Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

chodziłem do miasteczka, szukając, czy gdzie ludzkiej twarzy nie ujrzę: ach! okropności!
— Cóżeś widział?
— Poczwary, panie! Wie pan, że tutejsze kobiety, ba! warszawskie przekupki podobniejsze od nich do kobiet; tyle tylko, że na czterech nogach nie chodzą.
— A! wiem, to ci tu tak, babiarzu nieznośny, ładnych twarzyczek braknie.
— Jaśnie panie! — prostując się rzekł Staś — nie kobiet, ale przyzwoitego towarzystwa.
Rozśmiałem się na całe gardło. Staś dodał:
— Niech ich wszyscy djabli porwą! — I odszedł.
Zasnąłem rozweselony jego gawędą, której ci tu tylko cząstkę gorszą wypisałem.
Chciałbym ci w niniejszym skrypcie (jak widzisz uczę się miejscowego języka) przesłać dopełnienie moich obserwacji nad dziadem i krajem, w którym zamieszkałem: ale nic jeszcze z obojga nie rozumiem. Największą dla mnie dekonfiturą jest, że bogactwa pana koniuszego pojąć nie mogę: wszyscy mówią, że bogaty, wiem sam, że ogromne dobra do niego należą, długów nie ma, lub jeśli je ma, to małoznaczące; a tu z bliska przysłuchując się, przypatrując mu się, widzę niezrozumiałą oszczędność, do skąpstwa posunioną, słyszę same tylko narzekania na ciężkie czasy. Jest zapewne klucz do tej zagadki jakiś, którego ja nie mam jeszcze.
Nigdzie znaku zamożności, tak jak ja ją pojmuję, wszędzie dla mnie zakryte i dziwne rzeczy. Jeżdżąc z dziadem na polowania, widziałem mnóstwo jakichś niby ponachylanych ogromnych budowli, stojących po polach. Pytałem go co to jest? odpowiedział mi z uśmiechem, pocierając czuprynę: