Eli Makower/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Do wielkiego dziedzińca, zawierającego w sobie dom mieszkalny i główne gospodarskie budowle, przytykało w Orchowie podwórze mniejsze, tak zwane folwarczne, z oborami, chléwami, pomniéjszemi spichrzami dokoła, a z folwarczną oficyną w głębi.
W oficynie mieszkał dzierżawca Orchowa Eli Makower, ze spólnikiem i szwagrem swoim Efroimem Lejbowiczem. Oficyalistów, jako to ekonomów, namiestników, gumiennych, dwaj Izraelici nie trzymali wcale, sami bowiem pełnili osobiście wszystkie powyższe funkcye; ale rodziny mieli tak liczne, że zaledwie pomieścić się mogły w połowie niezbyt obszernéj budowy, któréj drugą połowę, złożoną z wielkiéj izby zwanéj piekarnią i dwóch komórek, zajmowała czeladź męzka i żeńska.
Zkąd wziął się we dworze takim jak Orchów dzierżawca Żyd? Dla mieszkańców okolic kraju oddalonych, nieznających ekonomiki i najbliższych dziejów prowincyi w któréj znajduje się Orchów, fakt ten byłby niezrozumiałym, bez kilku słów wytłumaczenia.
Dwa lata zaledwie minęły od pory, w której sposób prowadzenia gospodarstwa rolnego w rozległych prowincjach zaniemeńskich uległ zmianie, obalającéj do gruntu jego podstawy. Praca przymusowa usunęła się w przeszłość, bez możebności powrotu, lubo nie bez pozostawienia za sobą głębokich i trwałych śladów, tak w ustroju ekonomicznym kraju, jak w moralném usposobieniu jego mieszkańców; na miejscu jéj stanęła praca wolna, jako siła spółeczna, którą odtąd w ruch wprawiać, nabywać, zużytkować mógł tylko kapitał. Zmiana ta, w połączeniu z innemi, niemniéj wpływowemi wypadkami i okolicznościami, była katastrofą mącącą uśpiony w objęciach rutyny byt społeczny, przedewszystkiém zaś byt jednéj z klas społecznych, — nakształt kamienia rzuconego nagle na spokojną powierzchnię wody.
Po błoniach litewskich, tradycyjnie dotąd dzielonych na trzy części, z których corocznie dwie zasiewały się, a trzecia spoczywała; po lasach starych siekierą zdawna już szczerbionych; po dworach, wyglądających z pozoru jak przybytki wszelakich rozkoszy, lecz w gruncie pod niejednym względem zagrożonych upadkiem; po gabinetach szczególniéj, w których możnowładni dotąd dziedzice po raz piérwszy w życiu zapełniać poczynali cyframi stronice ksiąg rachunkowych; po wszystkich słowem miejscach, kędy dotąd, sztucznie podtrzymywane przez upadły dziś przywilej panowały obfitość, okazałość, przepych niekiedy, dostatek i spokój o jutro zawsze — rozległ się powszechny, przeciągły, pełen zdumienia i trwogi okrzyk; ratuj się kto może! Uciekał się też każdy do czego mógł, ratował się czém mógł.
Jako piérwsza ucieczka przed nowemi całkiem a naglącemi troskami przedstawiał się kapitał a jedynymi w kraju posiadaczami kapitału byli Żydzi. Drugą ucieczkę i drugi ratunek musiał koniecznie stanowić duch przedsiębierczości, oszczędności, wytrwałości w pracy zmudnéj i ciężkiéj, przebiegłości nakoniec i pewnéj giętkości tak karku jak charakteru, która pozwala człowiekowi ku czemuś dążącemu podleść tam, gdzie przejść lub przeskoczyć nie można — a jedynymi posiadaczami przymiotów tych byli znów Żydzi. Owi dziedzice, którym zapisany w księgach ich credit i debet bardzo smutne prawił rzeczy, puste mieli kieszenie, wiecznie rozsznurowane sakiewki, duchy niecierpliwe a nowością wszelaką gardzące, karki twarde, odziedziczone po przodkach, którzy gdy nie zdołali kędy swobodnie przejść, przebili się, przerąbali, jeśli mogli, ale podłazić, pełznąć nie umieli, nie chcieli. Zachodziła przecież zrazu wątpliwość, ażali klasa ludzi, którzy w kieszeniach, głowach i karkach swoich dzierżyli wyłącznie siły i przymioty mogące gospodarstwo rolne czasowo przynajmniéj podeprzeć, zechce ku celowi temu zwrócić swe starania. Wiedziano dokładnie, że korzyść lub strata, utrzymanie się lub zaginienie społeczeństwa, były to dla niéj rzeczy zupełnie obojętne. Pozostawał więc tylko interes czysto osobisty, materyalny; ale interes, ten w formie takiéj, jaką przedstawiały warunki gospodarstwa rolnego, był dla niéj gruntem zupełnie nowym, dotychczas nienapoczynanym. Żydzi w okolicach tych nie trudnili się rolą nigdy. Obyczaj i prawa krajowe stały pomiędzy nimi a tym kręgiem działalności tak długo, że zdawało się jakoby nie posiadali nawet odpowiednich ku temu pochopów i zdolności.
