Przejdź do zawartości

Eli Makower/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Figuruj, sobie tylko, moja duszo, jaką ja satysfakcyą w tych dniach miałam. Konio uprosił mię, abym do N. jechała, bo mu tam trzeba było jakiegoś zrzeczenia się z méj strony części majątku, przypadającéj mi po nieboszczyku mężu. Dlaczegóżbym zrzec się nie miała? jemu to do interesów potrzebném było, nie wiem już do jakich, bo ja do rzeczy podobnych nigdy inklinacyi nie miałam. Otóż pojechałam do N. z Różą, z Florą i naturalnie z Koniem. Figuruj sobie że odżyłam! Nie stolica to zapewne, ale zawsze gubernialne miasto, ludzie, ulice, domy murowane i teatr. Ach, teatr! pamiętasz, kochaneczko, jakeśmy to z tobą w teatrze warszawskim bywały, kiedyś tam, kiedyś, nim cię Kajetan odemnie porwał? Byłaś wtedy w żałobie po obojgu rodzicach, biédactwo! ale to nic nie szkodziło. Czarny kolor był ci zawsze do twarzy; ja cię nawet i teraz mam w podejrzeniu, filutko, że ubierasz się czarno, bo wiész, że ci z tém ładnie. Nazywali cię wtedy w Warszawie piękną sierotą, pamiętasz?.. A przypominasz sobie hrabiego Kaliksta?... przepadał za tobą i byłby się oświadczył z pewnością, gdybyś posag większy miała. A propos, figuruj sobie, ten poczciwy Łozowicz przyjeżdża do nas wczoraj i mówi do mnie avec son air penché: „widziałem przeszłéj niedzieli w kościele pannę Lilią Orchowską. Jaka piękna czarna lilia!” Poczciwy Łozowicz! moję Florę porównał niegdyś do hesperyjskiego ogrodu, jak włożyła na głowę ten kapelusz, co to z Warszawy jéj sprowadziłam, z gałęzią dojrzałych czereśni, dwiema gałązkami winogron i marchewką ukrytą pomiędzy trzema jabłuszkami. Naiwny kapelusik, stosowny do jéj wieku, ma się rozumiéć. Ale gdzie Lila? przy obiedzie jéj nie było i teraz nie przychodzi? gdzież moja czarna lilia?
Tak mówiła pani Malwina Ręczycowa, siedząc na kanapie obok gospodyni domu. Twarz jéj świéża, pomimo licznych zmarszczek, okrągła, pulchna, różowa, migotała uśmiéchem i połyskami siwych biegających oczów.
— Gdzie Lila? powtórzyła pytanie, rozkładając szerzéj fałdy jasnéj sukni i poprawiając na ramionach szal niemniéj barwny, jaskrawo odbijający przy czarnéj w półzakonnéj szacie pani Leontyny.
— Lila, kochana ciociu, tak mi się dziś rozkaprysiła,że nie pozwoliłam jéj wyjść do gości. Tak jest gwałtowną... upartą...
— Rozrywek by jéj trzeba, duszo moja! przerwała pani Malwina, rozrywek koniecznie! Wierz mi, że niéma lepszego lekarstwa na kaprysy, upór, nieposłuszeństwo...
— Ja znowu sądzę, ciociu, że umartwienia ciała bywają bardzo zbawiennemi.
— Nie wierz w to, kochaneczko, nie wierz ani trochę! Umartwienia nigdy do niczego nie prowadzą. Pamiętasz jakeś po śmierci rodziców swoich przyjechała do mnie pod moją opiekę?... Byłaś smutna, zamyślona, zwyczajnie jak piękna sierotka. Nie miałaś wtedy więcéj jak lat 15.... ale ja cię prędko z melancholii wyleczyłam. Zaczęłam cię rozrywać.... pamiętasz?
Pani Leontyna westchnęła.
— To prawda, rzekła zcicha, młodość moja szczęśliwą była przy tobie, droga ciociu. Teraz zato czuję taką pustkę, taki żal jakiś niewytłumaczony, takie głębokie zniechęcenie do wszystkiego!
— Rozrywek, kochaneczko, rozrywek trzebaby ci koniecznie! Któż-bo widział, aby osoba tak młoda jak ty zerwała już ze światem.
Pani Leontyna podniosła twarz i wzruszyła ramionami.
— Ja młoda?
— A cóż, duszo moja, naturalnie, że młoda. Ileż ty możesz mieć lat? no... trzydzieści i jakich tam parę może.
— Kamil, ciociu, ukończył już lat 28.
— Ale co mówisz?.. napadła cię jakaś mania robienia się starą! Kamil nie ma więcéj jak lat 24.
— Cztéry lata już jak wrócił z uniwersytetu...
— A boście go w kołysce jeszcze do książki zaprzęgli. Ależ ja dobrze pamiętam.... Róża moja urodziła się w siedem lat po nim, a teraz ma rok siedemnasty, Flora zaś przyszła na świat we dwa lata późniéj.... Zresztą co tam z temi latami!
