Dziwadła/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Jerzy do Edmunda.

I szczęśliwi piszą czasem, kochany Munciu; nie obiecywałem ci listów więcej i spodziewałem się zamilknąć niedokuczając ci więcej naszą historją, która cię tak znudziła; ale nałóg to druga natura, skusiła mnie, nawykłem już donosić ci o sobie. Wiedz zatem, że za parę tygodni ślub mój z Ireną odbędzie się cicho, w kaplicy domowej, przy kilku tylko świadkach; po ślubie zaraz jedziemy na czas do Wielkiej Polski do mojego niegdyś, dziś wykupionego przez dziada majątku, który...
Ale posłuchaj od początku: musisz choćby cię dławił, list ten jeszcze tylko przełknąć.
Ja, Irena i kilka osób jeszcze, zaproszeni byliśmy do Turzej Góry; nie wiedziałem wcale co to zaproszenie znaczyć miało, lecz dojeżdżając do dworu domyśliłem się jakiejś uroczystości po powozach stojących w dziedzińcu i po ruchu w koło domu. Ze starej kuchni dymiło ogromnie. Malcowski był we fraku; poznałem przed wozownią stojący powóz mojej pani i żywo wbiegłem do pokoju.
Koniuszy w granatowym garniturze od wielkich uroczystości, w palonych butach z kutasami, świeżo ogolony, powitał mnie szczerym, wesołym uściskiem. Salka pełna była jak nigdy.
Wszyscy Suminowie z Zamalinnego, nie wyjmując nikogo przybyli; jedno tylko najmniejsze dziecię, przy niańce zostać musiało w domu. Ledwiem poznał poczciwego Sumina tak był wyfrakowany i usilnie wystrojony, a tak mu z tem było nie do twarzy! Pani Teresa siedziała w wielkiem krześle, tłumacząc pani Lackiej roztargnionej i znudzonej jak zawsze, procedencję Suminów i koligacje ich z różnemi senatorskiemi domami. Lacka patrzała na muchy chodzące po suficie... staruszka nie zważając na to, puszczała się w genealogiczne odmęty.
Dzieci bawiły się z psami, starsze panienki biedne i zaczerwienione szeptały w kąciku. Julja tylko siedziała weselsza i śmielsza przy Irenie, która pieściła Władzia trzymając go na kolanach. Ten jej rozpowiadał odważnie o jabłoni, o huśtawce i ogródku w Zamalinnem.
Graba rozprawiał z panem Suminem o roli i jej uprawie; kapitan coś kwaśny, tylko ruszał ramionami i zaproszony nie wiedział co zrobić z sobą, bo koniuszy był w dobrym humorze, a nie miał mu go czem popsuć i posprzeczać się grzecznie, nie wiedział sposobu.
Dano objad: przy objedzie, gdy wszyscy byli razem w salce, wszedł uroczyście koniuszy z kimś drugim nieznajomym, ale potężnie kancelarją i piórem tchnącym. Zabrawszy głos, prosił nas o wysłuchanie swego — testamentu.
Irena rzuciła się do starego prosząc go, żeby nam tak smutno, dnia tak wesoło rozpoczętego, nie kończył; ale koniuszy zwolna ją odtrącił, pocałowawszy w czoło i kazał czytać.
Oto rozporządzenia poczciwego dziada.
Turzo-Górszczyzna podzielona na dwoje, dostaje się w połowie Irenie, w połowie ubogim Suminom, którzy słysząc to a nie spodziewając się wcale, wszyscy staremu do nóg popadali: Jan tylko prędko wstał i podając mi rękę, rzekł:
— Ty byłeś bogaty i potrzebujesz więcej odemnie, tem co nam dziad ofiaruje, podzielę się z tobą.
— Ot jest! jaka gorączka — krzyknął pan koniuszy — daj waćpan pokój, będzie on miał dosyć, nie szastaj a słuchaj.
W milczeniu uściskałem Jana, a dziad ocierając zwilgocone oczy wymknął się i nie powrócił aż gdy przyszło do sumy na dobrach W. Polskich mnie zapisanej.
