Eli Makower/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Parę jeszcze godzin zostawało do zachodu słońca, gdy wózek wiozący dzierżawcę Orchowa wtoczył się na folwarczny dziedziniec orchowskiego dworu i stanął przed starą oficyną.
Z za ogrodzenia otaczającego ogród warzywny rozległy się okrzyki; „Tate! Tate!” Jednocześnie na szczycie płotu zjawiło się dwoje dzieci, pięcioletnia dziewczynka w grubéj koszuli, przewiązanéj sznurkiem i o parę lat starszy od niéj chłopak, w spencerku bez rękawów. Obie głowy dziecinne osypane były gęstemi jak las kędziorami włosów złocistéj barwy.
Przed oficyną do pni zdala od siebie rosnących topól przymocowany, rozciągnięty był sznur, a na nim wisiały wilgotne szmaty rozmaitych kształtów: płachty płócienne do cedzenia mléka służące, kliniaste worki do robienia serów, kolorowe spłowiałe chusty do obwiązywania głów i dziecinne sukienki z perkalu, niewiadoméj barwy. Wszystkie te przedmioty wyjmowała z balii przed progiem stojącéj, średnich lat Żydówka, rozwieszając je na sznurze. Była to Chaja, żona Eliego.
Na dziedzińcu porosłym trawą wydeptaną w jednych miéjscach, w innych zgłuszoną ostami i széroko rozrosłémi kępami chrzanu i łopuchu, aż pod obory ciągnęły się źdźbła gnijącéj słomy; pod płotem, na którego szczycie zawisło dwoje dzieciaków, wznosiły się mniéjsze i większe wzgórza, z nagromadzonego śmiecia powstałe; przed małym gankiem o dwóch wykrzywionych słupach stały mętne i niemiłą woń wydające wody dwóch wielkich kałuż.
Eli wysiadł z wózka i lekceważące spojrzenie rzucił na balią i sznur obwieszony wilgotnemi szmatami.
— Chaja! dlaczego ty to robisz sama? na co tobie tego? czy sługi nie masz? zapytał głosem podniesionym.
— A co to szkodzi, że ja sama tego robię? odpowiedziała Żydówka i przybierała się do wyjmowania z balii ostatniéj znajdującéj się tam szmaty płótna; ale Eli zawołał na nią:
— Pójdź do izby ja cóś dobrego przywiózł.
Wyjął z pod siedzenia znajdujące się tam zawiniątko i uśmiechając się, powoli przestąpił próg oficyny. Za nim udała się Chaja, otarłszy wprzód o spódnicę ręce okryte szarą pianą mydlaną.
W sieni oficyny, na glinianéj podłodze, siedziała Żydówka, podobna do Chai z ubrania i powierzchowności, wielkim nożem siekąc na desce ziele do karmienia gęsi przeznaczone.
Eli kiwnął ku niéj głową.
Wo ist Efroim? zapytał.
— Gdzie un ma być? stoi na polu przy robotnikach, nie przerywając zajęcia swego, odpowiedziała żona współdzierżawcy Orchowa.
Z jednéj strony sieni znajdowały się drzwi na oścież otwarte, prowadzące do wielkiéj izby czeladnéj, zwanéj piekarnią. Tam przed olbrzymim piecem, opatrzonym w czarny od okopcenia kaptur stała dorosła dziewczyna żydowska, pilnując strawy warzącéj się przy ogniu; czworo dzieci różnego wieku, rozczochranych i w szare koszule lub kaftany bez rękawów poubieranych, bawiło się z gromadą małych kociąt. Na jednéj z ław wkoło ścian spało trzech Żydków, z których najstarszy mógł mieć lat piętnaście, najmłodszy dziesięć. Oprócz krzyku dzieci, miauczenia kociąt, miarowego stuku noża Żydówki siekącéj ziele i chrapania śpiących podrostków, nic więcéj dokoła słychać nie było. Czeladź dworska znajdowała się w polu i na łąkach, bydło ze swymi dozorcami na pastwiskach.