Osoby, o których dwie panie nadmieniły w rozmowie, to jest Róża i Flora Ręczycówny i Kamil Orchowski, siedziały zdala od głównéj kanapy, na długim szezlągu. Kamil zajmował miéjsce pomiędzy dwiema siostrami, a postawa jego niedbała i twarz rozjaśniona okazywały, że mu w tém otoczeniu bardzo przyjemnie.
Róża i Flora były wcale ładnemi pannami. Kształty ich, okryte ubraniem prawie dziecięcém, zdradzały jednak zupełną dojrzałość i lekką skłonność do tycia. Z tem wszystkiém twarze białe i zaokrąglone, usta pąsowe, oczy błękitne, ramiona pulchne, przeglądające z za niewinnie przykrojonych muślinów, czyniły powierzchowność ich dość ponętną. Obie obchodziły się z siedzącym pomiędzy niemi kuzynkiem z pokrewieńską poufałością i uprzejmością szczególną. Ta tylko w obejściu się ich zachodziła różnica, że Róża siedziała poważnie, spoglądała z zamyśleniem, przemawiała powoli i z głębokim jakby namysłem; Flora zaś trzpiotała się, białemi ząbkami co chwila w głośnym śmiechu błyskała, wachlarzem uderzała kuzyna po ramieniu i z pod sukni po dziecinnemu niedotykającéj ziemi zalotnie wysuwała nóżkę niezbyt zgrabną, ale wytwornie obutą. Trudno było na pierwszy rzut oka odgadnąć, czy różnica ta w znajdowaniu się dwóch panien pochodziła z rzeczywiście różnych ich temperamentów, czy też była skutkiem obmyślonéj z góry taktyki. Kamil przechylał się widocznie ku stronie żwawszéj i weselszéj. Patrzył w twarz Flory oczami rozpromienionemi, żywą znać uczuwaną przyjemnością.
— Czy kuzyn ma u siebie książkę pod tytułem Dieu et la nature? przemówiła Róża. Ja zaczęłam teraz ją czytać..
— Zbyt poważna to rzecz dla pięknéj kobiecéj główki, zaśmiał się Kamil.
— O nie! ja tak lubię czytać!.. odparła Róża.
Kamil patrzył na rączkę Flory, uwijającą się z wachlarzem około jego ramienia.
— Zkąd masz ten pierścionek kuzynko?
— Który?
— Ten z turkusem.
— Proszę zgadnąć.
— Zkądże mogę wiedzieć?
— Od narzeczonego.
— Którego nie masz?
— Właśnie że mam. Zaręczyłam się wczoraj.
— To być nie może.
— Dlaczego?
— Ja na to nie pozwolę!
Ostatnie słowa Kamil wymówił zcicha, pochwycił zarazem rączkę z wachlarzem i przytrzymał ją w swojéj ręce. Flora zarumieniła się gwałtownie; chciała zaśmiać się, ale nie mogła. Westchnęła zato, a lubo znać było, że skryć to westchnienie usiłowała, Kamil je dostrzegł i uśmiechając się ciągle, pochylony nieco, spojrzał głęboko w zmącone w téj chwili jéj oczy.
Wachlarz Róży zaszeleścił rozgłośnie.
— Jak ci się podoba, kuzynie, dzieło Buckla? zapytała.
— Nie znam go, odparł Kamil, niezadowolony że pytanie to zmusiło go do wypuszczenia z dłoni ręki Flory i odwrócenia wzroku od spłonionych jéj jagód.
— Jak można nie znać tak pięknego dzieła! Mama sprowadziła je niedawno dla mnie.
— Figuruj sobie, kuzynie, że ja dla téj małéj muszę ogromne wydatki na książki ponosić, odezwała się z kanapy pani Malwina; Róża przepada za lekturą... stosowną do swego wieku, ma się rozumieć.
— O, ja bez czytania żyćbym nie mogła! rzekła Róża.
— Tak piękne oczy jak twoje, kuzynko, nie powinny trudzić się wyczytywaniem brzydkich drukowanych liter, szepnął do starszéj siostry Kamil.
— A jednak, odpowiedziała, okrywając go powłóczystém spojrzeniem, sam wiele umysłowo pracujesz kuzynie.
— Tak piękne oczy, powtórzył Kamil, jeżeli już czytać koniecznie mają, to powinny czytywać o miłości....
— Kuzynie! zawołała Flora, bądź tak grzeczny i zapnij mi bransoletę... o mało jéj nie zgubiłam.
Pani Malwina, rozmawiając wciąż z gospodynią domu bardzo żywo i bezładnie, częste spojrzenia rzucała w stronę szezląga i siedzących na nim osób. Znać było, że widziała i słyszała wszystko, co działo się tam i mówiło. Siwe, ruchliwe jéj oczy, zwracając się w tę stronę, nabiérały wyrazu pewnéj przenikliwości, a w uśmiechu, którego przeważną cechą była prostota i zalotność, zjawiała się linijka jakaś krzywa, przebiegła, filuterna.
