Przejdź do zawartości

Dzielny rogacz/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Dzielny rogacz
Podtytuł Baran Górski
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. Krag
Podtytuł oryginalny The Kootenay Ram
Pochodzenie oryginalne Lives of the Hunted
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII.

W górach na południe od Szczytu Baraniego, rzeka Yak wypływa z głębokiego jaru, mającego przynajmniej 500 stóp głębokości. Bezpośrednio zaś na południu leży pagórkowata dolina, łącząca się z jarem rzeki Yak i w końcu wznosząca się jako długie wzgórze ponad łożyskiem szumiącej rzeki.
Dolina ta stanowi dobre pastwisko owiec i zdarzyło się, że właśnie na tę polankę trafił Scotty ze swym znajomym Lee i trzema jego psami wilczemi w chwili, gdy Rogacz pasł się na niej spokojnie. Ostrożnie przystanęli i zbadawszy położenie, podążali w ukryciu ku upatrzonemu punktowi. Ale stała się zwykła rzecz: o spodziewanej zdobyczy ani mowy! Wprawdzie widać było ślady barana, ale jego ani widać ani słychać. Byłby znowu Scotty uwierzył, że się dał zwieść łudzącym śladom, gdyby nie psy, które zwęszywszy wszystkie zakątki, podskoczyły naraz naprzód z głośnem ujadaniem, poczem dało się widzieć potężne, szare zwierzę z białą gwiazdą.
Był to Rogacz, cudowny baran górski. Przeskakując nizkie zarośla, skacząc po zrębach skalnych, przechylając się i kołysząc, bujając gibko, pewnie, błyszcząco poruszał swemi wielkimi rogami na głowie tak lekko, jak pani strojna kolczykami, potem wskoczył w ukryte miejsce, gdzie stało jego stado i znikł.
Już kilka kul przeleciało mu około głowy, gdy w tejże chwili wyskoczyły wszystkie trzy psy i wypadkiem zasłoniły sobą uciekającego barana więc zaprzestano strzelać.
Naprzód, wciąż dalej, baran znowu na czele swego stada, a psy za niemi, ponad wyżyną pędziły, jakby płynęły, żeglowały lub fruwały; coraz to na innym szczycie było ich widać.
Już, już chwilami zdawało się, że dosięgną swej ofiary, ale stanowczo owce miały przewagę na poszarpanych skałach. Tymczasem obydwaj myśliwi biegli za niemi, jeden z prawej strony, drugi z lewej.
Rogacz odcięty w ten sposób od szczytu, rzucił się w stronę polany, przylegającej do jaru. Teraz rozpoczęły się prawdziwe wyścigi. Naprzód, naprzód, coraz bardziej ku południowi! Teraz psy zyskały na czasie, mając równy grunt pod nogami i już miały dosięgnąć najbliżej nich będącą owcę, gdy wtem Rogacz przystanął i puściwszy stado naprzód, znalazł się na końcu. Znowu natrafiono na pagórki, i owce, mając tu przewagę nad psami, odsunęły się od nich znacznie. Dwa, cztery, sześć kilometrów dzieliło ich.
W końcu dotarły do brzegu skalnego, tuż nad jarem i stanęły przytulone do siebie pełne strachu, tuż pod niemi widniała głęboka przepaść, za niemi zaś trzy krwiożercze psy i dwu jeszcze bardziej krwiożerczych ludzi.
W kilka sekund potem ukazał się Rogacz. Widząc się otoczonym niebezpieczeństwami ze wszystkich stron, odwrócił się i stanął do walki, gdyż dzikie zwierzę nie poddaje się nigdy.
Znajdował się na takiej odległości od psów, że myśliwi mogli strzelać. Psów nie bał się, ale fuzje oznaczały pewną śmierć. Nie było tedy żadnej możliwości ucieczki. Granitowe ściany skalne były twardsze i bardziej niemiłosierne od ludzkiego wroga. Już tylko tysiąc stóp dzieliło go od psów, pięknych, odważnych stworzeń, żądnych walki i zwycięstwa, i nie mniej tryumfujących już od myśliwych. Tam czekała pewna śmierć, a tu wątpliwe nadzieje.
Nie było chwili czasu do stracenia, Rogacz-przodownik musiał działać. Trzydzieści stóp poniżej, po środku zawrotnej przepaści był jeden jedyny wystający wyrąb skalny, nie większy od nosa, śpiczasty jak igła. Rogacz skoczył na niego, a po chwili nie dłuższej od jednego uderzenia serca, skierował skok swój na drugą stronę przepaści, gdzie bystre jego oko dojrzało znowu podobny zrąb. Silne jego nogi odbiły się i poniosły go, a stąd dalej i dalej, naprzód i w tył, na prawo i lewo, czasem na jaką niewielką nierówność skały, na której jego elastyczne kopyta zatrzymały się tylko po to, aby przeskoczyć na drugie miejsce. I tak dalej, robiąc skoki po piętnaście do dwudziestu stóp, dotarł do wyskoku skalnego gdzie mógł bezpiecznie spocząć.
Za przykładem jego, podniecane gwałtowną ucieczką, leciały za nim wszystkie owce: wielki wodospad owczy. Gdyby Rogacz choć raz chybił, byłyby wszystkie przepadły, dzięki jego zręczności i im udawało się szczęśliwie: jedna za drugą przeskakiwały przepaście, zatrzymując się tak długo, jak ich przewodnik, opanowując najmniejsze wyniosłości swemi mięśniami i kopytami z nadzwyczajną zręcznością i równowagą.
Ale właśnie w chwili, gdy ostatnia owca dotknęła drugiego zrębu skalnego, zakotłowały w powietrzu trzy żółto-białe stworzenia z przeraźliwym krzykiem, i znalazły się w okamgnieniu w przepaści.
Nie cofające się przed niczem, nieustraszone psy, nie wahające się nigdy w pogoni za wrogiem, nie przypuszczały nawet, ze w tym wypadku odwaga ich równać się będzie ich zgubie. Gdy się opamiętały, było już zapóźno.
Rogacz stał bezpieczny u brzegu rzeki, a w nurtach jej ujrzał bezkształtną żółto-białą masę, w górze zaś słychać było gwizdy i nawoływania myśliwych.
Scotty i Lee stali oszołomieni na brzegu przepaści. Owce i psy znikły, jedne i drugie zdawały się stracone bezpowrotnie.
Scotty przeklinał, a Lee’go dusiły straszne uczucia, które ten tylko zrozumieć potrafi, kto wie, co to jest stracenie w tragiczny sposób rasowych psów.
— Brau, Rollo, Ida — wołał rozpaczliwym głosem. — Ale jedyną odpowiedzią był świst i gwizd wschodniego wiatru, unoszącego się z jaru.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.