Eli nie udał się do piekarni, ale otworzył drzwi znajdujące się z drugiéj strony sieni. Były to dwie izby dość obszerne, któreby można było zrazu wziąść za hurtowy skład pościeli wszelkiego rodzaju, tyle tam stało łóżek, napełnionych piernatami i poduszkami, których stosy wznosiły się prawie aż pod belkowy sufit. Pośrodku sufitu piérwszéj izby wisiał mosiężny czteroramienny świecznik, a pod oknem stała kanapka stara, podartym perkalem okryta i wielki stół czarno pomalowany.
Eli siadł na kanapie, położył zawiniątko przed sobą na stole i zaczął je rozwiązywać powoli i z uśmiechem. Chaja o dwa kroki stojąc, głowę naprzód pochylała i ciekawemi oczami śledziła ruch rąk mężowskich. Nagle ku stołowi skoczyła, rękami plasnęła i krzyknęła:
— Och! Och!
Twarz jéj zwiędła i ogorzała promieniała radością, podziwem. Eli wyjął z zawinięcia i w dwóch palcach, ostrożnie, z rodzajem głębokiego poszanowania trzymał zawieszony w powietrzu mały surducik z granatowego sukna, ze srébrnemi wypustkami i guzikami. Był-to mundur szkolny, mogący służyć dla chłopca lat dwunastu mniéj więcéj.
— To dla Abramka? — po chwili niemego osłupienia wymówiła Chaja.
— A dla kogóżby? odparł Eli, lubując się widocznie przedmiotem trzymanym w ręku i wrażeniem jakie on na Chai wywierał.
Chaja stała wciąż z postacią naprzód podaną. Parę razy wyciągała rękę i już, już dotknąć miała mundurka, ale cofała ją wnet i przechylając tylko głowę na obie strony zawołała nagle:
— A jak un będzie w tym wyglądał?
— Otóż to, jak un będzie w tym wyglądał — powtórzył Eli. A gdzie un?
Un śpi w piekarni. Ja jego zawołam.
W kilka minut po téj rozmowie czerwone piernaty, do połowy zasłaniające ściany izby, służyły za dekoracyą scenie tłumnéj i gwarnéj. W izbie, oprócz Eliego, który z rękami w kieszeniach siedział rozparty na kanapie, znajdowała się gromada kobiét i dzieci różnego wieku. Osoby te, w liczbie kilkunastu, tworzyły półkole, rozwarte ze strony kanapy, na któréj siedział Eli. Była to grupa podobna do tych, jakie skupiają się na ulicach miast mniejszych, a nawet i większych, dokoła pajaca, pokazującego uczone psy lub skaczące małpy. Jak w owych grupach, tak i w téj głowy patrzących wysuwały się naprzód z ciekawością, usta roztwierały się uśmiechami podziwu i zadowolenia, mniejsze dzieci, wdrapywały się na plecy i ramiona większych, aby lepiéj widziéć, dorośli szturchali jedni drugich w łokcie szepcząc; „siech! siech!” Tylko że przedmiotem powszechnego zajęcia nie był tu ani pies uczony, ani małpa w czerwony kaftanik przybrana, lecz dwunastoletni chłopak, w nowiutkim mundurku szkolnym, dziwnie odbijającym przy bosych jego nogach, przy włosach, splątanemi pasmami wysuwających się z pod zrudziałéj jarmułki, i przy twarzy pokrytéj taką warstwą brudu i sadzy, że z za niéj, jak z za gęstéj przesłony, zaledwie przeglądały delikatne, ładnie wykrojone, bladawą cerą pokryte rysy dziecka. Ręce trzymał w znacznem oddaleniu od ciała, gębę roztwierał i osłupiałemi oczami wodził po swém nowem ubraniu, a szczególniéj po błyszczących wypustkach i guzikach.
Gaj a weg! krzyczała Chaja za każdym razem, gdy które z dzieci, pociągnięte ciekawością, próbowało przekroczyć linią półkola i zbliżyć się do Abramka, sama zaś oczów od niego oderwać nie mogła. Uśmiech niebiańskiego zachwycenia rozléwał się na jéj twarzy.
— Och! och! mówiła, jak un wygląda! jak obraz! jak lustro! jak... panicz!