Okazało się jednak, że Żydzi mieli pociąg do wszelkiego interesu, który mógł być zyskownym i że do uprawiania świeżo otwierającego się przed nimi pola działalności garnąć się zaczęli pośpiesznie a tłumnie. Pole to zresztą nie otworzyło się przed nimi ze stron wszystkich. Właścicielami gleby nie mieli oni prawa zostawać, tak teraz jak dawniéj, ale mieli prawo, możność i tysiące sposobności zostawania jéj dzierżawcami.
Zaledwie okrzyk troski i popłochu rozległ się po szerokich obszarach prowincyi, aliści w bramie dworu zjawiał się Żyd i zdejmując jarmułkę, a kłaniając się w pas, zapytywał, czy jaśnie lub wielmożny pan nie puści mu majątku w arendę?
Jaśnie więc i wielmożni panowie majątki swe puszczali, bo i cóż mieli czynić skoro utrzymać ich we własnych rękach nie umieli, a po prawdzie bardzo często i nie mogli. Wyrywały je im z rąk grzéchy przeszłości, a także różne różności teraźniejsze, których spisaniem zajmie się kiedyś historija.
Jednym z pierwszych majątków puszczonych tak w arendę był Orchów; jednym z pierwszych Izraelitów, którzy na Litwie całéj spostrzegli ów z ziemi wyrastający interes, obliczyli możebne zyski jego i wyciągnęli doń ręce, zatrudnione dotąd faktorskiemi lub handlarskiemi czynnościami, był Eli Makower.
Pochodził on z miasteczka Orchowa, stanowiącego dziedziczną własność pana Kajetana, gdzie ojciec jego, od lat wielu nazywany w okolicy starym Judelem, był krawcem męzkim, a w gwałtownéj potrzebie i damskim.
Ludzie zamieszkujący wsie sąsiednie znali Elego oddawna, najprzód jako Żydziaka-podrostka, który w brudnym chałacie, w podartych butach albo i bez butów, z rozczochranym rudym włosem i rozdziawioną gębą, trawił ranki, dnie i wieczory, stojąc lub siedząc na kamieniu przed wrotami miasteczkowych karczem, kędy zajeżdżały wozy chłopskie, a czasem karety, kocze i najtyczanki pańskie. W koło niego wrzały rozmowy, krzyki, pohulanki, dokonywały się targi i umowy; sporządzały sprzedaże, kupna, kontrakty; panowie spotykali się, witali, sprawy swe załatwiali, w bilard grywali, a nie rzadko popijali miód lub szampana, gwarząc hucznie o stosunkach swych, zabawach, rozmaitych wypadkach ogólnych i szczególnych; faktorzy kręcili się koło panów, jak pszczoły koło kwiecia, stręcząc i pośrednicząc, a śród całego tego, nigdy prawie nie ustającego gwaru i zawichrzenia, Żydziak-podrostek bosy, rozczochrany, chudy, jak siedział tak siedział przed wrotami to jednéj karczmy, to drugiéj, rozdziawiając gębę i oczy wytrzeszczając, co fizyognomii jego nadawało podobieństwo do wrony, lub przynajmniéj istoty ludzkiéj biédą i ciemnotą zidyotyzowanéj.
