Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXX.

Rano Twardowski, wróciwszy ze zwykłej przechadzki, zastał Wandę w hallu. Siedziała bezczynnie, zamyślona. Gdy otworzył drzwi, drgnęła tak silnie, że go to uderzyło. Wydało mu się, że przywitała go chłodno.
Wziął ją pod rękę i poprowadził na śniadanie. Siedli naprzeciw siebie.
— Moja matka pojechała do kościoła — rzekła jakimś dziwnym tonem, w którym było coś więcej, niż stwierdzenie zwykłego faktu.
Zauważył, że nie powiedziała “mamusia.”
— Umówiła się wczoraj z proboszczem — przypomniał.
Popatrzyła nań długo. Źrenice jej oczu były nienormalnie rozszerzone.
— Tak — mówiła raczej do siebie — spowiada się z jednego grzechu, za który pokutuje męczarnią całego życia...
Po chwili milczenia dorzuciła:
— Życie jest okrutne... bezlitosne...
Znów zamilkła. Nagle zwróciła się do niego:
— Powiedz mi, dlaczego nam zawczasu nie mówią, co to jest życie?... Dlaczego ukrywają przed nami, że jesteśmy skazane na mękę?...
Przeraził się. Ta dziewczyna, z której zawsze tryskała zdrowa energja, naraz zmieniła się w kłębek zmęczonych nerwów.
— Nie, moje serce — rzekł prawie po ojcowsku — życie nie jest męką. Ono jest walką, i w tem tkwi wielki jego urok. Spadają na nas ciosy, ale nie trzeba się pod niemi uginać.
— Mylisz się — odparła. — Ja nie mówię tak, dlatego że mi ojciec umarł...
Znów zauważył, że nie powiedziała “tatko.”
— Nie. To dla mnie ból wielki, ale go przezwyciężyłam i on mnie nie złamie. Od małego dziecka wiedziałam, że ludzie muszą umierać i że często umierają za wcześnie, jak moja rodzona matka. Są rzeczy gorsze niż śmierć...
W rozszerzonych źrenicach jej oczu migotał blask niezdrowy.
— Patrz na tę kobietę — mówiła dalej głosem drżącym — na moją przybraną matkę. Co ona przeszła! co cierpi nieustannie!... I cierpieniu temu niema końca... Tylko śmierć...
Nie umiał na to nic odpowiedzieć.
— Aja... — zawołała. — Ja nie popełniłam jej błędu, nie uciekłam od ciebie... Powinnam być szczęśliwa. Tymczasem...
— Co? — zapytał przestraszony.
— Boże, jak ja się męczę!... Ten strach, że mogę cię stracić... Nie wiem, czy boję się więcej o ciebie, czy o siebie. Bo gdybym ciebie straciła, już nie miałabym sił do istnienia...
W głosie jej nie było czułości, ale jakaś rozpaczliwa beznadziejność.
— Ależ, dziecko, przecie uwierzyłaś, że mi już nic nie grozi.
— Tak, powiedziałeś mi to i uspokoiłeś mię. Ale nie na długo... Dziś nie spałam: całą noc prześladowało mię poczucie, że jesteś otoczony niebezpieczeństwami. Cóż ja na to mogę poradzić!... Dopiero teraz dowiaduję się, co to jest nieodstępujący człowieka strach, smutek przygnębienie...
Słuchał jej z niewymownym bólem, z bólem matki, siedzącej przy łóżku majaczącego w gorączce dziecka. Jednocześnie nie przestawał myśleć. To było niepojęte. Śmierć ojca, którego bardzo kochała; odkrycie tragicznej tajemnicy przybranej matki, którą kochała bodaj jeszcze więcej — to wszystko nie tłumaczyło przerażającej w niej zmiany. Naraz przemknęła mu przez głowę myśl. Myśl śmiała, niejedenby powiedział — niedorzeczna... Dla niego jednak, ocierającego się od szeregu lat o zjawiska, których jedni nie uznają, gdy inni uważają je za nadprzyrodzone, myśl ta nie wybiegała poza kres rzeczy możliwych. Niezwykłych — tak, ale możliwych.
Wstał, podszedł do niej, pocałował ją w czoło.
— Chodź ze mną w pole — rzekł. — Tu, w domu duszno.
Wyszli do sieni. Naraz zatrzymał się.
— Nie widziałaś jeszcze bibljoteki — rzekł. — Chcesz wejść na chwilę?
Poszła za nim.