— Żebyś wiedziała moja duszo, jakie sklepy powstały teraz w N. Fiu! fiu!.. Ale czy ty teraz wiész o czém, co się dzieje na świecie? Pamiętasz jakeśmy niegdyś razem jeździły po magazynach? Byłaś już dawno mężatką, kiedyśmy sprawiły sobie te pąsowe beduiny, pamiętasz? Ty w swojéj wyglądałaś jak Cyganka, a o mnie mówili, że nabieram w niéj charakteru Szkotki... Karwoni powiększył skład swój galanteryjny i śliczne ma drobiazgi. Kupiłam ich trochę i przywiozłam tu z sobą, aby ci je pokazać. Panno Michalino! bądź pani tak grzeczną i powiédz tam komu w przedpokoju, aby mi z powozu przynieśli mój worek podróżny i dwa kartonowe pudełka.
Na wezwanie to pod oknem powstała szczupła, z bladą twarzą kobiéta. Młodą była, więcéj niż lat 22 miéć nie mogła, ale ani w rysach jéj powleczonych cerą znużoną, ani w postaci przyodzianéj sukienką wełnianą, ciemną, nie było uśmiéchów i ożywienia młodości. Kasztanowate włosy bujne i jedwabiste, zaczesane gładko nad kształtném jéj czołem, opadały z tyłu dwoma poprostu splecionemi i ułożonemi warkoczami.
Szła przez salon krokiem lekkim, szybkim i dość wdzięcznym, choć trochę nieśmiałym. Głowa jéj była pochylona, a oczy ukryte za spuszczonemi powiekami. Niebawem wróciła i usiadła na dawném miejscu przy oknie, niczyjéj nie zwracając uwagi i na nikogo nie podnosząc oczu. W parę minut potém ukazał się lokaj, dźwigający wielki wór włóczką wyszywany i parę kartonowych pudełek.
Pani Malwina rękę białą, pulchną, mnóstwem pierścionków świecącą, zapuszczała we wnętrze worka.
— Zobacz tylko, moja duszo, te antuanetki! biała z pąsowém, popielata z błękitném, liliowa w cień... a krawaty teraźniejsze damskie widziałaś? Gdzie tam! ty biedaczko w habicie chodzisz! Z crêpe de Chine! medaliony emaliowane... pamiętasz jaką furorę robiłyśmy kiedyś na balu u K...ów naszemi medalionami w kształcie katedry kolońskiéj?.. Tu turkus, a tu szmaragd.. dla Flory z perełkami... stosownie do jéj wieku, ma się rozumieć.
Pani Leontyna oglądała ukazywane sobie przedmioty najróżnorodniejszéj natury i najróżniejszego smaku z zajęciem większem, niż można się było spodziewać po jéj surowéj powierzchowności i wyrzeczeniu się wszelkich błahostek światowych.
— Na cóż ciocia kupiła te igielniki? aż osiem! Nie widziałam nigdy żeby ciocia szyła cokolwiek.
— A cóż to szkodzi, kochaneczko, cóż to szkodzi? niech sobie będą! Widzisz jakie ładne! Ten mosiężny a świeci jak złoto! a ten błękitny, jakby z turkusu rznięty. Nic prawie nie kosztują, po parę rubli każdy... dwa razy osiem szesnaście. Pamiętasz jak to pan Julian wyśmiewał nas kiedyś za to, że rachować nie umiemy... mówił że drobiazgi najbardziéj rujnują... ale nie wierz w to, moja duszo, nie wierz ani trochę. Ci panowie są czasem wielkimi pedantami.... Oto lusterko w srebrnych ramkach... presse papier marmurowe i pieczątki emblematyczne.
W téj właśnie chwili, gdy pani Malwina ustawiała na stole parę tuzinów pudełeczek i otwierając je z kolei, pokazywała pani Leontynie pieczątki z bukietami, barankami, motylami, pasterzami i innemi podobnemi godłami, otworzyły się ze stukiem drzwi saloniku i zarazem dały się słyszéć męzkim głosem wymówione wyrazy:
— Ależ kasztanka kuzyny zajeździli na nic! kuleje i zdaje się że nosacizny dostanie. Niech kuzyna jaknajprędzéj po weterynarza poszle, bo koń zmarnieje.
Słowa te wymówił młody, około trzydziestoletni człowiek, dość wysoki, dość szczupły, w spencerze i dalszém ubraniu sporządzonem z materyału w wielkie kraty szare, na tle ciemno-zielonem. Zbudowany był dobrze, ruchy miał niezgrabne, zamaszyste, rysy twarzy dość prawidłowe i oczy pięknie wykrojone z ciemną, żywo błyszczącą źrenicą.
Na widok wchodzącego kuzyna, Kamil wstał z szezląga i z ironicznym uśmiechem, który często gościł na jego ustach, położył rękę na ramieniu młodego człowieka.
— Konrad, rzekł, zwiédził już nasze stajnie i ręczę że miałby wielką ochotę pójść na łąkę, gdzie obecnie znajduje się stadnina.
— Figuruj, sobie moja duszo, zwróciła się do gospodyni domu pani Malwina, że Konio kupił w N. dwa śliczne gris-pommelés.. Jak tylko przyszlą mi z Warszawy kabryolet, który sobie ztamtąd od Rentla wypisałam, przyjadę nim po ciebie.
