Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widząc tę scenę już z siodła, chwyciłem za uzdę Zooża, osadzając go silnie na miejscu. Gabrjel wsiadł niezgrabnie i poprawiając monokl, spytał zadyszany:
— Czy ta bestja nie zwali?....
Rzucił oczyma na prawo, gdzie z poza gaiku wyglądała główka Weroninki.
— Jak jasny pan nie zechcesz tak i nie zwali — zaopinjował Bogdziewicz.
Ja zaś miałem poważne wątpliwości. Ruszyliśmy.
— Omijajcie rzekę! — krzyknęła babka. Gabrjel nie lubi kąpieli a zdaje się pewna.
Gabrjel zaklął przez zęby, a gdy już byliśmy za bramą, warknął zły.
— Ją spławić jak czarownicę.... rzeka by zakipiała od tego piekielnego ozora.
— Jak ty się o babce wyrażasz Gabrjelu?....
— Jak o każdej wiedźmie.... Ty się na niej nie poznałeś dotąd?.... Wyglądasz na sprytniejszego... Czego ta cholera tak trzęsie? Prrrr.....
Puściłem szpaka tęgiego kłusa. Zooż podążał za nim.
Nagle krzyk. Gabrjel, leżąc prawie na grzbiecie konia, trzymał się karku obu rękoma, nogi w pozycji komicznej.... mina zabawna z przerażenia, — monokl na sznurku tańczy przed łbem końskim, jakby chciał wpaść na oko Zooża.
— Stój! Rom...mman to byd....dlę mnie strat...tuje... O jej.... Oj!....
Zanim dopadłem, Gabrjel był już na ziemi... Zooża zatrzymałem. Chciałem wracać do domu, ale Gabrjel zaciął zęby.
— Nie! Ja nauczę to podłe bydlę moresu.... ale jak wsiąść?