Otworzył drzwi i wprowadził ją. Zatrzymali się na środku wspaniałej sali. Rozglądała się szeroko otwartemi oczyma, on zaś uważnie patrzył na nią.
Nagle drżącą ręką uczepiła się go.
— Chodźmy stąd — wyszeptała — zabierz mnie... Coś strasznego ze mną się dzieje, ja tu zwarjuję...
Wyprowadził ją do hallu, stamtąd do przedpokoju. Pomagał jej włożyć płaszcz, zadzwoniwszy przedtem na Antoniego.
— Gdzie Piorun? — zapytał — idziemy w pole.
Za chwilę wpadł pies, i Antoni poprowadził ich ku wyjściu.
Dziewczyna przyglądała się, jak stróż odryglowywał furtkę.
Gdy znaleźli się za bramą, zwróciła się do niego z odcieniem ironji w głosie:
— To dlatego dom tak zamknięty i tak strzeżony, że ci nic nie grozi?...
— To dawny zwyczaj, z czasów stryja; jeszcze go nie zmieniłem...
— Proszę cię na wszystko, nie zmieniaj go...
Szli długo polną drogą w milczeniu. Wreszcie dziewczyna zaczęła mówić głosem już znacznie spokojniejszym:
— Ty pewnie myślisz, żem trochę warjatka. Nie protestuj: ja sama siebie pytam, czy to nie szaleństwo. Nie wmawiaj jednak we mnie, że wszystko, co się naokoło mnie dzieje, jest proste, naturalne i zrozumiałe. Ojciec mój umarł niespodzianie: zapewne przyśpieszyły mu śmierć te przejścia z majątkiem... To jeszcze można zrozumieć. Matka kochała twego stryja, a wyszła za mego ojca, bo ją okłamano, że jej ukochany jest szaleńcem. Dlaczego to zrobiono, w jakim celu?... Dlaczego twój stryj zamknął się w Turowie, w domu, ogrodzonym jak klasztor, strzeżonym, jak więzienie?... Dlaczego ciebie prześladują oszczerstwami prawie od chwili, kiedyś się pokazał w Warszawie?... A zamachy na twoje życie? czy one były tylko w związku ze sprawą Zbychowa?... A ten Culmer: skąd on się wziął? co on znaczy? dlaczego taki nikczemny żyd ma tyle zaufania u ludzi?... Czy to wszystko jest proste, naturalne?... W mojej biedniej głowie nie może się to pomieścić. Można stracić rozsądek...
Nie mógł zaprzeczyć, że dziewczyna mówi z sensem.
— Masz, kochanie, słuszność — rzekł. — Moja wina, żem ci wszystkiego nie powiedział. Nie miałem wszakże prawa odsłaniać przed tobą tajemnicy pani Czarnkowskiej, która się z tem wszystkiem ściśle łączy. Dziś, kiedy ją już znasz, mogę ci wszystko powiedzieć.
Wyłożył jej historję, swego stryja podobnie, jak mu ją niedawno wykładał ksiądz Rybarzewski. Zakończył swojemi przejściami z Culmerem i ogólnikowo ją powiadomił o walce prowadzonej z nim i grabarzami.
Słuchała chciwie, ale z coraz większym spokojem. Gdy skończył, rzekła:
— To wszystko jest dla mnie takie nowe i dziwne, że nie uwierzyłabym, gdybym nie od ciebie to słyszała. Ale, mój drogi, sam mówisz, że tych grabarzy jest mnóstwo. Więc to jest walka na całe życie?...
— A gdyby nawet?...
— Nic. Tylko chcę wiedzieć, chcę zrozumieć obowiązki twojej żony. Teraz, gdy wiem, co mię czeka, jestem spokojna.
Była istotnie prawie spokojna. I wyglądała już inaczej, niż rano przy śniadaniu. Znać było jeszcze na twarzy ślady nieprzespanej nocy, oczy były podkrążone, źrenice nie wróciły jeszcze do normalnych rozmiarów, ale już nie było w nich tego chorobliwego, nerwowego blask u: zaczynała patrzeć z nich zdrowa energja.
Twardowski z radością stwierdził tę zmianę i ciągle myślał, jak lekarz, obserwujący pacjenta. Uderzyła go inna jeszcze zmiana.
