Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koniuszy myślał, żeby i na chwilę u niego nic jej nie zabrakło, do czego była przywykła. Irena grała nam i dzieciom do późna.
Suminowie ze swem naiwnem uwielbieniem dla niej, rozczulali mnie bardzo i śmieszyli troszeczkę. Ale któżby duszy jaka się maluje we wszystko co czyni, nie ocenił, nie uwielbiał. Ona nie należy wcale do tych tuzinkowych pianistek salonowych, co grają trudne sztuczki Thalberga i Liszta z łatwością i con brio na zamydlenie uszów nieukom; gra z uczuciem i najwięcej starych mistrzów. Na piękności ich dzieł i prości poznają się ludzie, bo to muzyka wielka, co z duszy wypłynęła: takich wieczorów mało jest w życiu!
Siedzieliśmy potem we czworo w kątku, ja, ona, Jan i Julja i mówiliśmy długo, pierwszy raz tak poufale i tak wśród tłumu wyosobnieni. Ja nie kocham jej, nie... ja ją wielbię, to coś wyższego nad kobietę, to anioł, który się zsunął na ziemię na promyku słońca i mnie się dostał! Czym go wart? Nie! nie! tysiąc było godniejszych, ale nikt pewnieby jej mocniej, z większem poświęceniem się nie ukochał, niktby jej tak nie pojął i nie ocenił jak ja. Edmundzie! przyszły, ostatni list napiszę po ślubie.

Twój Jerzy.