Eli uśmiechał się, milcząc.
Nagle Abramek skrzywił się, ręce podniósł do jarmułki, przysiadł, otworzył usta szeroko i — wrzasnął. Czy czuł że mu w mundurku ciasno i niewygodnie, czy pomyślał o tém, że przywiezienie go przez ojca zwiastuje mu blizki odjazd do szkoły, dość że niespodziewanie środ zachwycenia powszechnego wrzasnął i zalał się obfitemi łzami.
Abramkie! libeczkie! klejneczkie! zawołała Chaja, z otwartemi rękami przypadając do siedzącego na ziemi i wrzeszczącego syna.
W téjże chwili wszedł do izby Efroim. Nie był on podobny do Eliego i przedstawiał inny typ żydowski. Wysoki, barczysty, przygarbiony nieco, włosy, oczy i brodę miał czarne jak noc, cerę twarzy ciemną, a pomiędzy krzaczystemi brwiami dwie głębokie, mięsiste zmarszczki, które na całą fizyognomią jego rzucały wyraz surowy i ponury.
Wos is dues? zapytał Efroim, stając na środku izby i patrząc na wrzeszczącego wciąż Abramka, którego Chaja, postawiwszy na stołku, tuliła w objęciach, całowała, łajała i z mundurka rozbiérać zaczynała.
— To ty jego naprawdę myślisz do szkoły oddać? zwrócił się przybyły ku Eliemu.
— A dla czego nie mam oddać? wzruszając ramionami, odparł Eli.
Zmarszczki na czole Efroima pogłębiły się, czarne oczy jego strzeliły ku Eliemu błyskiem szyderskim, gniéwnym.
— A na co jemu tego? mówił, czy tobie źle, choć ty w szkołach nie był?
— Możeby było lepiéj jeszcze, gdybym był, z jednostajnym zawsze spokojem odparł Eli.
— A co ty z niego zrobisz, jak on bardzo nauczny będzie?
Eli po raz piérwszy podniósł uważny wzrok na twarz wspólnika i zarazem wyprostował się na kanapie.
— Co ja z niego zrobię, jak on będzie nauczny, powtórzył i zamyślił się.
Wątpliwość jakaś zapadła mu znać w umysł. Efroim uśmiechał się złośliwie i niechętnie.
— Ja tobie mówię, Eli, że to na nic. Jego tam oduczą tylko Żydem być, a potem co? niech oni swoje dzieci do szkoły posyłają... ty weź dla Abramka szpektora, to on go Boga chwalić i liczyć nauczy.
Eli milczał. Po chwili podniósł głowę i rzekł:
— Mój stary dawno mnie już gada, żeby ja Abramka do szkoły posłał, a ja w mego starego rozum wierzę.... Ja i w swój rozum wierzę, a ot jak on mnie gada: a czemu to mój syn nie ma wszystkiego wiedzieć co panowie wiedzą? a czemu on nie może chodzić kiedyś po wielkich miastach i wielkim purycem być — i nie kopiéjki zbierać, jak ja, ale złote półimperyały — i nie przy progach panów stać, jak ja, ale siadać wszędzie gdzie oni siadają — i żeby oni kłaniali się jemu a nie on im? A czemu tak nie może być? A kiedy do tego trzeba nauki, to ja jemu dam naukę. Ot jak mój rozum gada.
Rozum Eliego gadał zupełnie takim językiem, jakim przemawia próżność i ambicya. Ukazywał on mu obraz syna jego, przechadzającego się po ulicach nie małych już miasteczek, ale miast wielkich; otoczonego nieokreśloną jakąś aureolą rozumu, elegancyi, swobody, otrzymującego grzeczne ukłony od tych, którym ojciec jego nizko kłaniał się przez życie całe. I zarobki w postaci złotych półimperyałów grały w ojcowskich marzeniach Eliego rolę pewną ale — podrzędną. O przyszłéj moralnéj wartości chłopca, o wewnętrznéj treści i źródłach téj aureoli wyższości, która go kiedyś otoczyć miała, rozum Eliego nie gadał mu ani słowa.