Wandeczka, ten żywy, tryskający energją dzieciak, raz powtarzający głupstwa, których napakowano mu w głowę, to znów rzucający oryginalne i dowcipne uwagi, czarująca w szczerości, podbijająca świeżym urokiem — ta Wandeczka znikła bezpowrotnie. Koło niego szła dojrzała kobieta, myśląca o swych obowiązkach i o odpowiedzialnościach, które na siebie bierze, silna moralnie, gotowa stanąć oko w oko z rzeczywistością życia. Porównywał je obie i nie żałował tamtej. Urok tej był mniej błyskotliwy, ale stokroć trwalszy. Pierwszy raz poczuł naprawdę, że jest związany z nią na zawsze.
Gdy wrócili do domu, pani Czarnkowskiej jeszcze nie było. Czekali z pół godziny, nim wróciła. Wyspowiadała się, wysłuchała mszy, poczem zaprosiła się do księdza Rybarzewskiego na kawę i przesiedziała u niego do południa. Mówiła o probosczcu z uwielbieniem.
— Jak ja panu dziękuję, że nas pan tu zaprosił! Ten ksiądz, jaki on mądry, jaki dobry! To wielki lekarz dusz ludzkich!... Nigdy nie myślałam, że tacy są na świecie. Ja już nie chcę mieć innego spowiednika. Jeżeli mię pan stąd wypędzi — rzekła ze smutnym uśmiechem — zostanę babą przy jego kościele.
Twardowski podszedł do niej, pocałował ją w rękę, mówiąc:
— Dom ten jest domem pani.
I dodał pocichu:
— Więcej, niż moim.
Wzięła jego głowę między swe dłonie i pocałowała w czoło.
— Mnie już nic więcej nie potrzeba i życie nic mi już dać nie może.
Po śniadaniu Wanda z polecenia Twardowskiego poszła do siebie spocząć po nieprzespanej nocy.
Przed wieczorem Twardowski pojechał do miasteczka po doktora, żeby go przywieźć na obiad. Wracając z nim do Turowa, opowiedział mu pokrótce historję pani Czarnkowskiej i swego stryja, żeby się czasem doktór, nieświadomy rzeczy, nie wyrwał z czem, coby mogło zaboleć biedną kobietę.
Z przykrością dowiedział się od Wandy, że nie mogła zasnąć, i spostrzegł, że znów wygląda gorzej.
Przy obiedzie ratował sytuację proboszcz, który mówił więcej, niż wszyscy inni razem. Chwilami udawało mu się nawet wywołać uśmiech na smutnych twarzach pani Czarnkowskiej i Wandy.
Pod koniec obiadu Wanda przyznała się, że całą noc nie spała.
— Czy to się pani często zdarza? — zapytał doktór.
— Właściwie nigdy. Czasem, gdy miałam o czem myśleć, długo nie mogłam zasnąć. Ale pierwszy raz zdarzyło mi się nie spać do samego rana.
— Żałuję, żem nie przywiózł z sobą podręcznej apteczki...
— Daj doktór spokój ze swoją apteczką! — zawołał ksiądz. — Taką młodą osobę taką chodzącą świeżość truć waszemi paskudztwami!...
W tej chwili Antoni zaczął nalewać stary tokaj, który niegdyś księdzu tak zaimponował. Chciał zacząć od pani Czarnkowskiej, ale i ona i po niej Wanda odmówiły.
— Tego pani musi się napić — rzekł ksiądz do Wandy. — To jest najlepsze lekarstwo. Napewno pani po niem będzie dobrze spała.
— Ależ ja wina nie lubię i nigdy go nie piję.
— Właśnie dlatego. Jeżeli ono nam, starym pijakom, sen przynosi, to cóż dopiero osobie nieprzyzwyczajonej! Doktorze, powiedz swoje słowo!
— Ja tylko mogę zalecić — rzekł doktór.
Ksiądz próbował namówić i panią Czarnkowską, ale ta się stanowczo oparła.
Dziewczyna, spotkawszy się z zachęcającym wzrokiem narzeczonego, podniosła z niedowierzaniem kieliszek do ust i zatrzymała go przy ustach. Patrząc na Twardowskiego, ciągnęła powoli szlachetny napój, aż wysączyła kieliszek do dna.
— Proszę mi dolać! — zawołała, wywołując przestrach na twarzy pani Czarnkowskiej.
— Brawo! — zawołał ksiądz. — Ale to będzie ostatni. Więcej pani nie damy. Dziewczyna wolniej już zaczęła ciągnąć wino z drugiego kieliszka, nie odrywając oczu od narzeczonego, jakby pytając, czy aprobuje jej nadużycie.
