Przejdź do zawartości

Dziwadła/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziwadła
Część Tom I
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Panu Edmundowi Suszy w Warszawie,
Nowy-Świat, Nr. 1605.
Z Turzej-Góry, dnia 25. września.

Zaczynam się nareszcie obeznawać powoli ze światem, który mnie otacza, i przywykać do niego. Mieszkanie, jedzenie, zatrudnienia, nawet śmiertelne nudy przyswoiłem sobie po części. Nieszczęśliwy tylko mój Stanisław w ciągłej jest rozpaczy, i najmniej pięć razy na dzień robi mi sceny niepojęte, wyszarpując sobie włosy z głowy i przeklinając to, co zowie bez ogródki szaleństwem. Pozawczoraj ziewałem właśnie kładąc się w owe obszerne łoże, które ci w krótkości w przeszłym liście opisałem, gdy napadł na mnie znowu z niewypowiedzianą gwałtownością. Poczciwy, nieopłacony Staś! on tu mnie jeden bawi.
— Panie! — zawołał z miną aktora teatru Wielkiego w melodramacie Skarbka — jakie są myśli i zamiary twoje?
— Myślę spać — odpowiedziałem zapalając cygaro.
— Pan mnie nie chcesz rozumieć!
— W istocie nie rozumiem.
— Co to z tego wszystkiego będzie?
— Ja nie wiem.
— A któż będzie wiedział?
Ruszyłem ramionami.
— Długo my tu jeszcze posiedzim?
— Dopóki nas nie wypędzą.
— Niech-że JW. pan — dodał kłaniając się — raczy mnie odprawić, bo ja tu żyć nie mogę.
Uśmiechnąłem się.
— A! dalibóg nie mogę — dodał. — Najprzód, że to czyste piekło; po wtóre, że ludzie chytrzy i źli jak sto djabłów, a zdają się na pozór Bogu ducha winni; po trzecie, że tu taki ani żyć, ani gadać nie umieją, i przyjdzie z niedostatku, z nudy skonać.
— Delikatniejszy, widzę, jesteś odemnie?
— Ja nie wiem, i dziwuję się jak to pan znosi.
— Muszę.
— Panie! wracajmy do Warszawy, zaklinam pana na wszystko; my tu zginiemy. Lud dziki, życie osobliwsze, żadnej twarzy przyzwoitej, suknie, powozy, jadło, obyczaje azjatyckie, przedwieczne: to nie do wytrzymania. Pan nie widzi jak ja chudnę?
— Biedny Stasiu! gorączkujesz się i głowa ci się zawraca; trochę cierpliwości.
— Niech pan sam sądzi, niech pan sądzi, czy ja tu żyć, czy my tu żyć możem? Namżeto, cośmy krocie zjedli w Berlinie, Poznaniu i Warszawie, wśród najlepszego towarzystwa, wśród najszumniejszych zabaw, wśród najwytworniejszego życia: namżeto tu rdzawieć i ginąć tak marnie?
— Dlaczegoż ginąć mamy? — rzekłem po cichu.
— Ja Pana nie rozumiem i zazdroszczę, że pan tak się łatwo ze wszystkiem oswoić umiesz; ale ja, prosty sługa, mrę panie, mrę: w ostatku i czytać nawet nie mam co. Mrę panie!
— Biedny Staś! Trucizny ci jednak nie dali, spodziewam się.
— Co dzień mi ją dają: choruję od ich wódki, jadła, od posłania, od towarzystwa, od powietrza. Pan nie czuje, jak tu powietrze przesycone smolnym dymem? Wczoraj chodziłem do miasteczka, szukając, czy gdzie ludzkiej twarzy nie ujrzę: ach! okropności!
— Cóżeś widział?
— Poczwary, panie! Wie pan, że tutejsze kobiety, ba! warszawskie przekupki podobniejsze od nich do kobiet; tyle tylko, że na czterech nogach nie chodzą.
— A! wiem, to ci tu tak, babiarzu nieznośny, ładnych twarzyczek braknie.
— Jaśnie panie! — prostując się rzekł Staś — nie kobiet, ale przyzwoitego towarzystwa.
Rozśmiałem się na całe gardło. Staś dodał:
— Niech ich wszyscy djabli porwą! — I odszedł.
Zasnąłem rozweselony jego gawędą, której ci tu tylko cząstkę gorszą wypisałem.
Chciałbym ci w niniejszym skrypcie (jak widzisz uczę się miejscowego języka) przesłać dopełnienie moich obserwacji nad dziadem i krajem, w którym zamieszkałem: ale nic jeszcze z obojga nie rozumiem. Największą dla mnie dekonfiturą jest, że bogactwa pana koniuszego pojąć nie mogę: wszyscy mówią, że bogaty, wiem sam, że ogromne dobra do niego należą, długów nie ma, lub jeśli je ma, to małoznaczące; a tu z bliska przysłuchując się, przypatrując mu się, widzę niezrozumiałą oszczędność, do skąpstwa posunioną, słyszę same tylko narzekania na ciężkie czasy. Jest zapewne klucz do tej zagadki jakiś, którego ja nie mam jeszcze.
Nigdzie znaku zamożności, tak jak ja ją pojmuję, wszędzie dla mnie zakryte i dziwne rzeczy. Jeżdżąc z dziadem na polowania, widziałem mnóstwo jakichś niby ponachylanych ogromnych budowli, stojących po polach. Pytałem go co to jest? odpowiedział mi z uśmiechem, pocierając czuprynę:
— Hę! dalibóg nie dowidzisz czy co? toć to sterty.
