Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do nóg popadali: Jan tylko prędko wstał i podając m rękę, rzekł:
— Ty byłeś bogaty i potrzebujesz więcej odemnie, tem co nam dziad ofiaruje, podzielę się z tobą.
— Ot jest! jaka gorączka — krzyknął pan koniuszy — daj wacpan pokój, będzie on miał dosyć, nie szastaj a słuchaj.
W milczeniu uściskałem Jana, a dziad ocierając zwilgocone oczy wymknął się i nie powrócił aż gdy przyszło do sumy na dobrach W. Polskich mnie zapisanej.
Oparłem się i nie chciałem przyjąć zapisu, ale dziad z zaognionem okiem porwał mnie za rękę, uścisnął do bolu i szepnął:
— Słuchajno, to już nie punkt honoru, ale upór nie do rzeczy. Wiem, że możesz tego nie potrzebować, ale ja tego chcę. — Zamilkłem, obiecując sobie jednak biedniejszym Suminom powrócić tę stratę. Irena także nie zechce pewnie przyjąć tej połowy Turzo-Górszczyzny! ale dziś staremu o tem ani mówić. Koniuszy pokładł w zapisach nam uczynionych za warunek, żebyśmy mieszkali przy nim, dając tylko pozwolenie odbycia podróży do W. Polski.
Trzeba go było widzieć dnia tego, jaki był rad, gdy się już ze mną całkiem pogodził, jak prawił o myślistwie, jak pił i zapraszał drugich, jak co chwila całował ręce Ireny. Trzeba też było widzieć twarze tych poczciwych a dziś szczęśliwych Suminów, którzy z ubóstwa przechodzą do dostatku; bo skutkiem rozporządzenia dziada, część Turzej-Góry, którą im przeznaczył, obejmują natychmiast w swój zarząd. — Jan dobry gospodarz, ja już stary, niech sobie bierze co jego, ja