Efroim nie spuszczał oczu z zamyślonego swego spólnika. W wejrzeniu jego tkwił niepokój i wzgardliwe jakby politowanie.
— Nu, rzekł, to tylko dobrze, że jego może do szkoły nie przyjmą.
Eli wstrząsnął się cały.
— Dlaczego nie mają przyjąć? zawołał. Czy to teraz takie czasy, żeby Żydków do szkoły nie przyjmowali?
— A co on umie? szydersko zapytał Efroim.
— Co on umie? jak echo powtórzył Eli. Nu, dwa lata już uczy się szpektora w Orchowie.
— A czego szpektor jego nauczył?
Eli podniósł się z kanapy jak sprężyną ruszony, i stał chwilę przy stole, zamyślony głęboko.
Nagle, jakby mu myśl jakaś przyszła do głowy, wziął czapkę i zwrócił się ku drzwiom. Od progu zapytał:
— A kto przy robotniku stoi?
— Mój syn Jankiel, odparł Efroim.
— A czy on dopilnuje akuratnie?
— Czemu on nie ma dopilnować? ja jego do szkoły nie posyłał, to on pilnuje tego z czego chléb.
Nie zważając na ostatni szyderski pocisk spólnika, Eli opuścił izbę powoli, w zamyśleniu przeszedł folwarczny dziedziniec i postępując śladami drogi, szérokiéj niegdyś i żwirowanéj, dziś trawą zarosłéj zwrócił się ku oficynie, w któréj mieszkał Kamil Orchowski.
Kamil leżał jeszcze w fotelu głębokim i doczytywał właśnie pierwszego rozdziału książki, która go mocno zainteresowała, gdy miłą tę ucztę umysłową przerwało mu wejście lokaja Walka.
— Makower przyszedł i prosi, czy nie mógłby widziéć się z panem.
Kamil wzrok od książki oderwał i usta wykrzywił w sposób wyrażający uczuty niesmak.
— A czego on tam chce? nie pytałeś? rzekł, marszcząc czoło.
— Pytałem, ale powiedział że ma taki interes, o którym chciałby z samym panem pomówić.
Zdawało się zrazu że młody pan w fotelu leżący ręką niedbale skinie i powie; „niech przyjdzie późniéj.” Ale Makower jako dzierżawca Orchowa, trzymający w kieszeni swéj finansowe sprawy całéj rodziny, a zatem i Kamila, był figurą zbyt często potrzebną, aby ją tak bez ceremonii ode drzwi odprawić wypadło.
— Niech wejdzie, rzekł Kamil.
Eli wszedł, postąpił kilka kroków, zatrzymał się na środku pokoju, z rękami w tył założonemi, i oddał ukłon niebardzo nizki, niebardzo pokorny, trochę jednak i nizki i pokorny. Kamil ani postawy, ani miny skwaszonéj nie zmienił, skinął tylko głową dość uprzejmie.
— A co powiész, panie Makower? rzekł.
— Ja do wielmożnego pana z jednym interesem przyszedł... z moim własnym interesem. Mam wielmożnego pana o czegoś prosić.
— O cóż takiego?
— Ja chciałby wielmożnego pana prosić, żeby mnie pan powiedział to, czego ja nie wiem...
— Czego nie wiész? z żartobliwym uśmiechem przerwał Kamil. Ja ciebie, panie Makower, mam za takiego rozumnego człowieka, który wszystko wié.
— Wielmożny pan żartuje, obojętnie odparł Żyd. U nas napisano że niéma takiego człowieka i niéma takiego rozumu, coby wiedział wszystko. Ja chwalić Boga wiem co do mnie należy, ale to o czego ja chcę wielmożnego pana pytać, do mnie nie należy.
— Więc jest jeszcze na świecie coś takiego, co do was nie należy? A ja myślałem że wszystko już, na co spojrzéć, należy do was Żydów.
Jest takie rzeczy, na które człowiek patrzy oczami i takie, które delikatnym tylko rozumem zobaczyć może..
— Alboż ty, panie Makower, nie masz delikatnego rozumu?
— A zkąd ja jego mógł dostać?... Ale ja chcę żeby jego miał mój syn.
