Przejdź do zawartości

Dziwne przygody Dawida Balfour'a/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział VII. Płynę po morzu na dwumasztowcu „Zgoda“.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Płynę po morzu na dwumasztowcu „Zgoda“.

Przebudziłem się z dotkliwym bólem w kościach; dokoła mnie panowała ciemność, ręce i nogi miałem skrępowane. Uszu moich dochodził szum wody, krzyki majtków, świst wiatru. Cały świat zdawał się kręcić w kółko wraz ze mną; byłem tak słaby i zbolały fizycznie, a w umyśle moim panował taki zamęt, że długi czas biłem się z myślami, zanim zrozumiałem, że leżę skrępowany na dnie nieszczęsnego okrętu i że wiatr wzmaga się na dworze. Ze zrozumieniem jednak położenia, ogarniała mnie rozpacz straszliwa, wyrzucałem sobie własne szaleństwo; gniew na stryja tak gwałtownie wstrząsnął moja duszą, że nanowo utraciłem zmysły. Gdy oprzytomniałem znowu, ten sam hałas ogłuszał mnie i to samo kołysanie przyprawiało o bezgraniczne cierpienia. Do wielu dolegliwości przyłączyła się nieznana mieszkańcowi lądu choroba morska.
W czasie pełnej przygód, młodości mojej, doświadczyłem wiele przykrości, żadna jednak nie wyczerpała tak umysłu i ciała, i nie zabiła nadziei w sercu, jak te pierwsze godziny, spędzone pod pomostem dwumasztowca.
Usłyszałem odgłos strzału; przypuszczałem, iż wskutek burzy, statek znajdował się w takiem niebezpieczeństwie, że sygnałami wzywano pomocy. Myśl wyswobodzenia się z więzów, choćby przez śmierć w głębiach morza, stanowiła dla mnie pociechę. Zawiodłem się; był to (jak mi później objaśniono) zwyczaj, zachowywany przez kapitana, dowodzący, że najgorszy nawet człowiek może mieć swoje dobre strony. Przepływaliśmy w owej chwili w odległości kilku mil od Dysart, gdzie zbudowany był statek „Zgoda“ i gdzie mieszkała stara matka Hoseason’a. Otóż on wystrzałem z fuzji i racą kolorową witał zawsze tę miejscowość, gdy znajdował się w pobliżu.
Zatraciłem miarę czasu; dzień i noc nie różniły się niczem w tej cuchnącej norze, w której leżałem bezwładnie, a doświadczane cierpienia nadawały godzinom podwójną rozwlekłość. Jak długo czekałem na rozbicie się dwumasztowca o skałę lub zatonięcie jego w głębi wód morskich, nie potrafiłbym powiedzieć. Wreszcie sen skleił mi powieki, odbierając świadomość strasznej rzeczywistości.
Obudziło mnie światło trzymanej nade mną latarki. Mały, czterdziestoletni człowiek z zielonemi oczami i włosami jasnemi na głowie, zapytał:
— No, jak się miewamy?
Odpowiedziałem głośnym płaczem; wtedy on dotknął mego pulsu, skroni i zaczął opatrywać ranę, zadaną mi w czaszkę.
— O! — rzekł — ciężkie uderzenie, ale bądź dobrej myśli; zrobiłeś zły początek, możesz mieć jeszcze lepsze dni w przyszłości. Czy dostałeś jakie pożywienie?
Powiedziałem, że nie mógłbym patrzeć na strawę, on słysząc to, wlał mi do ust trochę wódki rozcieńczonej wodą i odszedł, zostawiając mnie samego.
Kiedy przyszedł odwiedzić mnie raz drugi, leżałem jakby w sennem odurzeniu, z oczyma szeroko otwartemi wśród panującej dokoła ciemności. Gorączka ustąpiła, ale byłem ogromnie osłabiony i doświadczałem przykrych nad wyraz zawrotów głowy. Czułem dotkliwy ból we wszystkich członkach, krępujące mnie postronki zdawały się parzyć jak ogień; zaduch, panujący w norze, tamował oddech w piersiach a przez cały długi przeciąg czasu od jego poprzedniej bytności, straszyły mnie szczury okrętowe, łażące po całem ciele mojem, jak niemniej widziadła, wytworzone majaczeniem gorączkowem.
