Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXX.

Rano Twardowski, wróciwszy ze zwykłej przechadzki, zastał Wandę w hallu. Siedziała bezczynnie, zamyślona. Gdy otworzył drzwi, drgnęła tak silnie, że go to uderzyło. Wydało mu się, że przywitała go chłodno.
Wziął ją pod rękę i poprowadził na śniadanie. Siedli naprzeciw siebie.
— Moja matka pojechała do kościoła — rzekła jakimś dziwnym tonem, w którym było coś więcej, niż stwierdzenie zwykłego faktu.
Zauważył, że nie powiedziała “mamusia.”
— Umówiła się wczoraj z proboszczem — przypomniał.
Popatrzyła nań długo. Źrenice jej oczu były nienormalnie rozszerzone.
— Tak — mówiła raczej do siebie — spowiada się z jednego grzechu, za który pokutuje męczarnią całego życia...
Po chwili milczenia dorzuciła:
— Życie jest okrutne... bezlitosne...
Znów zamilkła. Nagle zwróciła się do niego:
— Powiedz mi, dlaczego nam zawczasu nie mówią, co to jest życie?... Dlaczego ukrywają przed nami, że jesteśmy skazane na mękę?...
Przeraził się. Ta dziewczyna, z której zawsze tryskała zdrowa energja, naraz zmieniła się w kłębek zmęczonych nerwów.
— Nie, moje serce — rzekł prawie po ojcowsku — życie nie jest męką. Ono jest walką, i w tem tkwi wielki jego urok. Spadają na nas ciosy, ale nie trzeba się pod niemi uginać.
— Mylisz się — odparła. — Ja nie mówię tak, dlatego że mi ojciec umarł...
Znów zauważył, że nie powiedziała “tatko.”
— Nie. To dla mnie ból wielki, ale go przezwyciężyłam i on mnie nie złamie. Od małego dziecka wiedziałam, że ludzie muszą umierać i że często umierają za wcześnie, jak moja rodzona matka. Są rzeczy gorsze niż śmierć...
W rozszerzonych źrenicach jej oczu migotał blask niezdrowy.
— Patrz na tę kobietę — mówiła dalej głosem drżącym — na moją przybraną matkę. Co ona przeszła! co cierpi nieustannie!... I cierpieniu temu niema końca... Tylko śmierć...
Nie, umiał na to nic odpowiedzieć.
— Aja... — zawołała. — Ja nie popełniłam jej błędu, nie uciekłam od ciebie... Powinnam być szczęśliwa. Tymczasem...
— Co? — zapytał przestraszony.
— Boże, jak ja się męczę!... Ten strach, że mogę cię stracić... Nie wiem, czy boję się więcej o ciebie, czy o siebie. Bo gdybym ciebie straciła, już nie miałabym sił do istnienia...
W głosie jej nie było czułości, ale jakaś rozpaczliwa beznadziejność.
— Ależ, dziecko, przecie uwierzyłaś, że mi już nic nie grozi.
— Tak, powedziałeś mi to i uspokoiłeś mię. Ale nie na długo... Dziś nie spałam: całą noc prześladowało mię poczucie, że jesteś otoczony niebezpieczeństwami. Cóż ja na to mogę poradzić!... Dopiero teraz dowiaduję się, co to jest nieodstępujący człowieka strach, smutek przygnębienie...
Słuchał jej z niewymownym bólem, z bólem matki, siedzącej przy łóżku majaczącego w gorączce dziecka. Jednocześnie nie przestawał myśleć. To było niepojęte. Śmierć ojca, którego bardzo kochała; odkrycie tragicznej

183