Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/20. czerwca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
20. czerwca.

Zwiedziłem dziś folwark Krąża, stajnie, obory, owczarnie. Niewyzyskane na każdym kroku bogactwa. Stajnia ma piękne okazy cugantów, czwórki niedobrane maścią, lecz bardzo cenne, utrzymane dobrze. To zasługa Bogdziewicza. Stadnina liczna i ładna, po reproduktorze, angliku pełnej krwi, Bedfordzie. Stare już konisko nad porcelanowym żłobem zapada w spleen, rozmyślając na temat: „Było się kiedyś pierwszym Adonisem stajni... a dziś „Vanitas Vanitatum“.
Budynki stajenne, wozownie, szorownie zachowały dotąd piękno dawnej świetności.... ale znać tu już ząb czasu i odczuwa się dotyk ręki starej służby bez pańskiego oka, które tuczy i gładzi.
Nietylko ospały Bedford, ale wszystko dokoła niego zda się również wzdychać na nutę „Vanitas“. Karety, powozy poobrywane, dawno nie widziały rymarza. Kareta antyk, na pasach staroświeckich, wewnątrz z salonikiem, umywalnią, stołem obiadowym i stolikiem do kart, wybita błękitnym adamaszkiem, pełna złoceń, zaciekawiła mnie najwięcej. Podobno Stanisław August Poniatowski jeździł nią, zwiedzając tutejsze okolice i będąc Podejmowanym w Krążu, przez któregoś prapradziada Tymoteusza Poboga, którego owa kareta była własnością. Zaprząg do tej landary na 8 koni, złocony, wysadzany konchą perłową i turkusami... poobdzierany bezlitośnie.
Wogóle nie szanują tu pamiątek, co mnie rozgoryczyło. Powiedziałem Bogdziewiczowi swoje uwagi.... odrzekł z flegmą:
— Toż i człowieka, nie myj-żeż, nie ogól-żeż, nie ubierz, a zostaw bez opieki, będzie to samo. Żeb nie ja i Krzepa, co skurzamy pył, a straszymy szczury, jonże pan Gabrjel i nie spojrzy w tę stronę — a.... Ona.... starsza Pani — poprawił się — tyle o to dba, co i o zamek. Ot kiedy jasny pan dziedzic u nas będzie, tak by i co innego było!
Zagadałem starego satyra, rozumiejąc intencję jego słów.
Obora ma piękne holendry, ale prowadzona nieracjonalnie, bez selekcji hodowlanej i bez celu. Wszystko mleko idzie na dwór.
W owczarni zabytki skarlałe hiszpańskich Negretti i Merynosów, wełnę kupuje żydek....
Brak organizacji i intensywnego czynu.
Namawiałem Gabrjeła, po drugiem śniadaniu, na konną przejażdżkę. Wahał się, certował, był niechętny. Wreszcie dał się namówić, głównie dlatego, że Weroninka wyraziła wątpliwość co do jego sportowych zdolności, parsknąwszy krótkim śmieszkiem ironji.
Bogdziewicz, wezwany przez Gabrjela do oranżerji, otrzymał od niego polecenie osiodłania koni. Chłop zrobił wielką minę zdumienia.
— Jasny pan na Zoożu?...
Była w tych paru słowach wiele znacząca intonacja.
Dla siebie wybrałem upatrzonego szpaka, wielkiej krwi, przypominającego fantazją mego Demona w Uchaniu. Chciałem iść do stajni, lecz Gabrjel oparł się temu. Podprowadzono konie do pawilonu. Zrozumiałem teraz intencję słów Bogdziewicza i śmieszek Ślazówny. Podano wysokie, przenośne schodki z cieplarni i Gabrjel przy pomocy Bogdziewicza ładował się na szeroką jak fotel kulbakę... Koń, Zooż, nie bardzo płomienny, ale żywy skoczył w bok i Gabrjel utknął nosem w grzywę.
Babka Gundzia wzruszyła ramionami ostentacyjnie.
Próba druga.... trzecia,... Gabrjel zieleniał, klął w pasji i od cymbałów wymyślał stangretowi. Bogdziewicz odpowiadał z flegmą niewzruszoną i zdaje się celowo utrudniał Gabrjelowi zainstalowanie się na kulbace. Widząc tę scenę już z siodła, chwyciłem za uzdę Zooża, osadzając go silnie na miejscu. Gabrjel wsiadł niezgrabnie i poprawiając monokl, spytał zadyszany:
— Czy ta bestja nie zwali?....
Rzucił oczyma na prawo, gdzie z poza gaiku wyglądała główka Weroninki.
— Jak jasny pan nie zechcesz tak i nie zwali — zaopinjował Bogdziewicz.
Ja zaś miałem poważne wątpliwości. Ruszyliśmy.
— Omijajcie rzekę! — krzyknęła babka. Gabrjel nie lubi kąpieli a zdaje się pewna.
Gabrjel zaklął przez zęby, a gdy już byliśmy za bramą, warknął zły.
— Ją spławić jak czarownicę.... rzeka by zakipiała od tego piekielnego ozora.
— Jak ty się o babce wyrażasz Gabrjelu?....
— Jak o każdej wiedźmie.... Ty się na niej nie poznałeś dotąd?.... Wyglądasz na sprytniejszego... Czego ta cholera tak trzęsie? Prrrr.....
Puściłem szpaka tęgiego kłusa. Zooż podążał za nim.
Nagle krzyk. Gabrjel, leżąc prawie na grzbiecie konia, trzymał się karku obu rękoma, nogi w pozycji komicznej.... mina zabawna z przerażenia, — monokl na sznurku tańczy przed łbem końskim, jakby chciał wpaść na oko Zooża.
— Stój! Rom...mman to byd....dlę mnie strat...tuje... O jej.... Oj!....
Zanim dopadłem, Gabrjel był już na ziemi... Zooża zatrzymałem. Chciałem wracać do domu, ale Gabrjel zaciął zęby.
— Nie! Ja nauczę to podłe bydlę moresu.... ale jak wsiąść?
Długo nie namyślając się podniosłem Gabrjela pod pachy i posadziłem na siodło.
— Goljat!... a to dopiero Goljat z ciebie, Romku — pisnął Gabrjel.
— Dalej!....
Dalej było to samo, w końcu zaszła konieczność powrotu do domu. Babka Gundzia wyszła naprzeciw nas.... milcząca, ironiczna.... Na Gabrjela nie patrzała.
Bogdziewicz z triumfem w złośliwem oczku zabierał Zooża.
— Dobry koń, ale narwany — ostro rzekł Gabrjel — trzeba go objeździć. Jeżdżę tylko na rumakach dobrze ujeżdżonych....
— Nawet na wodowozie naszym, ślepym, nie radzę jeździć bez Romana, — docięła babka sucho.
Gabrjel poszedł do oranżerji, mrucząc impertynencje pod adresem babki, Bogdziewicza, Zooża i zapewne, moim?
Pojechałem tedy sam na pola i lasy....
Po paru godzinach hasania, postanowiłem odwiedzić rodzinne groby Pobogów, na cmentarzu we wsi kościelnej Krąż, o parę kilometrów od rezydencji. Spoczywa tam pradziad Hieronim.
Wśród olbrzymich lip, chyba siostrzyc Czarnoleskiej, wznosi się kaplica-mauzoleum — cała w ranach od poodpadanego tynku, starożytna wielce, stylem, ponura. Przez małą bramkę w murze, okalającym cmentarzysko, wszedłem tam, z lekkim, podświadomym dreszczem, jaki się odczuwa może zawsze, wchodząc z zalewiska słonecznego w mrok królestwa śmierci. — Na lipach gruchały gołębie, gdzieś z bagien dochodziło monotonne kumkanie żab, zresztą cisza, spokój letniego południa. Nastrój jednakże nie wesoły; błąka się melancholja, tchnienie z zaświatów, pogodne, lecz nie tą pogodą pól, okrytych zielonemi piórami kłosujących zbóż, gdzie wszystko woła o życie, tchnie życiem, daje życie. Tu snuje się dokoła smętna mgławica i słychać szept grobów: memento mori. Obchodziłem kaplicę, gdyż drzwi były zamknięte.... Zjawił się organista i otworzył dla mnie mauzoleum.
W ołtarzu Chrystus na krzyżu, dużo połamanych świec, stare malowidła w kurzu i pajęczynach, powietrze iście grobowe. Na ścianach tablice stare z szarego marmuru z napisami czarnemi, zamykające otwory do nisz, gdzie spoczywają zwłoki. Z dziwnem uczuciem stałem Przed grobem pradziada Hieronima. Historja mojej rodziny wydała się tu bardziej ponura i tem okrutniejsza tragedja tego ojca, który przez swój feudalizm wypędziwszy z domu syna, nigdy go już do zgonu nie widział i umierał z tęsknotą do niego, z żalem do siebie, ze skruchą wobec Boga.
Westchnąłem za Jego duszę.... Przyszły mi na myśl słowa, które od dzieciństwa słyszałem często z ust ojca, gdy modlił się z matką i ze mną przy ołtarzyku domowym.