— Czy wiész, Kamilu, zawołał Konrad, że jak Boga kocham twoje dwa siwki akurat jakby stworzone do tych, które ja teraz w N. kupiłem... Wiész co? handlujmy: dam ci swego kasztana... masztalerz właśnie przyjechał tu na nim... i karosza tego, wiész, co to z żelwiańskiego jarmarku..
— Ależ ja końmi nie handluję i trzymam je tylko dla własnéj wygody, śmiejąc się, przerwał Kamil.
— Figuruj sobie, kochaneczko, zaśmiała się pani Malwina, że u nas na stajni 20 koni stoi... Konio ma taką pasyą do tych zwierząt, a ja z niego żartuję czasem, że un jour tyle ich będzie, iż dla nas miejsca w Ręczynie zbraknie.
— No! Kamilu! nalegał Konrad — pójdźmy do stajni.
Kamil brał za czapkę.
— Bardzo to grzecznie dla jakichś tam koni opuszczać nasze towarzystwo, szepnęła z wymówką Flora.
— Interesa przedeszytkiém, żartobliwie odparł Kamil i ciszéj dodał: postaram się wrócić jak najprędzéj.
Wyszli. Dwie panny powstały z szezląga i zmierzały ku drzwiom od ogrodu.
— Panno Michalino, ozwała się pani Malwina, bądźże tak grzeczną i idź do ogrodu z memi córkami. Obserwuj szczególniéj Florę; ona taka żywa i roztrzepana, stosownie do swego wieku, ma się rozumiéć.
Młoda dziewczyna w wełnianéj ciemnéj sukni, z bladą twarzą i grubemi warkoczami, podniosła się znowu z pod okna i lekkim swoim, cichym krokiem postąpiła za odchodzącemi pannami. Pani Malwina ścigała ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za oszklonemi drzwiami sali.
— Ambaras mam, moja duszo, z tą dziewczyną, rzekła po chwili. Żadnéj maniery, idee dziwne, oryginał! Boję się żeby mi oryginalnością swoją Róży i Flory nie zaraziła. Do młodych wszystko lgnie...
— Dlaczegóż ją ciocia trzyma? zapytała pani Leontyna.
— A ot widzisz, duszo moja, rzecz jest taka. Znasz Szyłłę, ce pauvre diable, plenipotenta z N?. Zdaje się że on i wam pomaga w interesach... Szyłło jest plenipotentem Konia... młodych ludzi nudzą interesa, nie można od nich wymagać aby byli statystami... Konio winien Szylle bagatelę... cóś około półtora tysiąca rubli zdaje się... za plenipotencyą, zastępstwa jakieś... nie wiem już za co, bo nudzi mię to śmiertelnie... Ale czasy ciężkie, wiész moja duszo, płacić długi trudno.. Ta Michalina to synowica Szyłły, wzięłam ją z jego domu...
— Ciocia więc oddalić jéj nie chce, z powodu jéj stryja?
— A tak, tak, duszo moja. Czasy to już takie, że musiémy obchodzić się z tymi ludźmi jak z ogniem.... Gdyby ją tak można z domu do domu gdzie ulokować, byłoby gładziéj... bo koniec końców, jemu to musi być wszystko jedno gdzie ona jest, byle u niego nie była... ale tak odsyłać...
Pani Leontyna zamyśliła się.
— O czem tak dumasz? zapytała pani Malwina.
— Myślałam w téj chwili o tém, że mogłabym ją wziąć dla Lili.
— Jakto, chciałabyś ją wziąć do siebie? Ach, prawda przypominam sobie żem spotkała odjeżdżającą twoję pannę Julią. Odprawiłaś ją?
— Odprawiłam.
— Ach! duszo moja, a ja ci jéj zawsze tak zazdrościłam.
— Dlaczego, ciociu?
— Nazywała się Grejs.
Na to niespodziane oświadczenie pani Leontyna, mimo całéj zwyczajnéj sobie obojętności, z niejakim zdziwieniem na mówiącą spojrzała.
— Cóż ztąd ciociu?
— Grejs, Grejs, kochaneczko, to brzmi niby coś zagranicznego, a przytem jakie ona miała maniery!
— Nie mogłam trzymać jéj dłużéj. Nie mam szczęścia do guwernantek. Lila uczy się od lat siedmiu, a nauczycielek dla niéj zmieniłam już z osiem... Żadna dłużéj nad dziesięć miesięcy nie była. To to, to owo. Jednéj nudno, druga religii nie ma, trzecia trywialna, czwarta romansowa... słowem biédę mam z tém taką, że mi to nawet nie raz w modlitwie dystrakcyą sprawia. O te matki! te matki! ile one cierpiéć muszą, ile przenieść trosk, niepokojów, przykrości!...
— Bo nie bierz sobie tak do serca tego wszystkiego, duszo moja.. Pomiędzy nami mówiąc, o co tu tak bardzo iść może? Na guwernantki przecież córek swoich nie kierujemy... Trochę więcéj, czy trochę mniéj będą umiały, to wszystko jedno.