Nikomu zapewne na myśl wtedy nie przychodziło, że owe karczmy, przez rozwarte na oścież wrota i okna ziejące wrzawą głosów ludzkich, były zakładem wychowawczym, w którym Żydziak ów otrzymywał piérwsze wiadomości o świecie otaczającym go i mającym być polem przyszłéj jego życiowej działalności.
A jednak tak było. Powtarzające się wciąż koło niego widoki i dźwięki wpadały w wytrzeszczone oczy jego i w brudne uszy, aż utorowały sobie drogę do umysłu. Rozdziawiona gęba stawała się coraz mniéj rozdziawioną, wytrzeszczone oczy coraz mniéj szklanemi, uszy nawet jakby w żądzy lepszego słyszenia, wydostały się z mszystych włosów w których dotąd tonęły niepostrzeżenie.
W każde południe szedł on zwykle na obiad, a każdego wieczoru na noc do domu ojca swego, krawca Judela, gdzie edukacya jego dopełniała się jeszcze innemi pierwiastkami. Bądź co bądź, przyszedł dzień, w którym gęba jego zamknęła się już całkowicie, a oczy strzeliły pojętnością bystrą i ciekawą; zamiast stać lub siedzieć przed wrotami karczmy, chłopiec wsunął się do jéj wnętrza, przylgnął do ściany głównéj izby i odtąd tam już obrał sobie stanowisko obserwacyjne. Dziury świeciły mu zawsze jeszcze na łokciach i kolanach, palce u nóg wyłaziły z butów, ale nie był to już idyota, nie był to nawet Żydziak-podrostek, ale Żydek dorosły, młody, z rudawym wąsikiem nad wargą cienką i ruchliwą, z błyskawicą sprytu i tajemnych pożądań, lub z głębokim namysłem w dużych, błękitnych oczach.
W tym samym czasie odbyły się zaślubiny jego z Chają, córką przywódzcy i dziekana miéjscowych faktorów. Jednocześnie z przed wrót karczmy i z pod ściany głównéj jéj izby zniknął Żydziak, o którego imieniu i pochodzeniu nikt nie wiedział, natomiast zaś w okolicy pojawił się nowy faktor, imieniem Elko. O nazwisko jego nikt nigdy nie zapytywał, bo pocóż komu znad nazwisko faktora? Elko z Orchowa i koniec. Zdawało się jednak, że nie był to jeden Elko, ale że w osobie jego mieściło się stu, dwustu Elków. Był on zawsze, wszędzie i na każdem miéjscu: w miasteczku na rynku pomiędzy chłopskiemi wozami na targ przybyłemi; przy drzwiczkach przejeżdżających koczów i karet, z czapką w ręku i językiem obrotnym; w oberżach gdzie popasali i nocowali podróżujący panowie; pod płóciennemi budami kupieckich furgonów; na trzęsącéj biédce śród pocztowego gościńca; pieszo śród drożyn ku wsiom wiodących; na dziedzińcach dworskich, w oficynach z ekonomami, w oborach z pachciarzami, w przedpokojach z lokajami, w gabinetach dziedziców nakoniec przy drzwiach, o pół kroku od progu, z wyprostowaną postawą, z bystrem spojrzeniem, latającém szybko dokoła, lecz długo i głęboko zatapiajécem się w twarzach ludzkich, z usłużnym, zachęcającym, pokornym lub żartobliwym uśmiechem na ustach.