Oparłem się i nie chciałem przyjąć zapisu, ale dziad z zaognionem okiem porwał mnie za rękę, uścisnął do bolu i szepnął:
— Słuchajno, to już nie punkt honoru, ale upór nie do rzeczy. Wiem, że możesz tego nie potrzebować, ale ja tego chcę. — Zamilkłem, obiecując sobie jednak biedniejszym Suminom powrócić tę stratę. Irena także nie zechce pewnie przyjąć tej połowy Turzo-Górszczyzny! ale dziś staremu o tem ani mówić. Koniuszy pokładł w zapisach nam uczynionych za warunek, żebyśmy mieszkali przy nim, dając tylko pozwolenie odbycia podróży do W. Polski.
Trzeba go było widzieć dnia tego, jaki był rad, gdy się już ze mną całkiem pogodził, jak prawił o myślistwie, jak pił i zapraszał drugich, jak co chwila całował ręce Ireny. Trzeba też było widzieć twarze tych poczciwych a dziś szczęśliwych Suminów, którzy z ubóstwa przechodzą do dostatku; bo skutkiem rozporządzenia dziada, część Turzej-Góry, którą im przeznaczył, obejmują natychmiast w swój zarząd. — Jan dobry gospodarz, ja już stary, niech sobie bierze co jego, ja tylko wymawiam polowanie w lasach i ludzi do obławy choćby we żniwo.
— Jakto, we żniwo? — naiwnie spytał Jan.
— A co myślisz? hę? — spytał sapiąc koniuszy — ot tak! choćby we żniwo! Ty sobie zresztą rób co chcesz, a ja muszę mieć polowanie i dosyć. — Stara Teresa trąciła syna w rękę, bo gotów był zabiegły gospodarz turbować się o te łowy w gospodarski czas.
Kapitan wysłuchał czytania testamentu do samego końca, ruszył ramionami i pojechał do domu, nie pożegnawszy się z nikim. Graba z synem pozostał, a wieczorem koniuszy siadając przy nas, śmiejąc się i oglądając dokoła, rzekł klepiąc mnie po kolanie:
— No! dzięki Bogu, że to się wszystko skończyło, aleś mi waść panie Jerzy tęgiego Piotra napędził! Ha! Pamiętasz jak się ja waści pozbywałem z Turzej Góry, a tu ani sposobu; jakbym przeczuwał, że mi zabierzesz Irenę. Ale niech mnie teraz cygan sądzi: świstun, marnotrawca, szalun, ciarki poszły po skórze, a nuż wpadnie w oko? na biedę nie wiele potrzeba — to do kroć sto tysięcy zajęcy jeszcze człowiek będzie miał na sumieniu. Przyznaj się teraz szczerze Jurku, musiałeś mnie nienawidzieć?
— Nie, ale w sercu żal miałem.
— I masz?
— Dziś? za cóż?
— No pamiętaj! I uściskał mnie powtarzając:
— Dobrze, że to się wszystko skończyło, jeszcze mrowie chodzi po mnie, a daj Boże na dobre!
Spędziliśmy wieczór rozkosznie, otworzono przyległe pokoje, w których zwykle spała Irena, gdy przyjeżdżała do Turzej Góry; znalazł się fortepian, bo koniuszy myślał, żeby i na chwilę u niego nic jej nie zabrakło, do czego była przywykła. Irena grała nam i dzieciom do późna.
Suminowie ze swem naiwnem uwielbieniem dla niej, rozczulali mnie bardzo i śmieszyli troszeczkę. Ale któżby duszy jaka się maluje we wszystko co czyni, nie ocenił, nie uwielbiał. Ona nie należy wcale do tych tuzinkowych pianistek salonowych, co grają trudne sztuczki Thalberga i Liszta z łatwością i con brio na zamydlenie uszów nieukom; gra z uczuciem i najwięcej starych mistrzów. Na piękności ich dzieł i prości poznają się ludzie, bo to muzyka wielka, co z duszy wypłynęła: takich wieczorów mało jest w życiu!
Siedzieliśmy potem we czworo w kątku, ja, ona, Jan i Julja i mówiliśmy długo, pierwszy raz tak poufale i tak wśród tłumu wyosobnieni. Ja nie kocham jej, nie... ja ją wielbię, to coś wyższego nad kobietę, to anioł, który się zsunął na ziemię na promyku słońca i mnie się dostał! Czym go wart? Nie! nie! tysiąc było godniejszych, ale nikt pewnieby jej mocniej, z większem poświęceniem się nie ukochał, niktby jej tak nie pojął i nie ocenił jak ja. Edmundzie! przyszły, ostatni list napiszę po ślubie.

Twój Jerzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.