Twardowski widział, że odbywa się w niej walka między jego wpływem, wlewającym w jej duszę wiarę, spokój i odwagę do życia, a innym — wiedział już, skąd pochodzącym — który budzi w niej niepokój i nastraja ją na beznadziejny smutek. Na kieliszek wina przy jej ustach patrzył, jak na swego sojusznika.
Wysączyła go do dna i wstała.
— A teraz dobranoc państwu — idę spać.
Widoczne było, że w głowie jej się trochę kręci
Pani Czarnkowska też się pożegnała i razem wyszły.
Twardowski naraz uczuł wstręt do myślenia na trzeźwo. Zachciało mu się pić aż do upojenia.
Wychylił do dna swój kieliszek i sięgnął po butelkę.
— Nie rozumiem, skąd ta nagła bezsenność u panny Czarnkowskiej — rzekł doktór. — Nie sprawia wrażenia osoby z natury bardzo nerwowej.
— Bo nią nie jest — odrzekł Twardowski. — Ale wy nic nie pijecie. Chciałbym sobie dolać, a muszę czekać na was.
Ksiądz patrzył nań badawczo.
— Cóżto się z panem dzieje? — zapytał. — Zaczyna się pan kochać w węgrzynie?...
— Chcę dziś pić i chciałbym, żebyście wy byli mniej trzeźwi.
— A to dlaczego?
— Bo życie jest mniej trzeźwe, niż wam się zdaje.
Ksiądz wytrzeszczył oczy. Od początku uważał Twardowskiego za najtrzeźwiejszego człowieka na świecie.
Gospodarz napełnił wypróżnione kieliszki i zadzwonił na Antoniego. Kazał podać kawę w bibljotece i przynieść nową butelkę wina.
Niech ksiądz patrzy na doktora — mówił. — Męczy go pytanie, dlaczego moja narzeczona spać nie może, i na trzeźwo, nie umie znaleźć odpowiedzi. Ale możeby ją znalazł, gdyby wypił trochę...
— Alkohol tylko osłabia zdolność myślenia — zaoponował doktór.
— Niezawsze, nie o wszystkiem... Ale wy nic nie pijecie...
Znów zmusił ich do wysuszenia kieliszków i znów ponalewał.
Ksiądz mu się przypatrywał z rosnącem zdziwieniem.
— Pnni Czarnkowska — rzekł Twardowski — chce już tu pozostać. Powiedziała żartem, że jeżeli będę chciał jej się pozbyć, to zostanie babą przy tutejszym kościele.
Ksiądz smutnie się uśmiechnął.
— Biedna kobieta — rzekł pocichu.
I dodał głośno:
— Dlaczegóżby pan chciał jej się pozbyć?
— Jej nie... — mówił powoli Twardowski. — Ale gdyby nie wzgląd na nią, narzeczoną moją wywiózłbym dzisiaj.
I ksiądz i doktór szeroko otworzyli oczy. Twardowski mówił dalej:
— Ona tu nigdy spokojnie spać nie będzie. To dom niepokoju i rozpaczy. Jest zbyt wrażliwa i nie umie się przeciw niemu bronić...
Antoni zawiadomił, że kawa podana.
— Chodźmy do bibljoteki — rzekł gospodarz i poprowadził gości.
Przed kominkiem, w którym ognia nie było, stała na stoliku kawa i butelka wina.
— Za wiele światła — rzekł Twardowski.
Poprzykręcał elektryczność, zostawiając tylko jedną lampę nad kominkiem. Oświetlała ona ich stolik, zostawiając resztę sali w mroku. Nalał kieliszki i swój podniósł wgórę.
— Wypijcie ze mną zdrowie mej narzeczonej. Zapewniam was, że ona na to zasługuje i że tego jej potrzeba w tej chwili.
Wypili do dna i usiedli dokoła stolika.
— Jak wiecie — mówił dalej — w tym pokoju biedny mój stryj ciągle przebywał przez ostatnie dziesięć lat swego życia. Chodził po nim, jak więzień po celi, miotany niepokojem i rozpaczą, chodził wielkiemi krokami tam i spowrotem, tam i spowrotem...
Ksiądz i doktór zasępili się. Odżyły w nich smutne wspomnienia.
— Pijcie! — zawołał gospodarz — to jego wino. Gromadził je dla przyjaciół, którzy pić mogą i umieją... On was obu kochał i cieszyłby, się, widząc was tu razem...
Posłusznie pili w milczeniu, a on ciągle dolewał.
Antoni uchylił drzwi, wpuścił Pioruna i sam zniknął. Pies, jakby szanując milczenie obecnych, ułożył się spokojnie u nóg pana. W bibljotece zaległa cisza... Nie dochodził do niej najmniejszy szmer ani zwewnątrz domu, ani ze świata...
