Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

— Hę! dalibóg nie dowidzisz czy co? toć to sterty.
— A cóż to sterta? — spytałem.
Koniuszy śmiał się do rozpuku i odpowiedział, polegając na wózku:
— Dobry będzie gospodarz! Jest to skład zboża w pośród pola.
— Dlaczegóż tyle tego?
— Zapas, paniczyku, zapas!
Liczyłem tego zapasu kilka dziesiątków i ośmieliłem się potem zapytać dziada, czemu narzekając ciągle na czasy i ciężkość w dostaniu grosza, nie sprzeda choć części swych ogromnych zapasów.
— Cóż to ja bankrut, czy co? żebym się z zapasów wyprzedawał! — zawołał z oburzeniem.
Patrzaj-że! grosza u nich nie widać, wzdychają, narzekają, ledwie się zejdą, o czem innem nie mówią tylko o ciężkich czasach, kupców nie braknie: a zboże gnije na polu i myszy go jedzą. W tem być musi jakaś tajemnica! Dom mojego dziada nie wiem czybyś pojął, gdybym ci go opisał szczegółowo; ja zaś nie pomógłbym ci pewnie do rozwiązania tej edypowej zagadki.
Wystaw sobie życie tak urządzone, uregulowane, uporządkowane, że właściwy element tego, co u nas jest życiem, to jest ruchu, ognia, wcale tu nie wchodzi do składu, owszem odsuwany jest jak najtroskliwiej. Pan koniuszy mówił mi naprzykład, że w roku przeszłym proponowano mu poprowadzić przez Turzą-Górę trakt pocztowy, coby było ożywiło okolicę, może ją nawet zbogaciło. Cóż na to powiesz?... odmówił. — A mnie to na co? odparł, żeby mi tu wrzawy, zgiełku i cudzych ludzi a nieproszonych gości trakt napędził? Nie chcę ja tego! — Wczorajszy dzień jest też prawodawcą jutra: