Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —

Jakkolwiek jestem przygotowany na wszystko, nie przewiduję, żebym tu, co się nazywa, żyć i wyżyć potrafił. Ale że zawsze czas sobie w łeb wypalić, mogę z tem jeszcze poczekać, choćby przez ciekawość, bo mnie to ich życie drażni, istotnie jak nierozplątana zagadka. Bądź mi zdrów i szczęśliwy! Żegnam cię do przyszłej poczty.

Twój Jerzy.

P. S. Ze łzami w oczach czytam tu starego przeszłorocznego Kurjerka Warszawskiego, w którego kilka numerów lakierowane buty moje obwinięte były. Ma on dla mnie urok niewypowiedziany: opowiada mi przeszłość, choć nie w wyszukanych wyrazach, ale zawsze i to odłamek przeszłości. Dobre i to... A! nieoceniony Kurjerek! Co za styl! jaka rozmaitość przedmiotów! ile dowcipu w zagadkach! ile charakteru w ogłoszeniach! jak w nim promienieje Warszawa, jak z niego bije jej życie!
Wystaw sobie, że mi cygar zabrakło! Tytoniu nawet nie ma: wyprawiono za nim piechotnego posłańca o sześć czy dziesięć mil; i palę tymczasem, dla nieszczęśliwego nałogu, coś, co tu nazywają Zalibockim (Zabijackim raczej). Umarłbyś powąchawszy. Trucizna! Do czego to nałóg prowadzi!! Staś stał mi się milczący i ponury, a w dodatku butów nie czyści, dowodząc, że na Polesiu rzecz to jest całkiem niepotrzebna.




III.
Kochany Munciu!

Nareszcie zaczynam poznawać tutejsze sąsiedztwo: był wczoraj pan kapitan. Winszuj mi poznania kapitana!