Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko wymawiam polowanie w lasach i ludzi do obławy choćby we żniwo.
— Jakto, we żniwo? — naiwnie spytał Jan.
— A co myślisz? hę? — spytał sapiąc koniuszy — ot tak! choćby we żniwo! Ty sobie zresztą rób co chcesz, a ja muszę mieć polowanie i dosyć. — Stara Teresa trąciła syna w rękę, bo gotów był zabiegły gospodarz turbować się o te łowy w gospodarski czas.
Kapitan wysłuchał czytania testamentu do samego końca, ruszył ramionami i pojechał do domu, nie pożegnawszy się z nikim. Graba z synem pozostał, a wieczorem koniuszy siadając przy nas, śmiejąc się i oglądając dokoła, rzekł klepiąc mnie po kolanie:
— No! dzięki Bogu, że to się wszystko skończyło, aleś mi waść panie Jerzy tęgiego Piotra napędził! Ha! Pamiętasz jak się ja waści pozbywałem z Turzej Góry, a tu ani sposobu; jakbym przeczuwał, że mi zabierzesz Irenę. Ale niech mnie teraz cygan sądzi: świstun, marnotrawca, szalun, ciarki poszły po skórze, a nuż wpadnie w oko? na biedę nie wiele potrzeba — to do kroć sto tysięcy zajęcy jeszcze człowiek będzie miał na sumieniu. Przyznaj się teraz szczerze Jurku, musiałeś mnie nienawidzieć?
— Nie, ale w sercu żal miałem.
— I masz?
— Dziś? za cóż?
— No pamiętaj! I uściskał mnie powtarzając:
— Dobrze, że to się wszystko skończyło, jeszcze mrowie chodzi po mnie, a daj Boże na dobre!
Spędziliśmy wieczór rozkosznie, otworzono przyległe pokoje, w których zwykle stała Irena, gdy przyjeżdżała do Turzej Góry; znalazł się fortepian, bo