Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaczyna się pienić, szumieć po dnie płytkiém i kamienistém, jest ciągłym wodospadem, tém bystrzejszym, im bardziéj zbliżamy się ku jego początkowi; ogromne krągłe kamienie, które coroczna powódź nanosi i wyrzuca, zalegają jego brzegi.
Droga téż nie bardzo wygodna, jakkolwiek nie szczędzą starań około dobrego jéj utrzymania: od samego Jazowska idzie ona wciąż nad Dunajcem, to zbiegając ku niemu, to pnąc się wyżéj i coraz wyżéj, wzdłuż prostopadłych prawie uboczy, które w języku góralskim zowią się obłazy. W Łącku jeszcze raz podróżny odpoczywa na miłym ustępie obszernéj dosyć równiny, ale tam przygotować się potrzeba do trzechmilowéj podróży po górach i głębiach na przemian; przeprawę tę, możnaby porównać z kołysaniem się okrętu na wzburzoném morzu. Mimo to miłośnik przyrody niemoże tu doznać nudów i mimowolnie zapomina przykrości niewygodnéj jazdy. Wieczny szum Dunajca bielącego się pianami w zielonawém korycie, podniebne z każdéj strony wzgórza, ruzpuszczające aż do stóp samych płaszcze z lasów po największéj części brzozowych i bukowych; przepaściste ich szpary, zkąd biją głośne potoki, nagie ogromy głazów wychylające się z zieleni polan i borów, albo siedzące tuż przy drodze z pochylonemi nad nią głowami; siedziby goralów, to długim rzędem pilnujące rodzinnéj wody, to pojedyńczo ukryte i ledwo dojrzane w gęstym lesie, pod wytoczoną górą, na swojéj dolinie,