W owéj porze nie miał on o swój byt powszedni troski żadnéj, albowiem teść jego, dziekan okolicznych faktorów, przez wzgląd na wielkie ubóstwo starego Judela, przyjął był zięcia i córkę do siebie na stół i mieszkanie, co znaczyło, że Elko, Chaja i przychodząca na świat w piérwszych latach małżeńskiego pożycia ich progenitura mieli u rodziców kąt i strawę darmo. Co do strawy zresztą, téj nadużyciem Elko teścia swego do bankructwa przywieśćby z pewnością nie mógł, wpadał bowiem do domu raz lub parę razy tygodniowo, na pół dnia, na godzinę, przywitał się z Chają, cmoknął głośno każde z dzieci, najmłodsze ponosił po izbie, podrzucając je aż pod nizki sufit, naradził się w kącie z teściem o sprawach bieżących, potem zajrzał jeszcze do ojca, starego Judela, i daléj w drogę! Co jadł i czy jadł cokolwiek, było to dla wszystkich taką samą tajemnicą, jak to kiedy spoczywał i czy spoczywał kiedykolwiek. W istocie zaś wpadał niekiedy do przydrożnéj karczmy i załatwiając z chłopami lub z szynkarzem jaki interes, przełykał oschły obwarzanek, albo kawałek czarnego chleba z solą, śledziem, z ząbkiem czosnku lub główką cébuli; niekiedy pachciarz jaki dworski poczęstował go ogórkiem kwaszonym, lub misą kwaśnego mleka. Spał wszędzie, gdziekolwiek noc go zaskoczyła; w izbie szynkowéj na twardej ławie, na trzęsącéj biédzie, z głową schowaną pomiędzy wysoko podniesione kolana, rozciągnięty na drabiniastym chłopskim wozie, na worach ze zbożem, na beczkach z okowitą, na gołéj nawet ziemi. Było to biédne, twarde, znojne życie, opylone kurzawą dróg, spieczone skwarem słońca, oblane potem trudów, ściérające pyły i brudy z podłóg karczemnych, z ław czeladnych, z rynków miasteczkowych pełnych śmiecia, z przedpokojów pańskich pełnych... upokorzeń.
Nikt jednak w czasie tym na niego nie zważał, bo i któż faktora Żyda, mającego opinią sprytnego i nieodbicie potrzebnego szachraja, wziąćby chciał sobie za przedmiot studyów i rozwagi?... powieściopisarz chyba, albo rodzajowy malarz. Powieściopisarzy wszakże ani malarzy w okolicy nie było; nikt przeto Elka nie badał, a gdyby nawet dziwna ta myśl komu przyszła, nie spostrzegłby w nim nic innego, jak gonitwę za zyskiem, żądzę zbierania pieniędzy. Gonitwa to była gorączkowa, niezmordowana, uporczywa, buchająca ogniem nie tylko przez oczy, ale przez skórę na twarzy, która w pewnych chwilach rumieniła się i drgała nerwowo, przez wargi latające konwulsyjnie, gdy szło o wmówienie komuś czegoś, przez ręce drżące, gdy zarobek był tuż, tuż, lecz jeszcze w nie nie wpadł. Czy oprócz téj gonitwy, oprócz téj żądzy oko badacza dostrzedzby mogło w Ełku i inne jeszcze uczucia: przywiązania, namiętności, nadziei? Może, lecz aby dokonać odkrycia takiego, trzebaby było spuścić się głęboko w nurty jego najbliższych stosunków, najcodzienniéjszych obyczajów, najtajniéjszych uczuć, w nurty szczególniéj téj podwójnéj edukacyi jego, któréj jednę połowę odebrał przed wrotami gwarnych, ludnych karczem, drugą pod dachem ojca swego, starego Judela. Owocami piérwszéj téj połowy edukacyi jaką otrzymał Elko, były właśnie owa gonitwa za zyskiem, owa żądza piéniędzy; druga połowa także bezowocną nie pozostała, ale o owocach jéj — późniéj.
Trwało tak długie lat dziesięć; poczem z okolicy zniknął faktor młody i zwinny, tak jak niegdyś zniknął z okolicy podrostek żydowski, bosy i gapiowaty — a natomiast zjawił się kupiec z gęstą, kędzierzawą brodą, w chałacie całym zupełnie, jeżeli nie zupełnie czystym, stąpający poważnie, mówiący zwolna i z namysłem, mniéj już przebywający w szynkowniach i na miasteczkowych rynkach, rzadziéj trzęsący się na biédkach i drabiniastych wozach, krótsze stacye odbywający w przedpokojach, a w gabinetach pańskich nie o pół kroku już, jak poprzedzający go faktor, ale o dwa lub o trzy kroki od progu stający, niekiedy zaś, w czasie spisywania umów naprzykład, albo przy dokonywaniu wypłat piéniężnych, przystępujący tuż do stołu lub biurka, przy którém siedział dziedzic. Przestał już nosić zdrobniałe imię Elki, a przedstawiał się jako kupiec Eli. Niekiedy, ale wtedy tylko, gdy zachodziła urzędowa tego potrzeba, występować zaczęło już i nazwisko jego, Makower. Jeździł zawsze wiele, ale nie tak nieustannie jak wprzódy; znał wszystkich, ale nie ze wszystkimi wdawał się w poufałe stosunki. Klasę chłopów, szynkarzy i pomniéjszych oficyalistów dworskich, która stanowiła główny punkt usiewów i zbiorów dla faktora — kupiec pozostawił niejako na stronie, zachowując tylko drobne i poboczne z nią związki, całą zaś uwagę skupił na mniéj lub więcéj zamożnych domach szlacheckich, najściśléjszym kręgiem swéj działalności otoczył do dworów tych należące spichrze, stodoły, gorzelnie, lasy. Handlował zbożem, drzewem, okowitą, małą ilością przedmiotów tych zrazu, znaczniéjszą potém, a w końcu bardzo już znaczną.