— Prawda, ciociu; ależ znowu trudno abym Lilę zostawiła bez nauczycielki.... świat by mię zakrzyczał, że zaniedbują jéj edukacyą...
— A no to bierz Michalinę odemnie. Wiész co, zrobisz mi tém nawet wielką łaskę.. Mam okazyą wziąść teraz do Flory Francuzkę... figuruj sobie tylko, Francuzkę rodowitą... jest tu w sąsiedztwie. Odprawiają ją, bo edukacyą panny skończyła; mogłabym ją wziąść, ale ta mi na głowie.
Pani Leontyna myślała jeszcze chwilę.
— A więc niech ciocia bierze sobie tamtę Francuzkę, a ja pannę Szyłło dla Lili zaangażuję, jeżeli ona zgodzi się na to.
— A dla czegóż nie ma zgodzić się? duszo moja. Alboż to może jeszcze wybierać? Byle kawałek chleba miała. Ot wiész umówcie się i ja ci ją dziś zaraz tu zostawię.
W téj chwili trzy panny wróciły z ogrodu, a jednocześnie innemi drzwiami wszedł Kamil.
— Sprzedałem Konradowi swoje siwki, rzekł młody Orchowski, zbliżając się do kobiét.
Pani Malwina uderzyła w białe dłonie.
— Ach! zawołała, Konio ma taką pasyą do tych zwierząt... Ale gdzież on się podział?
— Poszedł na łąkę, aby stadninę naszę obejrzeć.
Pani Leontyna z niezadowoleniem patrzyła na syna.
— Nie wiedziałam dotąd, że lubisz podobne afery... zaczęła.
Ale Kamil zajęty już był dwiema kuzynkami, a raczéj jedną z nich młodszą.
Pani Malwina mrugnęła ku gospodyni domu, na znak porozumienia, i zwróciła się do guwernantki, która stojąc u okna, zapuszczała wzrok w bujną cienistą gęstwinę ogrodu.
— Niech panna Michalina przejdzie z nami do saloniku.
Podniosła się z kanapy żywa, fertyczna, jakkolwiek otyła trochę, a z nią powstała gospodyni domu. Guwernantkę wezwanie, chociaż niespodziane, nie zdawało się dziwić; przywykła być wzywaną, oddalaną, posyłaną bez żadnéj widocznéj dla niéj przyczyny. Milcząca jak zwykle, przestąpiła we wskazanym kierunku.
Trzy kobiéty stanęły w wielkiéj sali pod okném. Na tle mętnéj szyby zarysował się profil młodéj dziewczyny, blady, nieruchomy, o ustach ściśniętych i spuszczonych oczach. Naprzeciw stanęła pani Malwina i żywo gestykulując ręką, w puszysty wachlarz uzbrojoną, szybko a długo przemawiała to do gospodyni domu, to do guwernantki.
Pani Leontyna wtrącała téż kiedy niekiedy słów parę; potém obie panie umilkły i pytającym wzrokiem patrzyły na guwernantkę.
W wyrazie twarzy młodéj dziewczyny nie było ani zdziwienia, ani zasmucenia, ani uradowania. Przez jedno mgnienie oka tylko zdawać się mogło, że doświadczyła uczucia przestrachu najprzód, potem ulgi. Przestrach zjawił się na twarzy jéj wtedy, gdy pani Malwina oświadczyła, iż dłużej jéj trzymać u siebie nie będzie; ulgi zaś doznała słysząc że pani Orchowska ofiaruje jéj miejsce w swoim domu. Pochyliła głowę, na znak zgodzenia się. Pani Leontyna wyciągnęła rękę i końcami palców dotknęła jéj dłoni.
— Panna Michalina dziś już zostać może w Orchawie, mówiła pani Malwina, wracając do saloniku. Rzeczy odeszlę zaraz... do Ręczyna mamy godzinę drogi...
— Może pani wolałabyś dziś jeszcze wrócić do Ręczyna? zapytała gospodyni domu.
— Uczynię tak jak pani zechce, odpowiedziała guwernantka.
Głos jéj miał brzmienie czyste, łagodne, stłumione nieco. Czuć w nim było zupełną obojętność. Mogła jechać tam, lub pozostać tu, wedle woli tych, u których znajdowała schronienie i zarobek. Posiadała znać długie i gorzkie doświadczenie tułaczki. Żadne miejsce nie nęciło jéj zbytecznie, po żadném nie obiecywała sobie więcéj, prócz — dachu i kawałka chleba.
W kilka chwil potém całe towarzystwo zajęte było herbatą i konfiturami, które właśnie lokaj wniósł do saloniku. Przybory porcelanowe i kryształowe stały na tacach srébrnych. Były to zabytki dawnych, lepszych czasów, poszczerbione nieco tu i owdzie, lub śniedzią zaszłe, wcale jednak okazale jeszcze wyglądające. Lokaj który przyniósł herbatę, zatrzymał się u drzwi. Miał na sobie liberyjny surdut, wytarty trochę, ale zawsze liberyjny. Pani Leontyna, od lat dziesięciu dopiéro zacząwszy wyrzekać się próżności światowych i marności ziemskich, nie miała jeszcze czasu wyrzec się ich w zupełności.
Było już po zachodzie słońca, kiedy rodzina Ręczyców opuszczała Orchów. Kocz zaprzęgnięty w sześć koni wytoczył się za bramę i cztery rozgłośne klaśnięcia z bata rozległy się w powietrzu. Tym razem jednak stangret już powoził panią Malwinę i jéj córki, Konrad zaś jechał konno przed, a masztalerz za powozem. Za masztalerzem chłopiec stajenny prowadził dwa nabyte od Kamila siwe konie. Długi ten orszak okrążył znowu nizkie ogrodzenie folwarcznego dziedzińca, ale nikt już nań, jak wprzódy ciekawych nie rzucał spojrzeń. Przed starą oficyną wysypała się liczna gromada włościan, mężczyzn i kobiet, z sierpami, kosami lub grabiami. Na ganku stał Efroim, z dużym workiem napełnionym drobną miedzianą monetą. Wyjmował piéniądze, liczył je i rozdawał zbliżającym się doń z kolei włościanom. Na ławce rzędem ustawiono butelki z wódką. Chaja i Efroimowa, z cynowemi czarkami w rękach, krążyły pomiędzy gromadą. Włościanie pili, zapłatę za dzień roboty brali i w poufały, żartobliwy sposób gwarzyli z dwiema żydówkami, które odpowiadały im i same często ich zaczepiały, łamanym polsko-rusińskim językiem. Efroim umawiał robotników na dzień jutrzejszy i na długi szereg dni następnych. W oknie oficyny migotało się słabe światełko.
Na kanapie, przy czarnym stole, siedział Eli. Przed nim leżała roztwarta księga rachunkowa i żółta łojówka paliła się w lichtarzu mosiężnym, zaśniedziałym, niewidzialnym prawie pod warstwą zastygłego na nim łoju. Eli kreślił w książce z prawa w lewo rzędy cyfr i liter kruczkowatych, zygzagowatych dla niepoświęconego oka przedstawiających nieodgadnięte hieroglify. Pisał z namysłem powoli, chwilami podnosił głowę i przysłuchiwał się rozmawiającym nazewnątrz głosom włościan i Żydów. Czuwał znać pilnie nad czynnościami Efroima, nad dokonywanemi wypłatami i zawiéranemi umowami. W cieniu pod ścianą troje dzieci spało w koszach z łozy uplecionych; Abramek bosy, w spencerku bez rękawów i jarmułce na głowie, siedział skurczony w kącie na ziemi, z sennemi oczami i otwartą gębą; w przyległéj izbie, przy świetle zapalonego i za belkę sufitu zatkniętego łuczywa, rozczochrana dziewczyna nakrywała stół szarą szmatą płótna i umieszczała na nim misę krupniku z kartoflami, kilka wyszczerbionych talérzy, cynowe łyżki, trochę pokrajanéj surowéj cebuli, szczyptę soli w papiérku i bochenek razowego chléba. Była-to codzienna wieczerza dwóch rodzin żydowskich. Wprawdzie na szafie w pierwszéj izbie stał spory samowar mosiężny, przedstawiający jedyny sprzęt zupełnie czysty, jaki znajdował się w tém mieszkaniu, ale ten widocznie był tu przedmiotem, w szczególnych tylko okolicznościach używanym.
W domu głównym tymczasem, po odjeździe gości, pani Leontyna znalazła się na chwilę sam na sam z synem.
— Nie jestem wcale rada, Kamilu, z twojéj dzisiejszéj afery z Konradem — rzekła. Ten chłopak i bez tego ruinuje się na konie...
Kamil siedział w niedbałéj postawie na tym samym szezlągu na którym tak wesołą rozmowę prowadził z kuzynkami.
— A dla czegóż ruinuje się, rzekł z drwiącym uśmiechem. Któż mu zabrania mieć głowę na karku?
— Taką on ma głowę jak i inni, spokojnie odparła matka; ale jako młody człowiek, może oddawać się pewnym pasyom...
— A więc niech się im nie oddaje. Co do mnie, nie widzę dlaczego miałbym nie sprzedać mu koni, które są mi prawie niepotrzebne, a za które zapłacił mi półtora raza tyle, ile były warte.
— Kamilu! zawołała pani Leontyna, słuchając cię, możnaby sądzić, że to nie Kamil Orchowski, ale jakiś handlarz przemawia.
Kamil wzruszył ramionami.
— Moja mamo, rzekł — ja trzymam się tylko pojęcia, które stanowi podstawową zasadę społecznego gospodarstwa. Wymiana powinna być wolną. Nie idzie o to jaką jest zwykła cena przedmiotu na targu, ale o to, jaką cenę względną przywiązuje do przedmiotu tego ktoś pragnący go nabyć. Głos ludzki naprzykład jest zasobem naturalnym, stałéj ceny nie posiada żadnéj, a jednak śpiewaczka obdarzona piękném soprano, otrzymuje zapłatę ogromną, będącą w stosunku nie do rzeczywistéj wartości jéj śpiewu, któréj określić niepodobna, ale do wartości jaką do niego przywiązują ludzie spragnieni muzykalnych wrażeń. Pisał o tém Bastiat w swoich Harmoniach. Wszelka wymiana dobrowolnie dokonana, uwalnia od jakiegokolwiekbądź zarzutu strony, które ją zawarły.
Tyrady téj wysłuchała pani Leontyna w milczeniu, stojąc z brwią ściągniętą i spuszczonemi oczami. Gdy Kamil przestał mówić, westchnęła, wzniosła oczy w górę, jakby gorące błaganie zasyłała do nieba i — odeszła.
Lila, uśpiona zrazu w pokoju matki, resztę wieczora przepędziła z ładną Brygisią, siedząc w garderobie na małym stołeczku, z łokciami opartemi o kolana i rękami zapuszczonemi we włosy.
— Mama myśli, że bardzo mię ukarała, nie pozwalając mi wychodzić do gości, mówiła; co mi po gościach, co po świecie całym, kiedy mojéj najdroższéj panny Julii niéma!
I zanosiła się namiętnym spazmatycznym płaczem.
— Niech się panienka uspokoi; mama usłyszy — napominała Brygisia.
— Niech usłyszy — już mię teraz nic nie obchodzi. Ja tego nie przeżyję! téj nocy umrę!
— Jeżeli panienka będzie tak ciągle płakała, to oczy panienki od łez zupełnie spłowieją.
Lila odjęła chustkę od oczu i mocowała się ze łzami, aby je powstrzymać.
— Pamiętaj, Brygisiu, mówiła daléj, łkając, jak ja umrę, to powiédz mamie ostatnią moję wolę. Chcę być pochowaną w białéj muślinowéj sukni. Niech mi włosy w długie loki uczeszą, pomiędzy włosami dwie białe róże.. nie, jednę różową, drugą białą.. a na piersi niech mi położą fotografią panny Julii... O moja droga, moja złota panna Julia!
Nieprędko dopiéro Brygisia z wielkim trudem zdołała uprosić ją, namówić, aby poszła do swego pokoju, gdzie oczekiwała na nią nowa guwernantka. Ociągając się z twarzą nadąsaną i od płaczu obrzękłą, Lila stanęła w progu pokoju, w którym jedna świeca paliła się na stole, a druga stała na posadzce, pomiędzy małym skórzanym tłómoczkiem, a znacznie większém drewnianém pudłem. Były to rzeczy guwernantki, przed chwilą przybyłe z Ręczyna. Tłomoczek leżał zamknięty jeszcze, nietknięty, ale pudło drewniane było otwarte. Guwernantka pochylała się nad niem i wyjmując z niego książki różnej wielkości, w okładkach prostych po większéj części, zniszczonych, układała je na półkach niewielkiéj oszklonéj szafki. Czynność tę spełniała cicho, spokojnie, ale z pewną systematycznością, objawiającą zamiłowanie.
Na widok książek jaśniejszy promień strzelił z załzawionych i gniewnych oczu Lili. Zbliżyła się do guwernantki, która wejścia jéj nie spostrzegła, i głosem ochrypłym od płaczu i krzyku wyrzekła cicho: „dobry wieczór pani!”
Guwernantka podniosła głowę i ogarnęła ją długiém spojrzeniem. Po spuszczonych najczęściéj, nieśmiałych jéj oczach nigdy spodziewać się nie było można, aby umiały patrzyć tak uważnie, badawczo, przenikliwie niemal. Z przenikliwością tą jednak łączyła się łagodność i prośba jakby mimowolna o życzliwość, o zaufanie.
— Dobry wieczór ci, moje dziecię! odrzekła głosem, w którego zniżonych dźwiękach czuć było pierś nieprzywykłą do głośnego, śmiałego mówienia.
— Czy można przéjrzeć te książki? zapytała Lila.
— I owszem będziemy je razem czytywały.
Odpowiedź ta osuszyła ostatnią łzę wiszącą na rzęsie Lili. Zbliżyła się do szafki, w któréj znajdowało się już kilkanaście tomów. Brała je jeden po drugiem, ale rzuciwszy okiem na tytuł, kładła je napowrót do szafki tak pospiesznie i z takim wyrazem twarzy jakby parzyły jéj palce. Pierwszy tom nosił tytuł: Biblioteczka popularna nauk przyrodniczych, drugi: Zarys, dziejów powszechnych, trzeci: Gramatyka polska Małeckiego, czwarty: Wyższy kurs geografii. Wszystkie inne polskie i francuzkie tytuły były podobnego rodzaju. Lila osunęła się przy szafce na ziemię, zakryła twarz dłońmi i znowu zcicha płakać zaczęła.
W téj chwili weszła do pokoju pani Leontyna.
— Spodziéwam się, rzekła, zwrócona do guwernantki, że pannie Michalinie będzie tu wygodnie; jeżelibyś pani potrzebowała czego, proszę udać się do mnie.
Były to słowa sakramentalne, towarzyszące instalacyi każdéj osoby świeżo do domu przybywającéj.
Guwernantka skłoniła się w milczeniu. Pani Leontyna powiodła oczami dokoła; wzrok jéj zatrzymał się na książkach.