Młody Orchowski zaśmiał się lekko.
— Czy przyszedłeś do mnie po rozum dla swego syna?
— Ja przyszedł dlatego, żeby wielmożny pan mnie powiedział, jak jemu ten rozum dać.
Obejście się Kamila pod osłoną żartobliwości kryjące wzgardliwe niemal lekceważenie, nie zrażało Eliego do dalszéj rozmowy. Doświadczał on w téj chwili tego tylko, do czego z dawien dawna przywykł. Nie można jednak zaręczyć, aby do głowy mu nie przyszło porównanie stojącéj postawy, jaką zajmował o kilka kroków od rozciągniętego w fotelu młodego dziedzica, z tą w jakiéj przed parą godzinami znajdował się w rodzinnem miasteczku, pośród sprzyjających mu, podziwiających go spółwyznawców. Porównaniu temu towarzyszyć koniecznie musiała myśl, że tam był on ze swoimi, tu zaś rozmawiał z człowiekiem cudzym. Pomocy jednak cudzego człowieka tego w téj chwili potrzebował, o minę więc jego i żartobliwe słowa nie dbał.
— Wielmożny pan ciągle książki czytuje, i na wielki świat często jeździ, i sam bywał w szkołach i w uniwersytecie, to wielmożny pan wié tego o co ja chcę pytać.
— No, no, żartobliwym zawsze tonem zachęcał Żyda do mówienia Kamil.
— Ja mego syna chciałby do szkoły oddać. Mój ojciec.... wielmożny pan wié, stary Judel krawiec, uszył już dla niego nawet mundurek, choć on teraz dla nikogo nie szyje... Ale ja nie wiem czy mego syna przyjmą do szkoły, bo on jeszcze bardzo mało umié. To ja chciałby wielmożnego pana pytać, czego to on powinien umieć, żeby jego przyjęli, bo nasze Żydki o tego nic nie wiedzą. A jeszcze ja chciałby wielmożnego pana pytać, co mój Abramek będzie mógł robić, jak on szkoły skończy? czy jego potém koniecznie do uniwersytetu posyłać, czy niekoniecznie? i czego jemu.... co jemu.
Zająknął się Eli. Oczy mu połyskiwały żywo; szyję naprzód wyciągał i w twarzy młodego pana topił spojrzenie proszące, ciekawe, prawie chciwe.
Kamil słuchał pośpiesznych i błagalnych słów Żyda z jednostajnym na ustach uśmiechem. Gdy Eli umilkł, wyprostował się nieco na fotelu i krótko zapytał:
— I na co ci to wszystko, panie Makower?
Żyda pytanie to jakby zimną wodą oblało.
— Jakto na co? zapytał ciszéj i z trochą zdziwienia w głosie.
— Jesteście i tak dosyć rozumni, mówił młody dziedzic Orchowa; w waszych rękach wszystko: handel, rzemiosła, a teraz i ziemia. Macie wiele sprytu i umiécie dobrze rachować, bez szkół i bez uniwersytetów.
Zdawało się że te słowa, których słuchał z obojętną twarzą, nie czyniły na Elim wrażenia żadnego.
— Z przeproszeniem wielmożnego pana, rzekł powoli, a co to szkodzi jeżeli tam gdzie jest dziesięć rublów, znajdzie się drugie dziesięć?
— Otóż to, zaśmiał się Kamil, chcecie nauki, aby z jéj pomocą pomnożyć w dwójnasób wasze bogactwa. Chwalebny zamiar. Nie mam nic przeciw niemu. Dziwię się jednak że żądasz, panie Eli, abym ci poradził jaka nauka najstosowniejszą być może dla tego celu. Naucz swego syna tak biegle rachować, jak sam rachujesz, a on z twoich dziesięciu rubli zrobi z pewnością dwadzieścia.
Tego naukę un już ma, prostując się nieco, odparł Eli. Un tak dobrze liczy, że kiedy ja jemu wczoraj powiedział: Abramek, a czy ty przeliczysz wiele ja jaśnie panom Orchowskim piéniądzów na arendę dał, a wiele oni mnie winni? to un pomyślał, palcami poruszał i powiedział akurat tyle ile trzeba.