Miasteczko Orchów, z kilku tysiącami mieszkańców swych, współplemienników i współwyznawców jego, służyło mu w trudnych razach za bank pożyczkowy.
Kredyt jego wzrastał, a zarazem wzrastała zamożność akcyonaryuszów banku, z którego czerpał. Wzrastanie zamożności nie mogło tu jednak bynajmniéj stosować się do drugiéj ze stron przedstawiających się w interesach, które prowadził Eli, a mianowicie do właścicieli owych spichrzów, gorzelni, lasów. Ale też względy na ich zamożność, lub biédę, straty lub korzyści, dobro słowem lub zło w najmniéjszéj rzeczy nie wchodziły w skład myśli, obrachowań i dążeń Eliego.
Aliści przyszła pora, w któréj nietylko już spichrze i gorzelnie, znajdujące się w dworach szlacheckich, ale gleba płodami swémi zapełniająca pierwsze i zasilająca ostatnie, przedstawiła się jako materyał, z którego sporządzać można było dobre interesa. Eli-kupiec przemienił się w Eliego Makowera, dzierżawcę dóbr Orchowskich z wyjątkiem jednego do dóbr tych należącego folwarku Rydlówki, nad którym zarząd objął młodszy syn pana Kajetana.
Taka była w najpobieżniéjszym zarysie historya Eliego i dróg, któremi szedł, nim doszedł do zamieszkania w oficynie folwarcznéj orchowskiego dworu. Oficyna ta zresztą miała prawdopodobnie przedstawiać w życiu jego stacyą tylko, punkt wyjścia ku innym stacyom, był to bowiem człowiek w pełnéj jeszcze sile męzkiego wieku, lat cztérdziestu niespełna, z postacią więcéj krępą niż wysmukłą, nie otyłą jednak bynajmniéj, lecz owszem jędrnością muskułów, grubością i wyprężeniem żył znamionującą organizacyą krzepką, zahartowaną, pełną sił żywotnych i o ruch ustawiczny dopominających się niecierpliwie. W źrenicach jego, więcéj szarych niż błękitnych, panował wyraz ciągłego prawie zamyślenia, w chwilach jednak, w których się ożywiał, strzelał z nich jakby promieniem blask żywy i przenikający.
Taką przedstawiała się powierzchowność Eliego, w chwili gdy wychodził z nizkiego, małego domku, stojącego przy jédnéj z uliczek miasteczka Orchowa.
Dom, z którego wychodził Eli, miał dach z nadgniłéj słomy, wklęsły do koła jedynego okopconego komina, dwa małe okienka w spróchniałych ramach, o łokieć wyniesione nad poziom i podwórko ciasne, śmieciem zarzucone, kilku innym domowstwom wspólne.
Eli nie był sam jeden. Tuż za nim trzéj Żydzi, z których dwaj równego mu wieku, trzeci bardzo młody i bezwąsy, przestąpili zgniłe berwiono, w poprzek drzwi miasto progu umieszczone. Za progiem, na wpółciemném tle sionki, ukazały się głowy dwóch dziewcząt dorosłych, z włosami w nieładzie, i pomarszczona, oliwkowéj barwy twarz podżyłéj Żydówki, otoczona dwiema szlarkami zrudziałéj czarnéj materyi, zastępującéj perukę.