Nagle przerwały ciszę wypowiedziane półgłosem słowa doktora:
— Ktoś jest w tym pokoju...
— Prócz nas niema nikogo — odparł Twardowski.
— Wyraźnie słyszę kroki ludzkie.
— A ksiądz słyszy? — spytał Twardowski.
— Tak jest, słyszę.
— Długie kroki — cicho mówił gospodarz — od ściany do ściany, tam spowrotem, tam i spowrotem, prawda? —... Patrzcie, i pies słyszy.
Spojrzeli na Pioruna, który nastawił uszy i niespokojnie nasłuchiwał.
— Co to może być? — spytał ksiądz.
— To są kroki mego stryja...
Drgnęli obaj, zaniepokojeni zarówno krokami, które słyszeli, jak słowami gospodarza.
— Czy nie macie uczucia, że tu się dzieje coś niesamowitego?...
Milczeli ciągle.
— Ja nie wiem — rzekł wreszcie doktór — czy słyszę te kroki w pokoju, czy w swojej głowie...
— Ale i my je słyszmy — rzekł Twardowski — i pies widocznie je słyszy...
— Pan wierzy w duchy, chodzące po świecie? — zapytał ksiądz z niepokojem.
— Nie.
— A więc co tu się dzieje?...
Twardowski podniósł palec do góry — zaległa cisza. Wszyscy wpatrywali się w mrok wielkiej sali. Wszyscy chwytali ledwo dosłyszalne kroki, tam i spowrotem, tam i spowrotem...
— Pijcie! — zawołał Twardowski. — Widzicie, że świat nie jest taki trzeźwy, jak wam się zdaje. Tylko wy jesteście za trzeźwi...
Tym razem pili chętniej, niż poprzednio. Coś chcieli w sobie zgłuszyć.
— Niech pan powie odrazu — rzekł prawie z gniewem doktór — co pan tu urządził?...
— Oto człowiek trzeźwy! — zawołał Twardowski — tą trzeźwością, której nas uczą od kilku pokoleń, która nic nie chce wiedzieć poza tem, co jej pięć zmysłów przynosi. Tak, panie doktorze, ma pan prawo powiedzieć, że pan nie słyszał żadnych kroków, bo one nie przez ucho doszły do pańskiej świadomości.
— A przez co? — spytał ksiądz.
— Przez mózg, przez system nerwowy.
— Nie rozumiem. Wyraźnie je słyszałem.
— Wszyscyśmy słyszeli. I powiadam wam, że to są kroki mojego stryja. Grzegorz, który nieraz widział go chodzącego po bibljotece, poznał je odrazu.
— Zbyt potężne uczucia szarpały duszę nieszczęśliwego człowieka, gdy mierzył krokami tę salę, zbyt potężne, żeby nie pozostawić po sobie śladu... Nie myślcie, żeby duch ludzki nie był zdolny wyciskać śladu na martwych przedmiotach, śladu tak silnego, że ten skolei działa na mózgi, na systemy nerwowe innych ludzi... W tej to postaci przychodzi do nas echo jego cierpień...
— Jestem pijany — rzekł doktór.
— Nareszcie! — zawołał Twardowski. — Więc pijmy dalej...
Ksiądz spojrzał na zegarek.
— Mnie już nie wolno — rzekł. Muszę jechać do domu.
Wstał, wyciągnął rękę do gospodarza i rzekł:
— Dziwny dom i dziwny z pana człowiek. Będziemy o tem mówili, ale całkiem na trzeźwo.
— Wątpię, czy na trzeźwo uda się nam dogadać — zauważył doktór.
— Doktór powiedział, że jest pijany — rzekł z uśmiechem Twardowski. — Proszę choć po pijanemu zrozumieć, dlaczego biedna dziewczyna nie może spokojnie zasnąć w tym domu.
Ksiądz odjechał swojemi końmi, doktora zaś odwiózł samochód gospodarza.
Twardowski z nieodstępnym Piorunem poszedł do siebie. Rozbierając się, łamał sobie głowę nad nierozwiązalnym problematem. Chciałby wywieźć Wandę z Turowa, widząc, że się męczy w domu jego stryja. Nie mógł namawiać pani Czarnkowskiej na wyjazd wobec tego, co od niej usłyszał. Tymczasem zaś nie mogło być mowy o rozdzieleniu dwóch kobiet. Trzeba pierwej wziąć ślub z Wandą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.