Przejdź do zawartości

Dziwne przygody Dawida Balfour'a/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział VI. Co zaszło w przystani Królowej.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Co zaszło w przystani Królowej.

W oberży Ransome poprowadził nas schodami do małego pokoiku o jednem łóżku, w którym palił się duży ogień na kominie. Przy stole, tuż przed kominkiem, siedział wysoki, ciemnej cery mężczyzna, zajęty pisaniem. Mimo gorąca, panującego w pokoju, miał na sobie gruby żakiet marynarski, zapięty pod szyję i włochatą czapkę, naciągniętą na uszy; nigdy jednak nie widziałem człowieka, któryby miał tyle krwi zimnej i panowania nad sobą, jak ów kapitan kupieckiego okrętu. Wstał i postąpiwszy parę kroków naprzód, szeroką dłoń swoją wyciągnął do pana Ebenezer’a.
— Cieszę się niewymownie, że pana widzę, panie Balfour — odezwał się głębokim basem — rad jestem nadto, że przychodzisz pan w porę. Wiatr mamy pomyślny, odpływ niebawem nastąpi; przed nocą zobaczymy na wyspie May palące się ognie.
— Kapitanie Hoseason — odpowiedział stryj — utrzymujesz zbyt gorącą temperaturę w pokoju.
— Taki mój zwyczaj, panie Balfour — oświadczył kapitan — jestem zimno-krwisty z natury; nie rozgrzeje mnie ani flanela, ani futro, ani arak, dolany do herbaty. Tak się zwykło dziać z ludźmi, spalonymi na węgiel w strefach podzwrotnikowych na morzu.
— Rozumiem to, kapitanie — przywtórzył stryj — musimy żyć odpowiednio do usposobienia.
To zamiłowanie kapitana do ciepła miało wywrzeć wielki wpływ na dalsze losy moje. Chociaż bowiem przyrzekłem sobie nie spuszczać z oka stryja, tak mi trudno było znieść gorące, duszne powietrze i tak niecierpliwy byłem zobaczyć morze, że, gdy stryj zaproponował, abym poszedł rozerwać się trochę na dół, skorzystałem zaraz z tej propozycji.
Wyszedłem, zostawiając dwóch mężczyzn przy butelce, pochylonych nad dużym stosem papierów. Pospieszyłem nad morze, które lekkimi bałwanami biło o wybrzeże. Nowy dla mnie był widok traw morskich: jedne długie, brunatne, drugie z małemi na wierzchu pęcherzykami, pękającymi za dotknięciem palców. Zdala czuć było ostry, słonawy zapach wody morskiej; na „Zgodzie“ zaciągano żagle, a wszystko to budziło we mnie pragnienie odbywania dalekich podróży i poznania obcych krajów.
Przypatrywałem się majtkom w łódce; byli wysocy, barczyści; jedni odziani tylko w koszule, drudzy w spencerki, inni z kolorowemi chustkami na szyi, niektórym wyglądały z kieszeni rękojeści pistoletów, dwóch czy trzech uzbrojonych było w potężne pałki, a wszyscy mieli duże noże za pasem. Zaczepiłem jednego z nich, który wydawał się przystępniejszy i zapytałem, kiedy odbić ma statek. Powiedział, że puszczą się w drogę zaraz z odpływem morza i wyrażał zadowolenie z porzucenia portu, w którym nie było szynków i wesołej muzyki, a klął przytem tak straszliwie, że starałem się coprędzej uciec od niego.
Wolałem pomówić z Ransome’m, lepszym jeszcze od swych starszych towarzyszy; chłopiec wyszedłszy z oberży, przybiegł ku mnie, prosząc, bym mu kupił butelkę ponczu.
Oświadczyłem, że nie uczynię zadość jego żądaniu, ponieważ ludzie w jego i moim wieku nie powinni używać upajających trunków.
— Poczęstuję cię za to szklanką piwa — rzekłem.
Skrzywił się, nazwał mnie sknerą, jednakże rad był choć piwem ugasić pragnienie; niebawem znaleźliśmy się obaj w izbie na dole w oberży, pijąc i jedząc z apetytem.
Przyszło mi na myśl, że ponieważ właściciel zakładu jest dawnym stron tych mieszkańcem, należałoby się z nim zaprzyjaźnić. Zapraszałem go, żeby usiadł przy nas, ale nie chciał, widać, zadawać się z takimi biedakami, jak ja i Ransome. Wychodził już z izby, gdy go przywołałem, pytając o pana Rankeillor’a.
— To bardzo uczciwy człowiek — zapewniał, a przypatrując mi się uważnie dodał: — Czy przyszedłeś z panem Ebenezer’em?
Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, zapytał:
— Jesteś jego przyjacielem?
W narzeczu szkockiem słowa jego znaczyły, czy jestem krewnym Balfour’a. Zaprzeczyłem, oświadczając, że mnie żadne powinowactwo nie łączy z nim.
— Tak też sądziłem — rzekł — a jednak podobny jesteś do pana Aleksandra.
Dowiadywałem się, czy pan Ebenezer używa złej sławy w okolicy.
— Niewątpliwie — odparł oberżysta — zły to człowiek i niejeden radby go widzieć w kajdanach, choćby taka Jenny Clouston i wielu innych, których pozbawił domu i mienia. A jednak był to kiedyś piękny, miły młodzieniec, lubiany powszechnie, zanim rozeszła się wiadomość o zniknięciu pana Aleksandra i prawdopodobnej jego śmierci.
— Jakto! — zawołałem.
— Utrzymują, że Ebenezer zabił brata. Nie słyszałeś o tem?
— W jakim celu miałby go zabić? — pytałem.