Słabe światełko latarki przy otwieraniu klapy w górze wydało mi się promykiem ożywczym, zesłanym prosto z nieba; miałem ochotę krzyczeć z radości. Zielonooki człowiek zeszedł pierwszy po drabinie, chwiejnym, jak zauważyłem, krokiem, a za nim postępował kapitan. Obaj milczeli uparcie; towarzysz Hoseason’a zaczął opatrywać jak poprzednio, ranę moją, podczas gdy kapitan wpatrywał się we mnie ponurym wzrokiem.
— Może pan przekonać się naocznie, rzekł mój opiekun — silna gorączka, brak apetytu, brak światła, powietrza, pożywienia — osądź sam, jakie będą tego następstwa.
— Nie jestem jasnowidzący, panie Riach — odpowiedział kapitan.
— Wiem — zawołał Riach, — że masz tęgą głowę na karku i wymowny język w potrzebie, panie Hoseason — tem się jednak nie usprawiedliwisz. Żądam, iżby chłopiec z tej obrzydliwej nory przeniesiony był na przód statku.
Żądania twoje ciebie jedynie obowiązywać mogą — odparł kapitan — ja zaś dysponuję jak ma być stanowczo: chłopiec tu jest i tu zostanie.
— Przypuszczając, że pan otrzymałeś dobrą za to sumę, ośmielę się pokornie oświadczyć, że ja nie jestem przekupny. Płacisz mi jedynie za spełnianie obowiązków drugiego pomocnika na statku i przyznasz, że pracuję ciężko na ten zarobek. Nie biorę za nic innego pieniędzy.
— Byłbym ci wdzięczny panie Riach — odezwał się kapitan — gdybyś nie mieszał się do spraw cudzych, pilnuj własnego nosa tylko. Służba nasza na pokładzie — dodał ostrzejszym tonem i postawił nogę na pierwszym stopniu drabiny. Riach chwycił go za rękaw.
— Przypuśćmy — zawołał — że ci zapłacono, abyś popełnił morderstwo...
— Co to znaczy — krzyknął kapitan, zwracając się do niego w uniesieniu gniewu — jak śmiesz w ten sposób przemawiać do mnie!
— Sądzę, że przemawiam do pana w sposób właśnie dla niego zrozumiały — odparł Riach, patrząc mu śmiało w oczy.
— Panie Riach — oświadczył kapitan — odbyłem z tobą już trzy podróże, mogłeś poznać mnie dokładnie; jestem surowym, twardym człowiekiem, ale wyrzeczone słowa twoje fi... fi!.. pochodzą ze złego serca i nieczystego sumienia. Jeśli, jak dowodzisz, chłopiec ma umrzeć...
— Nastąpi to niewątpliwie — odparł Riach.
— W takim razie zrób z nim, co ci się spodoba — rzekł Hoseason, odchodząc na pomost.
Przez ciąg tej dziwnej rozmowy leżałem cicho i widziałem nizki aż do kolan ukłon składany z szyderstwem przełożonemu przez Riach’a. Mimo stanu mego osłabienia zrozumiałem, że mój obrońca zaglądał trochę do butelki, ale że (trzeźwy czy pijany) był dobrym i drogocennym przyjacielem.
W pięć minut później więzy moje zostały przecięte; na plecach zacnego człowieka przeniesiony byłem do przedniej części statku i położony na derkach marynarzy, co mnie tak uradowało, że straciłem przytomność. Jakże szczęśliwy się czułem, gdy otworzywszy oczy, ujrzałem światło dzienne i znalazłem się w towarzystwie innych ludzi. Miejsce, w którem leżałem było obszerne; dokoła stały ławki, na których majtkowie nie pełniący służby, siedzieli, odpoczywając lub drzemiąc. Ponieważ czas był pogodny, wiatr pomyślny, podniesiono w górze daszek i nietylko światło dzienne, ale nawet promienie słoneczne zaglądały do mnie wesoło. Gdym się tylko poruszył jeden z majtków podał mi jakiś napój orzeźwiający, przyrządzony przez Riach’a, zalecając, abym leżał spokojnie, że nie długo zdrów będę.