— A cóż to sterta? — spytałem.
Koniuszy śmiał się do rozpuku i odpowiedział, polegając na wózku:
— Dobry będzie gospodarz! Jest to skład zboża w pośród pola.
— Dlaczegóż tyle tego?
— Zapas, paniczyku, zapas!
Liczyłem tego zapasu kilka dziesiątków i ośmieliłem się potem zapytać dziada, czemu narzekając ciągle na czasy i ciężkość w dostaniu grosza, nie sprzeda choć części swych ogromnych zapasów.
— Cóż to ja bankrut, czy co? żebym się z zapasów wyprzedawał! — zawołał z oburzeniem.
Patrzaj-że! grosza u nich nie widać, wzdychają, narzekają, ledwie się zejdą, o czem innem nie mówią tylko o ciężkich czasach, kupców nie braknie: a zboże gnije na polu i myszy go jedzą. W tem być musi jakaś tajemnica! Dom mojego dziada nie wiem czybyś pojął, gdybym ci go opisał szczegółowo; ja zaś nie pomógłbym ci pewnie do rozwiązania tej edypowej zagadki.
Wystaw sobie życie tak urządzone, uregulowane, uporządkowane, że właściwy element tego, co u nas jest życiem, to jest ruchu, ognia, wcale tu nie wchodzi do składu, owszem odsuwany jest jak najtroskliwiej. Pan koniuszy mówił mi naprzykład, że w roku przeszłym proponowano mu poprowadzić przez Turzą-Górę trakt pocztowy, coby było ożywiło okolicę, może ją nawet zbogaciło. Cóż na to powiesz?... odmówił. — A mnie to na co? odparł, żeby mi tu wrzawy, zgiełku i cudzych ludzi a nieproszonych gości trakt napędził? Nie chcę ja tego! — Wczorajszy dzień jest też prawodawcą jutra: ludzie, rzeczy, mowa, obyczaje, pojęcia, wszystko zostało wczorajsze lub pozawczorajsze. Onegdaj znaczy tu czasem przed kilką laty.
Zacząwszy od koni, które ubierają w chomąty XVII. wieku, aż do paradnych palonych z kutasami butów mojego dziada, wszystko nie dzisiejsze. Brzydzą się dniem, w którym żyją, i wszelką nowostką jak grzechem; chcieliby czas za poły przytrzymać, gdyby czas miał poły, a najsmaczniejby im było cofnąć się do Sasów.
Bogaci, nie używają!
Największa skrzętność panuje w domu; dziadunio nosi ważniejsze klucze przy sobie, mniej tylko ważne powierzają się Malcowskiemu, wszelkie inne wieczorem odnoszą się do pana i wieszają na przeznaczonym kołku w sypialnym pokoju. W mieszkaniu nie uczuli potrzeby nic odmienić, nic poprawić od lat kilkudziesięciu: dziury tylko, które czas chudemi łokciami wybija, zatykają. Noszą się jak się nosili od wieków; nowość, ten element naszego życia, dla nich jest grzechem i najwstrętliwszem zjawiskiem. Pomnijże, jeśli możesz, jak mnie tu jest!
Nie umiem mówić ich językiem, obrócić się wedle tutejszego obyczaju. Albo oni się ze mnie śmieją, albo ja się im dziwię, bo śmiać się nie mogę, a raczej nie chcę. Dziadunio serdeczny, ale powoli zaczyna mnie brać na konfesatę; nadewszystko o moje wielkie dobra tak się troskliwie dopytuje od niejakiego czasu, że zaczynam się mięszać.
Jeśli mię przyprze raz jeszcze, to mu się całkiem wyspowiadam. Gościnny bardzo i szczerze radby mnie zabawić, ale biorąc na rozum i wymyślając coraz co nowego, nie umie nic innego nad coraz inne ułożyć polowanie.
Jakkolwiek jestem przygotowany na wszystko, nie przewiduję, żebym tu, co się nazywa, żyć i wyżyć potrafił. Ale że zawsze czas sobie w łeb wypalić, mogę z tem jeszcze poczekać, choćby przez ciekawość, bo mnie to ich życie drażni, istotnie jak nierozplątana zagadka. Bądź mi zdrów i szczęśliwy! Żegnam cię do przyszłej poczty.

Twój Jerzy.

P. S. Ze łzami w oczach czytam tu starego przeszłorocznego Kurjerka Warszawskiego, w którego kilka numerów lakierowane buty moje obwinięte były. Ma on dla mnie urok niewypowiedziany: opowiada mi przeszłość, choć nie w wyszukanych wyrazach, ale zawsze i to odłamek przeszłości. Dobre i to... A! nieoceniony Kurjerek! Co za styl! jaka rozmaitość przedmiotów! ile dowcipu w zagadkach! ile charakteru w ogłoszeniach! jak w nim promienieje Warszawa, jak z niego bije jej życie!
Wystaw sobie, że mi cygar zabrakło! Tytoniu nawet nie ma: wyprawiono za nim piechotnego posłańca o sześć czy dziesięć mil; i palę tymczasem, dla nieszczęśliwego nałogu, coś, co tu nazywają Zalibockim (Zabijackim raczej). Umarłbyś powąchawszy. Trucizna! Do czego to nałóg prowadzi!! Staś stał mi się milczący i ponury, a w dodatku butów nie czyści, dowodząc, że na Polesiu rzecz to jest całkiem niepotrzebna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.