O kilka kroków od drzwi domku stał wózek zgrabny, na zielono pomalowany, w małego ale tłustego i silnego konika zaprzężony. Byłby to zaprząg wcale przyzwoicie wyglądający, gdyby nie uprząż konia z wózkiem łącząca, utworzona ze zrudziałych rzemieni i powrozów grubych, niezgrabnemi węzłami pozwiązywanych.
Wo ist der furman? rzekł jeden z towarzyszących Eliemu Izraelitów, rzucając spojrzenie na niezajęty koziołek wózka.
— Posłałem go do karczmy po wódkę, równie szwargotem żydowskim odpowiedział Eli. Dożynają dziś u mnie jęczmień i otawę koszą. Stu rokotnika i pięć...
Wymawiając ostatnie słowa, włożył ręce w kieszenie chałata i podniósł głowę, z wyrazem dumnego zadowolenia.
Herste! zawołał jeden z Izraelitów, sto i pięć robotnika! A zkąd ty ich wziął tyle?
— Ztąd, odparł Eli, uderzając dłonią po kieszeni.
— A wiele ty im płacisz? zapytał drugi z towarzyszów, poruszając się żywo i biegające oczy z ciekawością topiąc w twarzy Eliego.
— Czterdzieści kopiéjek i pół kruczka wódki wieczorem, niedbale i patrząc w stronę widniejącéj zdaleka karczmy odparł Eli.
Żyd, który pytał o cenę robotnika, obiema dłońmi uchwycił się za brodę.
— Aj! aj! zawołał. A ja w Ręczynie płacę 50 kopiéjek i kruczek wódki! Zkąd ty ich wziął takich tanich?
Eli, nie zmieniając kierunku wéjrzenia, wyjął jednę rękę z kieszeni, wskazujący palec przyłożył do czoła i rzekł:
— Ztąd.
Młody, bezwąsy Żydek, z rysów twarzy podobny bardzo do Eliego, zaśmiał się na to słowo z glębokiem zadowoleniem i z wyrazem tryumfu w oczach spojrzał na starszego Żyda, wyrzekającego iż płaci robotnikom drożéj niż Eli. Dwie dziewczyny stojące za progiem mrocznéj sionki spojrzały także po sobie i pokiwały głowami, uśmiechając się, jakby gestem tym i uśmiechem mówiły do siebie wzajém: jaki on mądry!
— Nu! czemu on nie wraca? mnie pora jechać! z niejaką niecierpliwością rzekł Eli.
W téj saméj chwili na środku uliczki zjawił się człowiek jakiś, wyglądający z postawy i ubrania na zagrodowego szlachcica.
— Czy jegomość nie idziesz czasem do Chaima? zagadnął Eli po polsku przechodzącego i palcem wskazał karczmę.
— A pójdę, odparł, zatrzymując się, szlachcic. Dzień dobry, panie Makower, dodał potém, dotykając czapki.
Eli powtórzył gest i pozdrowienie szlachcica.
— Tam poszedł po wódkę mój człowiek, ciągnął daléj. Bądź jegomość łaskaw powiedzieć memu człowieku żeby prędzéj wracał, bo mnie pora już jechać.
Mówiąc mój człowiek, włożył znowu ręce do kieszeni, a niemłoda Żydówka, z głową oblepioną czarną materyą, rozjaśniła uśmiechem twarz pomarszczoną i spoglądając na stojące obok dziewczęta, szepnęła:
— Herste! jego człowiek!
Dwaj starsi Żydzi zamienili tym czasem pomiędzy sobą kilka słów półgłosem wymienionych.
— Nu, Eli, rzekł głośniéj jeden z nich, pamiętaj o mnie, jak będziesz gadał z Łozowiczem.
— A czemu ja nie mam pamiętać? Ale to jeszcze z tym Łozowiczem daleki interes.
— Niech sobie będzie daleki; ale jakby chciał bardzo Łozowę z tobą trzymać.
— Niewiadomo jeszcze czy ja sam będę ją trzymał.
— Nu, a jak będziesz? Jaby chciał bardzo być twoim spólnikiem.
— Czemu nie, wyrzekł, uśmiechając się, młody Żydek.
