Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zagadałem starego satyra, rozumiejąc intencję jego słów.
Obora ma piękne holendry, ale prowadzona nieracjonalnie, bez selekcji hodowlanej i bez celu. Wszystko mleko idzie na dwór.
W owczarni zabytki skarlałe hiszpańskich Negretti i Merynosów, wełnę kupuje żydek....
Brak organizacji i intensywnego czynu.
Namawiałem Gabrjeła, po drugiem śniadaniu, na konną przejażdżkę. Wahał się, certował, był niechętny. Wreszcie dał się namówić, głównie dlatego, że Weroninka wyraziła wątpliwość co do jego sportowych zdolności, parsknąwszy krótkim śmieszkiem ironji.
Bogdziewicz, wezwany przez Gabrjela do oranżerji, otrzymał od niego polecenie osiodłania koni. Chłop zrobił wielką minę zdumienia.
— Jasny pan na Zoożu?...
Była w tych paru słowach wiele znacząca intonacja.
Dla siebie wybrałem upatrzonego szpaka, wielkiej krwi, przypominającego fantazją mego Demona w Uchaniu. Chciałem iść do stajni, lecz Gabrjel oparł się temu. Podprowadzono konie do pawilonu. Zrozumiałem teraz intencję słów Bogdziewicza i śmieszek Ślazówny. Podano wysokie, przenośne schodki z cieplarni i Gabrjel przy pomocy Bogdziewicza ładował się na szeroką jak fotel kulbakę... Koń, Zooż, nie bardzo płomienny, ale żywy skoczył w bok i Gabrjel utknął nosem w grzywę.
Babka Gundzia wzruszyła ramionami ostentacyjnie.
Próba druga.... trzecia,... Gabrjel zieleniał, klął w pasji i od cymbałów wymyślał stangretowi. Bogdziewicz odpowiadał z flegmą niewzruszoną i zdaje się celowo utrudniał Gabrjelowi zainstalowanie się na kulbace.