Mówiąc to, Eli miał wyraz twarzy zupełnie spokojny, zwyczajny, lekkim tylko uśmiechem zadowolenia rozjaśniony. Najbieglejszy badacz nie odkryłby w fizyognomii jego ani cienia ukrytéj, złośliwéj myśli. Sama jednak treść słów jego nie mogła być przyjemną dla Kamila. Powiódł téż dłonią po czole, z gestem pewne znudzenie objawiającym.
— Widzisz więc panie Eli, że syn twój dość jest mądry na swój wiek, a ty sam edukacyą jego przyszłą najlepiéj pokierować potrafisz.
Chwila milczenia zapanowała pomiędzy dwoma ludźmi. Kamil patrzył na książkę, którą w ręku trzymał, jakby przez to okazać chciał Żydowi, że pilno mu do niéj wrócić. Eli namyślał się, patrząc w ziemię.
— To ja niczego nie dowiem się od wielmożnego pana? wymówił, podnosząc zwolna głowę.
Na twarzy Kamila skwaszenie i znudzenie zastąpiło całkowicie uprzednią żartobliwość.
— A czegóż dowiedzieć się odemnie możesz, panie Makower? Już téż spodziewam się, że ludzie tak dojrzali i doświadczeni jak ty nie potrzebują guwernerów, którzyby rządzili domowemi ich sprawami. Jeżeli zresztą chcecie wchodzić, czy tam dzieci swoje wprowadzać na drogę wyższego ukształcenia, co zresztą bardzo się wam pochwala, to już powinniście poznać przedewszystkiém zasadę uznaną powszechnie w teraźniejszéj ekonomii: że popędy do reform i postępów powinny iść z dołu, nie z góry. Jeżeli my udzielać wam będziemy rady i zachęty, będzie to popęd z góry i na nic się wam nie przyda.
Skończył i z czołem zmarszczoném patrzył znowu na karty książki. Eli z niewzruszoną twarzą słuchał wyrazów, dla niego w większéj połowie niezrozumiałych. Zrozumiał to tylko, że niéma poco mówić dłużéj z człowiekiem, który żądania jego nie pojął, lub pojąwszy je, przez lekceważenie, niechęć czy lenistwo spełnić nie chciał. Stał jeszcze chwilę, aż wreszcie ukłonił się i powiedział:
— Upadam do nóg wielmożnego pana.
— Adieu, adieu! odrzekł Kamil, podnosząc oczy z nad książki.
Eli opuszczał dworski dziedziniec powoli; tym samym zupełnie krokiem i z tym samym wyrazem na twarzy, z jakim wstępował nań przed rozmową z Kamilem, i od czasu do czasu zrywał nawet jakby dla zabawy listek jakiś z krzaku lub wyżéj od innych wzrastającą trawę. Po bardzo tylko blizkiém baczném przyjrzeniu się możnaby było dostrzedz, że po ustach jego, przykrytych rudawym wąsem, błądził cień szyderskiego uśmiechu.
Kamil pozostał w na wpół ciemnym swym pokoju i zagłębił się znów w czytaniu książki ślicznym stylem napisanéj, traktującéj o jednym z najciekawszych zadań filozofii tegoczesnéj.
Kiedy Eli wrócił do folwarcznéj oficyny, Chaja spotkała go we drzwiach izby, w któréj za czarnym stołem siedział także Efroim, kreśląc cyfry w poliniowanéj i pokratkowanéj księdze.
— A co? spytała Żydówka, patrząc na męża ciekawemi oczami.
— Nu co? obojętnie odpowiedział jéj pytaniem mąż, zdejmując czapkę i zbliżając się do spólnika.
— Co un powiedział?
— Nic nie powiedział.
Efroim podniósł głowę. Czarne oczy jego żywiéj błysnęły.
Chaja niespokojną była i ciekawą. Stanęła tuż za mężem, który zatrzymał się przy stole.
— Co teraz będzie z Abramkiem? zapytał Efroim, trzymając w ręku pióro, aż po skrzydło uczernione atramentem.