— A co z Efroimem będzie, jak ja ciebie za spólnika wezmę? zapytał Eli.
— Ty Efroimu drugi interes znajdziesz. Niech Ręczyn bierze.
— A Josiel?
Drugi ze starszych Żydów wzruszył ramionami.
— Ja jemu Ręczyn ustąpię. Kiepski interes. Wielka kobyła, ale chuda.
Ostatnie słowa wymówił po polsku. Eli uśmiechał się.
— Ja to odrazu wiedział, że z Ręczynem interes zły. W Orchowie to grunt! pluń tylko, a pszenica wyrośnie.
— Aj! Aj! z zachwytem ozwali się Żydzi. A Łozowa to jeszcze lepsza jak Orchów, tylko że mniéjsza.
W téj chwili do rozmawiającego towarzystwa zbliżyło się jeszcze dwóch Żydów, niemłodych już, poważnie stąpających. Wyciągnęli ręce i dotknęli palcami palców Eliego, przyczém kiwnęli głowami, nie dotykając czapek.
— Interes dobrze idzie? z przyjaznym uśmiechem zapytał jeden z nich Eliego.
— Czemu ma źle iść? dobrze idzie. Twój procent, rebe Abram, pewny... na piérwszy septembra, a tobie rebe Widger, na Nowy rok wszystko oddam.
Dwaj nowoprzybyli uśmiechali się z zadowoleniem i przyjaźnie kiwali głowami.
— Nu, nu! mówili, tyle biédy co to! Czy my nie wiemy jak ty interesa robisz? czy my kiedy bali się o nasze pieniądze, jak były w twojéj kieszeni?
— On kładnie do kieszeni kopiejkę, a wyjmuje z niéj rubla, zauważył dzierżawca Ręczyna, zwany Josielem.
Na te słowa wszyscy roześmieli się chórem. Jeden z nich rzekł:
— Takie już jego szczęście.
— Co to szczęście! to nie szczęście, tylko rozum! zawołał niespodzianie milczący dotąd i mimiką tylko uczucia swe wyrażający młody, do Eliego podobny Żydek.
Słowom jego zawtórował cichy chichot niemłodéj Żydówki, stojącéj za progiem sionki, chichot wyrażający uczucie niewymownego zadowolenia, złączonego z podziwem.
Na ulicy zjawił się parobczak w szaréj świtce, dźwigający sporą, gorzałki pełną beczułkę. Był to człowiek Eliego.
— Nu, Wasyl! a czeho tak długo w karczmie siedział, z polska po rusińsku zawołał do człowieka swego dzierżawca Orchowa.
Parobczak, nie odpowiadając nic, umieścił w wózku beczułkę z płynem. Eli zabiérał się do odjazdu.
Postąpił był właśnie ku wózkowi, gdy Młody Żydek położył mu rękę na ramieniu.
— Eli, rzekł, czy ty mi tylko zrobisz to co przyrzekłeś? he? Przyjm mię do swoich interesów, albo pojadę gdzieindziéj szczęścia szukać.
Żyd zwany Mowszą, trącił młodego żydka w bok łokciem.
— Co ty mu czas zabierasz? zawołał. On twój brat, to o tobie i sam pamiętać będzie, a nam trzeba z nim pogadać.
— My wszystkie do niego interesa mamy.
Elieczkie! zawołała piskliwie młoda Żydówka z sieni, ja będę czekać na twego obietnice... moje małe wnuczki siérotki będą za ciebie pana Boga prosić.
— Ny, a jak do Łozowéj pojedziesz, to pamiętaj, że Mowsza chce bardzo twoim wspólnikiem być.
— A jeżeli Łozowicz tobie Łozową puści to u mnie masz kredyt, verstehstt.
— Czemu ja nie mam takiéj dobréj rzeczy rozumieć, śmiejąc się, odpowiedział na ostatnie słowa Eli.
Siedział już na wózku i nogi opierał o beczułkę z wódką, która mu siedzenie niewygodném czyniła. To téż postawa jego, z podniesionemi zbytecznie kolanami, ścieśniona pomiędzy dwoma worami z jakiemś zbożem, które parobek na siedzeniu umieścił, przypominała dawnego faktora jeżdżącego na króciutkiéj biédce, wypakowanéj rozmaitym ładunkiem. Wyraz twarzy za to był podobny do tego, który okrywa twarz naczelnika, znajdującego się pomiędzy podwładnymi i brata otoczonego braćmi. Rozpromieniały ją: duma zadowoleniem z siebie, życzliwość dla tych, którzy gromadą otaczając wózek, podnosili oczy ku jego twarzy, dotykali rękami rąk i ubrania jego. Kiwał głową ku Mowszy i uśmiechał się.
— Dobrze! dobrze! ja pogadam z Łozowiczem o arendę, to dam tobie wiedziéć co z tego będzie.
Josiel za chałat go pociągnął.
— Niech Efroim Ręczyn bierze... ja będę u ciebie gorzelnię w Łozowéj pędził.
— Pogadam o tém z Efroimem.
— Elieczkie! zawołała Żydówka z sieni.
— Ny, ny! Sura! furmanka jutro po ciebie przyjedzie... a tam już miéjsce na kram najęte.
Młody Żydek położył znowu rękę na jego ramieniu.
— To ty już mię z pewnością na zimę do Orchowa bierzesz?
Eli obrócił się ku niemu.
— Co ty mnie o to sto razy pytasz? czy ty nie słyszał jak mnie stary prosił, żeby ja ciebie do Orchowa wziął i handlować uczył? A czy ty nie wiész, że jak mnie stary co powié, to już ja muszę zrobić to co on chce, choćbym miał pod ziemię wléźć?
— Gut! gut! chórem zawołali Żydzi; kiedy ojciec o co prosi, to trzeba tak zrobić jak on chce.
— Nu, Wasyl, do domu! rzekł Eli.
Wasyl cmoknął na konia. Zanim jednak wózek ruszył z miéjsca, Eli poprzez głowy otaczających go osób szukał czegoś. Szukał, znalazł, kiwnął głową, uśmiechnął się i podniesionym głosem zawołał:
— Gut Nacht, Tate! gut Nacht!
Wózek potoczył się zwolna błotnistą uliczką. Żydzi rozeszli się, a stara Żydówka z pomarszczoną twarzą i młode dziewczęta rozczochrane zniknęły w głębiach mrocznéj sionki.
Przedmiotem, który przyciągał do siebie spojrzenie Eliego w chwili odjazdu i wywołał na usta wykrzyk „gut Nacht, Tate!” — była twarz starego Żyda, widniejąca z za mętnéj szyby małego okienka, Gęste, białe jak mléko, tu i owdzie tylko żółtawemi smugami przerznięte włosy, otaczały czoło wysokie, zmarszczkami w różnych kierunkach wyżłobionemi zorane, tak iż wydawało się zmiętą latami i zużyciem kartą zżółkłego pargaminu. Takaż broda srebrna dwoma długiemi pasmami spuszczała się od ust cienko zarysowanych, tak bladych, jakby w nich kropli krwi nie było, i ocieniała policzki ściągłe, żółtawe, zapadłe, z pod brwi siwych dwie błękitne źrenice, na zaczerwienionych białkach pływające, świéciły blaskiem łagodnym, przygasłym, a jednak przenikającym, blaskiem właściwym oczom, które pracowały ciężko i długo, łez wiele przelały, a przestawszy już pracować i płakać, zwróciły się ku tajemnym światom wewnętrznych przypomnień, rozwag i rozpamiętywań. Twarz ta, w któréj było coś patryarchalnego i ascetycznego zarazem, coś głęboko znużonego i mistycznie radosnego, promieniała uśmiechem rozlanym na ustach, w źrenicach, w samych nawet wklęsłościach chudych policzków, w chwili, gdy Eli, siedząc na wózku, rozdawał otaczającym go ludziom przyrzeczenia i skinienia głową, niby dowody łaski i przyjaźni.
Kiedy Eli zawołał! „gut Nacht, Tate!” cienkie, blade wargi starca poruszyły się i wydały przeciągłą, śpiewną odpowiedź: „gut Nacht, Eli!” W odpowiedzi téj zadźwięczało echo głosu Jakubowego, spływającego gorącém błogosławieństwem na głowę ulubionego Benjamina.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.