„Winy dziadów i ojców naszych odpuść im, Panie, nie zsyłaj do serc naszych zawiści ni zemsty, ocal je od złych wpływów i podszeptów szatana, by dzieci nasze modląc się za nas w przyszłości, pamiętały tylko dobro czynione im przez nas“.
Przymknąłem oczy i ujrzałem obraz z dziecinnych i lat granitem wryty w mózg:
Matka moja przed obrazem Ostrobramskiej.... oczy matki słodkie, wzniesione do góry z tak potężną wiarą, z takiem natchnieniem modlitwy, że, będąc wówczas malcem, zapamiętałem wyraz Jej oczów anielskich. Obok matki ojciec, zawsze z tw arzą w dłoniach, zamodlony, poważny, i ja przy nich sześcioletni brzdąc, ukochany, choć z niesłychaną surowością wychowywany jedynak. Zastanawiały mnie wówczas słowa modlitwy ojca. Jakie to mogą być winy dziadów i ojców, czyli jak sądziłem w tedy mego właśnie ojca i... jak to szatan, znany mi z szopki, noszonej po Bożem Narodzeniu, może szeptać „skoro on tylko Heroda, zabitego przez kościstą śmierć, ciągnie do piekła na widłach“. Wspomnienia tamte są mnie zawsze drogie, wracam do nich z radosną pieśnią w duszy, bo tchną one tym samym czarem, jak naprzykład dzwonienie skowronka nad polami w krasie pierwszej runi wiosennej.
Obejrzałem wszystkie grobowce straszliwie opuszczone.
Na jednym napis: „Ksawery Zatorzecki“.
Nigdzie śladu bodaj starego wieńca, nigdzie kwiatka....
Spytałem o grób księdza Halmozena?
— A on nie tu, na własne żądanie leży gdzieindziej.
Poszliśmy aż na koniec cmentarza. Skromna mogiła darniną zarosła i wysoki dębowy krzyż. Żadnego napisu. Dokoła mogiły żelazny, grubo ordzewiały, pręt, na czterech podporach z dużych głazów. Obok ogromna brzoza płacząca, gałęzie jej, zwisając na krzyż, tworzą nad nim rozchwiany szelestny baldachim.
— Krzyż i barjerę postawiła służba zamkowa z Krąża, kamerdyner, borowy i kucharz, ojciec dzisiejszego stangreta. Oni podobno i brzozę zasadzili, to dawne czasy, ja nie pamiętam — rzekł organista....
— A dlaczego tak daleko? — spytałem przykro dotknięty, że mogiłą przyjaciela mego pradziada nie zainteresowała się babka.
— To był zakonnik, podobno pokutnik, chciał być pochowany pod samym murem, ale służba tu wybrała miejsce.
Po chwili niemej obserwacji organista spytał mnie trochę nieśmiało.
— A pan z Krąża?
— Jestem przyjezdny, bawię tam chwilowo.
— Słyszałem, że przyjechał Pobóg, prawnuk.... ostatniego.... może to.... pan?....
— Tak, ja nim jestem.
Organista poskoczył do mnie.
— To jasny pan obejmuje Krąż w dziedzictwo? Toż i chwała Bogu!.... Oto się Paschalis stary ucieszy. On czeka na Poboga już całe czterdzieści lat....
— Jestem Pobóg, ale nie dziedzic Krąża.... dziedzicami są państwo Zatorzeccy.
— Jasny pan dziedzic pierwszy był w kaplicy grobowej od czasu jak ja tu jestem, to znaczy od ośmnastu lat.... i na grobie księdza zakonnika napewno pierwszy raz był ktoś z Krąża, prócz służby, od czasu pogrzebu księdza. Tu, na te groby nikt nigdy z zamku nie przyjeżdża.
Było mi przykro....
Dlaczego taki brak pamięci o zmarłych u babki? Skąd w tej kobiecie tak mało uczuć?....
Przypomniał mi się grób matki mojej w naszej parafji. Jeden snop kwiecia otacza ładny pomnik.... Wędrówka ojca z laską, na górę cmentarną.... Jakiż to częsty widok z pól Uchańskich. Wszak w tej kaplicy leży nie tylko znienawidzony, zdaje się ojciec babki, Hieronim, ale i synowie, jeden z nich ojciec Gabrjela.
Czyż ta kobieta nie ma serca, żadnych uczuć rodzinnych? Nie dziwię się, że i Gabrjel jest głazem.
Ale u babki to chyba objaw nabyty od męża, w Gabrjelu oddziedziczony atawistycznie po ojcu. Pobogowie mają więcej uczuć, czy głębiej potrafią miłować....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.