Dziennik podróży do Tatrów/Jazowsko, — Łącko. — Pogranicze górali białych i czarnych. — Krościenko. — Pieniny. — Czorsztyn

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAZOWSKO. — ŁĄCKO. — POGRANICZE GÓRALI BIAŁYCH I CZARNYCH. — KROŚCIENKO. — PIENINY. — CZORSZTYN.
30 Kwietnia 1832.

Przez dobrą jeszcze milę, jedzie się ze Starego Sącza doliną Sandecką, pomiędzy osadami niemieckiemi, po drodze wygodnéj; tam dopiéro przeprawa przez Dunajec rozdziela z żyznemi Sandeckiemi polami i widokami równin, a wieś Jazowsko jest już jednym z punktów téj linji, która oddziela siedziby właściwych górali od mieszkańców płaszczyzn; mieszkańcy téż z za Jazowska zowią cały kraj aż po tę linję, Polską. I w rzeczy saméj od Jazowska wszystko się zmienia: inna postać ziemi, inny lud pod wszelkim względem. Dolina zwęża się w kręty, ciasny wąwóz, wzgórza coraz wyższe i przykrzejsze; bukowe lasy przemagają: owies najgłówniejszym przedmiotem rolnictwa; ów Dunajec jasny, poważny dotąd zaczyna się pienić, szumieć po dnie płytkiém i kamienistém, jest ciągłym wodospadem, tém bystrzejszym, im bardziéj zbliżamy się ku jego początkowi; ogromne krągłe kamienie, które coroczna powódź nanosi i wyrzuca, zalegają jego brzegi.
Droga téż nie bardzo wygodna, jakkolwiek nie szczędzą starań około dobrego jéj utrzymania: od samego Jazowska idzie ona wciąż nad Dunajcem, to zbiegając ku niemu, to pnąc się wyżéj i coraz wyżéj, wzdłuż prostopadłych prawie uboczy, które w języku góralskim zowią się obłazy. W Łącku jeszcze raz podróżny odpoczywa na miłym ustępie obszernéj dosyć równiny, ale tam przygotować się potrzeba do trzechmilowéj podróży po górach i głębiach na przemian; przeprawę tę, możnaby porównać z kołysaniem się okrętu na wzburzoném morzu. Mimo to miłośnik przyrody niemoże tu doznać nudów i mimowolnie zapomina przykrości niewygodnéj jazdy. Wieczny szum Dunajca bielącego się pianami w zielonawém korycie, podniebne z każdéj strony wzgórza, rozpuszczające aż do stóp samych płaszcze z lasów po największéj części brzozowych i bukowych; przepaściste ich szpary, zkąd biją głośne potoki, nagie ogromy głazów wychylające się z zieleni polan i borów, albo siedzące tuż przy drodze z pochylonemi nad nią głowami; siedziby goralów, to długim rzędem pilnujące rodzinnéj wody, to pojedyńczo ukryte i ledwo dojrzane w gęstym lesie, pod wytoczoną górą, na swojéj dolinie, przy swoim potoczku, wiążą się co krok, co skręt drogi, dla urozmaicenia widoku podróżnego.
Przydajmy przewiew górskiego powietrza, rozproszone do koła trzody, donośne ich dzwonki, śpiewy i flety pasterskie, górala snującego się lekko po miejscach ledwo przystępnych i dojrzanych, w jego kuséj guni, w kapelusiku okrągłym, ozdobionym świeżą gałązką: a doznane w rażenie będzie snem przepowiednim uczuć, które niebawnie w całéj zupełności się rozwiną. W takiéj okolicy leżą Kamienica, Ochotnica i Tylmanowa, zamieszkane przez górali zwących się białymi, dla różnicy od górali czarnych, którzy się gnieżdżą w głębszych już górach.
Dzień pogodny dogrzewał, ale między górami przeciągał wiatr ostry; śniegi nocne leżały na wznioślejszych szczytach; dolna połowa zieleniła się trawą i pękającémi drzewy, wyższą rumieniły półożywające buki; nagle ukazało się Krościenko. — Mała dolinka, jak żeby góry tyle tylko się rozstąpiły, aby zrobić miejsce téj osadzie, rozwija się przed nią. Olbrzymie Pieniny ze skał poprzerastałych lasami, nagle się podniosły, a ściśnione domy Krościenka i kościołek jego o czarnym dachu, przyparte do podnóża Pienin, wydawały się, jak dzieło malarskiego pęzla, na zieloném tle lasów. Dunajec wychodzi tu od południa i oblewa zachodnią stronę Pienin i Krościenka. Pasmo nagich wzgórzów po tamtéj stronie Dunajca, obfituje w kwaśne mineralne źródła. Szczawnice, o milę stąd odległe zdawna już słyną; źródło wody Krościanskiéj zaczyna być dopiéro uczęszczane. Do przeciwnéj strony Pienin przytyka granica Węgierska, łożem Dunajca odkréślona.
Pieniny są najwyższe w paśmie przedgórném Tatrów; ozdabia je nadto urok spomnień dziejowych. Na ich to warownym szczycie wznosił się ów zamek, w gruzy dzisiaj zamieniony, gdzie Bolesław Wstydliwy z Kunegundą znaleźli schronienie przed Tatarami. W ich skałach pokazują dotąd pieczary, długie do 200 stóp, które miały należéć do zamku, i stanowić część podziemnéj jego wycieczki.
Z Krościenka skręca się droga na zachód: do Czorsztyna tylko mila, a Czorsztyn strzeże wstępu do Nowotarskiéj doliny.
Kto zbliżał się do miejsc, do istot najmilszych sobie, ten pojmie mój słodki niepokój, moją radość, że niebawnie ujrzę główny cel mojéj podróży, owe Tatry!... ale co nieprzyjemności przytém: droga jak na przekor najgorsza w świecie, w połowie kamieniste koryto potoku zupełnie jak przez Poleśnicę, drugie pół wciąż pod górę — nie wytrzymałem, zdrzymnąłem się. Zbudziło mię trącenie towarzysza podróży: podnoszę rozdrzymane oczy, zwracam je za jego palcem, «otóż i Tatry!» rzekł. — Tatry! zawołałem, w dziecinném uniesieniu, w zdumieniu, w radości, Bóg wie w jakich uczuciach. Byłem już na wysokości zamku Czorsztyńskiego, i w rzeczy saméj miałem Tatry przed sobą w całéj ich okazałości. Chociaż między mną a niemi, leżał rzadki las świerkowy, ujrzałem je przecię wyraźnie, i nigdy nie zapomnę tego pierwszego ich zjawienia się, nigdy już może późniéj nie widziałem ich takiemi: zgasło też przy tém wrażeniu wszystko co doświadczałem na ich widok z miejsc oddaleńszych. Rażąca białość śniegu, pokratowana w rozliczne wzory ciemnemi pręgami opok, pokrywała cały ten ogrom; nadzachodnie słońce cieniowało blado-rumianém światłem... nie śmiem kończyć obrazu... Gdybym powiedział, że Tatry objawiły mi się w olbrzymiém, nieobejrzaném widzeniu za obłokiem bengalskiego ognia, żem zajrzał w zwierciadło najczystszego nieba, i to jeszcze byłoby niedostateczne: tak uroczy był błękit odziewający Tatry, taki był ich widok przez siatkę świerkowego lasu. I niecały jeszcze ogrom widziałem; znaczną jego część zasłaniały leżące na drodze wzroku węgierskie przedgórza.
Powóz témczasem szybko się toczył, las gęstniał, droga spuszczała się w dolinę; mój widok zakrył się górami bliższemi, przeminął jak sen, ale wiem, że go odzyskam w dolinie, pragnę jak najrychléj znaleźć się w dolinie. Témczasem droga okrąża, niby z uszanowaniem, szczyt uwieńczony gruzami Czorsztyna, zbiega nad Dunajec, skręca się przy Dunajcu na zachód. Jestem wreszcie na dolinie Nowotarskiéj. Tatrów jeszcze nie widać; zasłania je szereg skał, które jak mur samorodny podnoszą się na przeciwnym brzegu Dunajca: przegroda urocza, ale w téj chwili nieznośna dla mnie. Pragnę ją przeminąć, przemijam nakoniec, ale w téjże chwili chmury białe, olbrzymie przewalają się z wyższej Tatrów części, zapuszczają jakby zasłonę na cały ich ogrom, a mnie odejmują nawet nadzieję odzyskania go dzisiaj. Cóż robić?...
Szybko przebyliśmy Maniową, Charklową, wsie leżące na naszéj drodze, i w godzinę stanęliśmy w Łopusznéj, przed domem dziedzica téj wsi, a towarzysza mego w téj podróży.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.