Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

Uśmiechnąłem się.
— A! dalibóg nie mogę — dodał. — Najprzód, że to czyste piekło; po wtóre, że ludzie chytrzy i źli jak sto djabłów, a zdają się na pozór Bogu ducha winni; po trzecie, że tu taki ani żyć, ani gadać nie umieją, i przyjdzie z niedostatku, z nudy skonać.
— Delikatniejszy, widzę, jesteś odemnie?
— Ja nie wiem, i dziwuję się jak to pan znosi.
— Muszę.
— Panie! wracajmy do Warszawy, zaklinam pana na wszystko; my tu zginiemy. Lud dziki, życie osobliwsze, żadnej twarzy przyzwoitej, suknie, powozy, jadło, obyczaje azjatyckie, przedwieczne: to nie do wytrzymania. Pan nie widzi jak ja chudnę?
— Biedny Stasiu! gorączkujesz się i głowa ci się zawraca; trochę cierpliwości.
— Niech pan sam sądzi, niech pan sądzi, czy ja tu żyć, czy my tu żyć możem? Namżeto, cośmy krocie zjedli w Berlinie, Poznaniu i Warszawie, wśród najlepszego towarzystwa, wśród najszumniejszych zabaw, wśród najwytworniejszego życia: namżeto tu rdzawieć i ginąć tak marnie?
— Dlaczegoż ginąć mamy? — rzekłem po cichu.
— Ja Pana nie rozumiem i zazdroszczę, że pan tak się łatwo ze wszystkiem oswoić umiesz; ale ja, prosty sługa, mrę panie, mrę: w ostatku i czytać nawet nie mam co. Mrę panie!
— Biedny Staś! Trucizny ci jednak nie dali, spodziewam się.
— Co dzień mi ją dają: choruję od ich wódki, jadła, od posłania, od towarzystwa, od powietrza. Pan nie czuje, jak tu powietrze przesycone smolnym dymem? Wczoraj