— Czy wszystkie te książki do panny Michaliny należą?
— Tak, pani.
Oczy pani Leontyny wyrażały pewne zdziwienie.
— Nabycie ich musiało p. Michalinę wiele kosztować.
Guwernantka podniosła na mówiącą spojrzenie spokojne.
— Jest to jedyny mój majątek, odrzekła.
Pani Leontyna skłoniła głową pobłażliwie.
— Pójdź teraz, odmówić ze mną wieczorne pacierze — rzekła do córki, zwracając się ku drzwiom.
W godzinę potém Lila leżała już rozebrana w pościeli. Zdawało się z pozoru, że spała; w rzeczy saméj jednak z pod przymrużonéj, obrzękłéj od łez powieki ścigała bacznie wszystkie poruszenia nowéj swéj guwernantki.
Michalina zdjęła z siebie wązką wełnianą suknię, włożyła natomiast biały kaftanik perkalowy i wyjęła parę podwójnych szpilek z warkoczów, które lśniące, jedwabiste opadały jéj na plecy długiemi zwojami. Potém wyjęła z teki gruby, w połowie zapisany zeszyt, położyła przy nim parę książek, a zasłoniwszy świecę od strony łóżka Lili naprędce sporządzoną z papiéru zasłonką, usiadła przy stole.
Pisała, spoglądała co chwilę w książkę i znów pisała, podnosiła głowę i namyślała się. Lila patrzyła na nią otwartemi oczami. Twarzy nauczycielki, za zasłonką ukrytéj, widzieć nie mogła, ale widziała rękę jednę przerzucającą od czasu do czasu karty książki, i drugą biegającą z piórem po papierze. Ciekawość ją zdjęła wielka. Zsunęła się z łóżka i leciuchno, na palcach, najlżejszego nie czyniąc szelestu, przebiegła przestrzeń dzielącą łóżko od stołu. Stanęła za plecami guwernantki, pogrążonéj w swem zajęciu, i z gorączkową prawie ciekawością spojrzała przez ramię jéj na książki roztwarte, na zeszyt. Śród wierszy zapełniających stronice książki pochwyciła oczami kilka cyfr i nazwisk, wyrażających widocznie historyczne daty i wypadki. Guwernantka pisała znać historyczne jakieś ćwiczenie.
— Co to pani takiego robi? zapytała głośno Lila.
Niespodzianie odzywający się z za ramienia jéj głos nie przestraszył guwernantki, ani zadziwił. Podniosła głowę i zawieszając pióro nad papiérem, zwróciła ku Lili twarz, która wcale inaczéj wyglądała teraz, jak we dnie. Policzki jéj były lekko zaróżowione, a ciemne źrenice wydawały się pełnemi promieni.
— Co pani robi? powtórzyła pytanie Lila, ciekawemi oczami pożérając książkę i zeszyt.
— Uczę się, z uśmiéchem odpowiedziała guwernantka.
— Pani uczy się? ach, mój Boże! czyż pani jesteś dziecko, żeby się jeszcze uczyć? Jesteś pani przecie osobą dorosłą i nauczycielką!
Michalina ujęła ją zwolna za rękę.
— Późniéj, rzekła, wytłumaczę ci to, co cię tak zadziwia — teraz idź spać.
— Nie chce mi się spać wcale, odparła Lila ze zwykłym sobie odcieniem uporu w głosie.
— Jeżeli położysz się i leżéć będziesz spokojnie, uśniesz niebawem. Człowiek powinien czasem przezwyciężać swe chęci i czynić nie tak jak chce, ale tak jak mu wskazuje rozsądek.
— Rozsądek? nie cierpię rozsądku! Cóż zresztą rozsądek ma do mojego spania?
— To, że bezsenność szkodliwą jest w twoim wieku. Jeżeli będziesz usypiała późno, wzrośniesz na istotę słabowitą, wątłą, niezdrową...
— A cóż to szkodzi? Chciałabym właśnie być wątłą i słabowitą... To daleko ładniéj, aniżeli miéć grubą figurę i twarz czerwoną.
— Ładniéj... nie wiem... zależy to od gustu, ale szkodliwie z pewnością. Człowiek słabowity, zawsze chory, nie może być ani użytecznym, ani szczęśliwym.
Zmieszana nieco stanowczym choć łagodnym tonem guwernantki, lecz więcéj jeszcze obrażona, a najbardziéj zmartwiona, Lila wróciła do łóżka. Po kilku minutach jednak podniosła znowu głowę z nad poduszki.
— Jeżeli bezsenność jest tak szkodliwą, rzekła, pocóż pani sama uczysz się po nocach?
— Ja, odpowiedziała guwernantka, muszę... powinnam.
— Ciekawam bardzo jaka to może być powinność! sarknęło z łóżka dziewczę.
— Powiem ci o tém późniéj, teraz śpij! Lila gniewném poruszeniem zatopiła głowę w poduszki, a spojrzawszy wypadkiem na łóżko nauczycielki, które przypomniało jéj ukochaną pannę Julią, zaniosła się znowu płaczem gwałtownym, choć na ten raz cichym.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.