— Niema żadnej złamanej kości — tłomaczył — tylko silne uderzenie w głowę, które ja ci zadałem.
Leżąc tak przez dni kilka, niby strzeżony więzień, odzyskałem nietylko zdrowie, ale poznałem bliżej moich towarzyszów. Byli to gburowaci ludzie, jak zwykle majtkowie — odsądzeni od wszelkich przyjemniejszych stron życia, skazani na obcowanie z rubasznymi towarzyszami, na walkę z burzliwym żywiołem, na stosunek ze srogimi, najczęściej wymagającymi przełożonymi. Niektórzy z nich służyli u korsarzy i patrzyli na rzeczy, o których wstyd byłoby mówić, inni byli zbiegami z okrętów królewskich, nosili na szyi obrożę, której nie ukrywali wcale, wszyscy gotowi zawsze do kłótni i bójki choćby z najlepszymi przyjaciołmi. Po kilku dniach jednak pobytu wśród nich wstydziłem się wydanego sądu przy pierwszem spotkaniu z nimi w przystani Królowej, gdy ich poczytywałem za dzikie niemal zwierzęta. W społeczeństwie nie ma klasy ludzi bezwarunkowo złych; każda odznacza się właściwemi sobie przywarami i zaletami, a moi majtkowie nie stanowili wyjątku w regule. Byli nieobyczajni, surowi, mieli wad dużo, ale i dużo przymiotów. Okazywali się uczynnymi w potrzebie, dokonywali tego z prostotą wprawiającą w podziw chłopca wiejskiego, nie znającego obłudnych formułek światowych, a niekiedy widziało się u nich odbłyski wrodzonej prawości charakteru.
Jeden z nich, czterdziestoletni człowiek, siadywał obok mnie godzinami, opowiadając o swej żonie i dziecku. Rybak z profesji, utracił łódź swoją i wskutek tego był zmuszony dla zarobku puścić się na dalekie podróże morskie. Minęły już długie lata, ja jednak mam go jeszcze w pamięci. Młoda żona czekała napróżno powrotu męża; nie rozpali on już dla niej ognia na kominie, nie zabawi dziecka, jak to zwykł czynić, gdy była chora. Wielu z tych biednych ludzi (o czem dowiemy się później) odbywało już ostatnią podróż swoją, poginęli w głębiach morza, lub w paszczach mięsożernych potworów; nie godzi się zatem źle mówić o zmarłych.
Między innymi dobrymi uczynkami wspomnieć muszę, że zwrócili mi moje pieniądze, które dano im do podziału; lubo nie odebrałem całkowitej sumy, zawsze jednak ta cząstka była dla mnie wielką pomocą w kraju, gdzie znaleźć miałem się niebawem. Statek dążył ku wyspom Karolińskim, nie przypuszczajcie jednak, iżby mnie tam wysłano jako zwykłego wygnańca. Handel z owemi wyspami wtedy już zaczął upadać; po buncie kolonji i utworzeniu Stanów Zjednoczonych handel ten ustał zupelnie; w czasach mojej młodości wszelako ludzie biali sprzedawani byli na niewolników plantatorom i na tak srogi los właśnie skazał mnie niegodziwy mój wujaszek.
Ransome, który pierwszy opowiadał mi o tych okrucieństwach, przychodził do mnie kiedy niekiedy z poranionymi, potłuczonymi członkami, złorzecząc srogości Shuan’a. Serce krwawiło się na ten widok, ludzie jednak mieli starszego majtka w wielkiem poważaniu, dowodząc, że to najdzielniejszy marynarz na świecie i nie tak zły człowiek, gdy bywa trzeźwy. Przekonałem się istotnie, że istniała dziwna sprzeczność w usposobieniu naszych dwóch towarzyszy: Riach był szorstki, nieprzyjemny w stanie trzeźwości, a Shuan, niezdolny wyrządzić krzywdy żadnej, gdy sobie nie podchmielił, po pijanemu dopuszczał się największych okrucieństw. Pytałem o kapitana; powiedziano mi, że trunek nie oddziaływał ujemnie ani dodatnio na jego żelazną naturę.
