Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tatry przed sobą w całéj ich okazałości. Chociaż między mną a niemi, leżał rzadki las świerkowy, ujrzałem je przecię wyraźnie, i nigdy nie zapomnę tego pierwszego ich zjawienia się, nigdy już może późniéj nie widziałem ich takiemi: zgasło też przy tém wrażeniu wszystko co doświadczałem na ich widok z miejsc oddaleńszych. Rażąca białość śniegu, pokratowana w rozliczne wzory ciemnemi pręgami opok, pokrywała cały ten ogrom; nadzachodnie słońce cieniowało blado-rumianém światłem... nie śmiem kończyć obrazu... Gdybym powiedział, że Tatry objawiły mi się w olbrzymiém, nieobejrzaném widzeniu za obłokiem bengalskiego ognia, żem zajrzał w zwierciadło najczystszego nieba, i to jeszcze byłoby niedostateczne: tak uroczy był błękit odziewający Tatry, taki był ich widok przez siatkę świerkowego lasu. I niecały jeszcze ogrom widziałem; znaczną jego część zasłaniały leżące na drodze wzroku węgierskie przedgórza.
Powóz témczasem szybko się toczył, las gęstniał, droga spuszczała się w dolinę; mój widok zakrył się górami bliższemi, przeminął jak sen, ale wiem, że go odzyskam w dolinie, pragnę jak najrychléj znaleźć się w dolinie. Témczasem droga okrąża, niby z uszanowaniem, szczyt uwieńczony gruzami Czorsztyna, zbiega nad Dunajec, skręca się przy Dunajcu na zachód. Jestem wreszcie na dolinie Nowotarskiéj. Tatrów jeszcze nie widać; zasłania je szereg skał, któ-