— W jakimże innym, jeśli nie dla przywłaszczenia sobie jego wioski?
— Wioski? — powtórzyłem — Gajów?
— Rozumie się, że tak — odparł.
— Czy Aleksander był starszym bratem? — zagadnąłem.
— Nie inaczej — dowodził oberżysta — gdyby nie ten powód, pocóżby go zabijał?
To rzekłszy, odszedł śpiesznie, jak już dawniej uczynić zamierzał.
Naturalnie, że domyślałem się prawdy, ale co innego domyślać się, a co innego wiedzieć napewno. Siedziałem jak skamieniały; odurzony wielkością należącego do mnie majątku; w głowie mi się pomieścić nie mogło, że ten ubogi chłopak, który parę dni temu chodził pieszo po piasczystych drogach w Essenden, był teraz jednym z bogaczów tego świata, posiadał dom, rozległe pola, i gdyby tylko jeździć umiał konno, mógł dosiąść jutro pięknego wierzchowca. Wszystkie te miłe marzenia snuły mi się po głowie, gdym siedział zapatrzony w okna oberży, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co widziałem, przypominam sobie tylko, że oko moje spoczęło chwilowo na kapitanie Hoseason, wydającym rozkazy jakieś majtkom swoim na wybrzeżu. Po chwili ujrzałem go, wracającego do oberży. Nie mogłem uwierzyć, aby opowiadania o nim Ransome’a były prawdziwe, tak sprzeczne zdawały się z zachowaniem widzianego przezemnie człowieka. W rzeczywistości nie był on tak dobrym, jak przypuszczałem, ani tak złym, jak go odmalował Ransome; miał jakby dwoistą naturę, lepsza pozostawała na lądzie z chwilą gdy stawiał nogę na pomoście statku.
Niebawem usłyszałem głos wołającego na mnie stryja; zastałem obu, stojących przed oberżą. Kapitan tonem pełnym uprzejmości, (pochlebiającej młodemu chłopcu) rzekł:
Pan Balfour mówił mi wiele dobrego o panu, a mnie podoba się wyraz twojej twarzy. Żałuję, że nie mogę zabawić tu dłużej, żebyśmy się lepiej zapoznać mogli; powinniśmy jednak skorzystać z chwil nam zostawionych. Zechciej towarzyszyć mi na statek i tam zabawić jakie pół godziny, do czasu odpływu. Wypijemy ze sobą parę kieliszków.
Nie umiałbym nawet wyrazić, jak ciekawy bylem widzieć wnętrze statku, nie chciałem jednak zgodzić się na jego propozycję i tłomaczyłem, że mamy być ze stryjem u adwokata.
— No, no — rzekł — wspominał mi Balfour o tem, każę zatrzymać statek w pobliżu mieszkania Rankeillor’a, podążycie tam z Ebenezerem.
Po tych słowach pochylił się ku mnie i szepnął mi do ucha.
— Strzeż się starego lisa; ma złe względem ciebie zamiary. Chodź ze mną na statek, gdzie będziemy mogli zamienić swobodnie słów kilka.
Ująwszy mnie pod ramię, szedł ku łodzi, mówiąc głośno:
— Co chcesz, żebym ci przywiózł z wysp Karolińskich? Krewny pana Balfour’a ma prawo wybierać co zechce. Rulon tytuniu? Wachlarz z piór z Indji? Skórę z dzikiego zwierza? fajkę kamienną? ptaka miauczącego niby kot? papugę kardynała, czerwoną, jak krew? Powiedz szczerze, czem mógłbym ci zrobić przyjemność?
Dochodziliśmy już właśnie do łodzi; podał mi rękę i pomógł wsiąść.
Nie przypuszczałem żadnego podstępu, sądziłem (biedny szaleniec), że znalazłem dobrego przyjaciela, szczerego doradcę i cieszyłem się nadzieją zobaczenia okrętu. Gdyśmy tylko nadeszli, łódź odbiła od wybrzeża i popłynęła na pełne morze; rozradowany ruchem wioseł, widokiem oddalających się wybrzeży, stopniowem w moich oczach zwiększaniem się statku, do którego dopływaliśmy, odpowiadałem bez sensu na zadawane mi przez kapitana pytania.
Gdyśmy dobili do dwumasztowca, zkąd rozlegały się wesołe krzyki majtków, zajętych robotą, Hoseason oświadczył, że on i ja wysiądziemy pierwsi i kazał zarzucić dla mnie linę z masztu. Przepasany tą liną, uniesiony zostałem w powietrze, a po chwili znalazłem się na pomoście, gdzie kapitan czekał już na mnie. Stałem odurzony kołysaniem się statku, trochę przestraszony chwilową, napowietrzną podróżą, a jednak szczerze ucieszony temi nowemi dla mnie wrażeniami. Kapitan tłomaczył mi wszystko i zaznajamiał mnie z nazwą każdej rzeczy.
— Gdzież jest stryj? — zapytałem nagle.
— Oto on — odparł Hoseason, rzucając na mnie surowe wejrzenie.
Byłem zgubiony. Wyrwałem się z rąk Hoseason’a i pobiegłem na przód statku. Ujrzałem łódź, odpływającą ku miastu, a na niej stryja.
— Ratunku! ratunku! — Mordercy! — krzyczałem rozpaczliwie.
Stryj odwrócił głowę i ukazał mi oblicze pełne okrucieństwa i przerażenia.
Nic więcej nie widziałem; silne ręce oderwały mnie od burty okrętowej i równocześnie uczułem uderzenie pałką w głowę; czerwony płomień zaświecił mi w oczach i jakby rażony piorunem padłem bez zmysłów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.