— A co ma być? odrzekł Eli. Za tydzień odwiozę go do N. i oddam do szkoły.
Uśmiech błogiego rozradowania rozlał się po twarzy Chai.
— Ty jego do szkoły oddasz? raz jeszcze zapytał Efroim.
— Oddam, rzekł, siadając, Eli, tak już musi być. Już ja tak postanowił.
— Gut, gut, Eli, nagle zawołała Chaja. Mnie serce boli, że Abramek pojedzie, ale ja chcę żeby un jechał, bo za to jak un wyrośnie, będzie wielki puryc.
W téj saméj chwili na drodze okalającéj dziedziniec folwarczny głucho zaturkotały koła i dało się słyszeć rozgłośne dwa razy powtórzone klaśnięcie z bata. Dwaj Żydzi twarze ku oknu zwrócili. Tuż za dworem toczył się kocz otwarty, sześciu pięknemi końmi ciągniony. Zaprzęgiem tym powoził młody mężczyzna w krótkim spencerku w kraty i w czapeczce oryginalnego kształtu, z fantazyą na bok włożonéj. Obok powożącego siedział stangret bezczynny, w liberyi ze srebrnemi guzikami, w koczu zaś jechały cztery kobiéty. Tuż za powozem ukazały się dwa jeszcze konie. Na jednym z nich siedział człowiek jakiś wąsaty, w ubiorze niby kozaka, niby masztalerza, i prowadził za uzdę drugiego konia, osiodłanego i wielką białą siatką od głowy do ogona i od grzbietu do kopyt prawie okrytego. Było tam tedy koni wszystkich razem osiem.
Żydzi ścigali oczami tę kalwakadę, która, minąwszy bramę, zdążała ku gankowi domu. W połowie dziedzińca powożący młody człowiek stanął na koźle, rękę podniósł, bat olbrzymiéj długości rozwinął i w powietrzu, niby wystrzały pistoletowe, rozległy się dwa klaśnięcia.
— Ręczyce! rzekł Eli. Matka, córki, syn i guwernantkie.
— Aj! aj! co tu koniów! mówiła Chaja. A gdzie un? zapytała ciekawie.
— Kto?
— Syn, młody Ręczyc?
Un tam, gdzie powinien być furman, odparł Eli.
Efroim uśmiechał się, oczami błyskał i krzaczystemi brwiami ruszał. Wyciągnął wskazujący palec w kierunku młodego człowieka, który właśnie w téj chwili na koźle stawał i bat rozwijał.
— Sieh, Chaja! rzekł. Un w szkole był, i ot jaki z niego puryc zrobił się. Kiedy pan Bóg jego stworzył panem, to on gwałtem lézie tam, gdzie furman powinien być.. Czy ty by chciała żeby twój Abramek takim był purycem?
Eli wyprostował się z uśmiechem i ręce do kieszeni włożył.
— Na co jemu tego? rzekł. Jak un będzie miał swego kocza i konie, to un na kozioł nie wlézie, tylko będzie siedział w koczu rozparty, a konie będą jego ciągnąć.
Jaśniejszy niż zwykle uśmiech rozświecił ciemne rysy Efroima. Podniósł na Eliego spojrzenie.
— A Ręczyc będzie wtedy furmanem i siądzie u niego na koźle?
— Może, obojętnie odparł Eli, i zabierając miejsce na kanapie, zwrócił się do spólnika.
— A chcesz ty Ręczyn w arendę wziąć?
Efroim obu rękami objął czarną swą brodę. Źrenice jego zamigotały i przenikliwém, chciwém spojrzeniem utonęły w twarzy Eliego.
— A Josiel? zapytał przeciągle.
Un tobie Ręczyn ustąpi... jemu tam źle... un nie umie koło Ręczyna chodzić. Ty potrafisz...
Efroim głową skinął i białe zęby w uśmiechu dziwnie radosnym ukazał.
— A jak to może być? zapytał. Ile Josiel odstępnego chce? ile un tam jeszcze lat ma siedzieć?
— Ot jak to może być, rzekł Eli, ja tobie tego powiem. Chaja! giéj do dzieci, oni tam czegoś płaczą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.