sekretarza Scotland Yardu — czy nie uważacie, Marholm, że całkiem niepotrzebnie warujemy tu na deszczu?
Marholm wzruszył ramionami.
— To poprostu idiotyczne — rzekł drugi z policjantów. — Baxter ma naprawdę wspaniałe pomysły. Wstrętne zajęcie!
— Ilu ludzi jest dziś na służbie w pałacu doktora Knoxa?
— Około dwudziestu...
— Dwudziestu — powtórzył Marholm. — Słuchajcie mnie chłopcy: to wcale nie zadużo. Moris zawiadomi centralę, aby przysłała mi wszystkich ludzi, jakich ma w tej chwili do dyspozycji. Będą mi potrzebni do pilnowania z wszystkich stron mieszkania doktora. Sądząc ze słów Baxtera, powinienem was wszystkich zastać na posterunku. Tymczasem zastałem tylko trzech na Duke Street, nikogo zaś na Wigmore Street. Niechaj wszyscy mają się na baczności. Moris natychmiast po przybyciu posiłków rozstawi ludzi na posterunkach. Wy zaś, Berting i Wesley, pójdziecie ze mną. Oby nam udało się dzisiejsze polowanie!
Moris, doskonały służbista, szybko zabrał się do dzieła. Gwizdnął przeciągle. Odpowiedział mu zdaleka przytłumiony gwizdek. Marholm, widząc, że wszystko idzie sprawnie, wraz z dwoma policjantami skierował się w stronę bramy i wszedł do pałacu. W małej sionce spotkali doktora Redmiela i młodego Knoxa.
— Co nowego? — zapytał.
— Nic — odparli obaj mężczyźni.
— Wróćmy więc na korytarz, prowadzący do gabinetu doktora — rzekł Marholm.
W milczeniu wrócili tą samą drogą, którą szli przed chwilą. Przystanęli wstrzymując oddech. Panowała zupełna cisza.
Dziwne — szepnął Marholm.
— Istotne — dodał Redmiel. — W gabinecie panuje kompletna cisza.
— Nie słychać ani rozmowy, ani odgłosu kroków — rzekł młody Knox. — Wygląda jak gdyby ojciec mój już się położył. Nie wydaje się to jednak prawdopodobne. Czyżby zasnął w fotelu? W pokoju tym nie ma łóżka. Całe szczęście, że wrócił pan z nami, panie Marholm! Co należy teraz czynić?
— Cisza ta jest istotnie niezrozumiała — rzekł doktór Redmiel. — Gdyby doktór Knox pracował jeszcze, musielibyśmy usłyszeć niewątpliwie jakiś choćby najlżejszy szmer. Mam wrażenie, że zrobilibyśmy najlepiej, gdybyśmy przemocą wtargnęli do gabinetu.
— Jestem tego samego zdania — rzekł młody Knox. — Należy jaknajprędzej wyjaśnić tę tajemnicę. Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Wejdźmy siłą do gabinetu.
— Zgadzam się — rzekł Marholm. — Ryzykujmy!
W tej samej chwili zbliżył się do drzwi, wyciągnął z kieszeni wytrych i włożył go do zamka. Drzwi otwarły się.
Okrzyk zdumienia i przerażenia wyrwał się z piersi mężczyzn. W pokoju panowały zupełne ciemności. Marholm przekręcił kontakt elektryczny. Spojrzeli na siebie w milczeniu. Doktora Knoxa w pokoju nie było. Na biurku leżały porządnie poukładane papiery.
Gdzież się mógł podziać doktór Knox, sławny lekarz-cudotwórca?
Nie mógł wyjść z pokoju, ponieważ drzwi byty od wewnątrz zamknięte.
— Czy pokój ten nie ma innego wyjścia? — zwrócił się Marholm do Ryszarda z zapytaniem.
— Nie... Myślałem już o tym... To niemożliwe... Ten pokój nie ma żadnego innego wyjścia.
— Nic nie rozumiem w takim razie — odparł Marholm.
Doktór Redmiel i obydwaj policjanci spojrzeli na siebie.
— Bądźmy logiczni, panie Ryszardzie, — ciągnął dalej Marholm. — Jeśli pański ojciec nie mógł wyjść z tego gabinetu normalnym wyjściem, należy przyjść do wniosku, że pokój ten ma jakieś drzwi ukryte. Weźmy się więc do poszukiwania.
Pięciu mężczyzn zabrało się ochoczo do roboty, przeszukując cierpliwie centymetr po centymetrze powierzchnię pokoju. Zbadaliśmy ściany, lecz nic nie zdradzało sekretnego przejścia. Marholm oraz Redmiel poczęli się denerwować. W trakcie poszukiwań, Marholm skierował na biurko światło swej latarki. Nagle na samym froncie ujrzał zapisaną kartkę papieru. Chwycił ją z okrzykiem tryumfu. Czterej pozostali podbiegli do niego. Marholm głosem pełnym wściekłości rozpoczął czytanie:

Oszczędźcie sobie daremnego trudu, młodzi ludzie! Nie znajdziecie nas. Jakkolwiek przybyłeś tu w licznej kompanii, drogi Marholmie, i ożywiony jak najlepszymi intencjami, nie zdołasz przeszkodzić lekcji, jakiej mam zamiar udzielić doktorowi-cudotwórcy. Jest to największy oszust, jakiego wydała nasza ziemia, i zasługuje na przykładną karę.
Zechciej przyjąć ode mnie najserdeczniejsze pozdrowienia i nie zapomnij pokłonić się Baxterowi, sławnemu inspektorowi Scotland Yardu, który zajęty jest właśnie spijaniem szampana w sali balowej.
Szczerze panu oddany
John C. Raffles.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.