W krótkim, pozostawionym mi przeciągu czasu czyniłem co mogłem, aby z Ransome’a zrobić człowieka. Wszystkie lepsze skłonności zatarły się w jego duszy. Nic nie pamiętał z epoki pierwszego dzieciństwa, zanim dostał się na okręt. Przypominał sobie tylko, że jego ojciec był zegarmistrzem i miał w pokoju śpiewającego szpaka; znoszone srogie obejście wszystkie inne wspomnienia wyrugowało z jego pamięci. Wytworzył sobie z opowiadań majtków dziwaczne pojęcie o lądzie stałym; miało to być miejsce, gdzie chłopców oddawano w niewolę, zwaną rzemiosłem, a uczniów majstrowie bili bezustannie, trzymając ich ciągle w kozie. W miastach co drugi człowiek był, zdaniem jego, podstępnym oszustem, co trzeci dom mieścił norę, w której marynarzy obdzierano i mordowano. Mówiłem mu, jak na tym stałym lądzie życzliwie obchodzono się ze mną, jak mnie karmili i uczyli starannie krewni i przyjaciele. Jeżeli wyrządzono mu jaką krzywdę, zbito nielitościwie, wtedy płakał gorzko i przysięgał, że ucieknie z okrętu, ale gdy był w zwykłem swem szyderczem usposobieniu, lub, co gorzej, gdy dorwał się do wódki w kajucie, wówczas wyśmiewał się ze mnie głośno.
Pan Riach dawał wódkę chłopcu i czynił to (Boże mu odpuść), w dobrej intencji, ale pominąwszy, że trunek rujnował mu zdrowie, przykro było patrzeć na nieszczęśliwe stworzenie, zataczające się, wyśpiewujące i prawiące od rzeczy.
Niektórzy majtkowie żartowali z niego, inni spoglądali na taką scenę chmurnie, przypominając sobie własne lata młode, lub dzieci swoje pozostawione w domu. Nakłaniali chłopca, aby zaprzestał podobnych niedorzeczności, zastanowił się nad tem, co czyni. Co do mnie wstyd mi było za niego i nieraz jeszcze widzę biednego szaleńca w sennych marzeniach moich.
Cały ten czas statek zmuszony był płynąć pod wiatr, i walczyć z falami tak, że pomost w górze trzymano przymknięty, oświecając spód okrętu latarnią zawieszoną na kiju. Ręce wszystkie były zajęte; co godzina wypadało zwijać lub rozwijać żagle, to oddziaływało na usposobienie majtków; dzień i noc nie ustawały kłótnie, a ponieważ nie było mi wolno ruszyć się z miejsca, można sobie wyobrazić, jak mnie wszystko męczyło, jak niecierpliwie wyczekiwałem zmiany.
Zmiana ta miała nastąpić niebawem, ale pierwej opowiedzieć muszą rozmowę, jaką miałem z panem Riach, dodała mi ona trochę odwagi do znoszenia strapień moich. Znalazłszy go dobrze podchmielonego (gdy był trzeźwym nie zaglądał nigdy do mnie) prosiłem o sekret i opowiedziałem moje przygody.
Dowodził, że to jakby wstęp z powieści i przyrzekł przyjść mi o ile będzie mógł z pomocą; obiecał dostarczyć papieru, pióra, kałamarza, iżbym mógł napisać jeden list do pana Campbell, a drugi do pana Rankeillor’a; dodał, że jeśli mówię prawdę, on z ich pomocą postara się wyciągnąć mnie z biedy i przywrócić przynależne mi prawa.
— Tymczasem — rzekł — nie upadaj na duchu. Nie ty jeden znosisz przeciwności; wielu z tych, którzy żują tytuń na morzu, powinnoby dosiadać konia przede drzwiami własnego domu. Fortuna w życiu kołem się toczy. Spojrzyj, na mnie, ja syn lorda, napół doktor skończony, służę pod rozkazami takiego Hoseason’a!
Sądziłem, że nie będzie to zdrożnem, gdy zapytam o jego przygody.
— Nie miałem żadnych — odparł — lubiłem bawić się wesoło, na tem koniec — to rzekłszy, oddalił się prędko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.