Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziwny dom i dziwny z pana człowiek. Będziemy o tem mówili, ale całkiem na trzeźwo.
— Wątpię, czy na trzeźwo uda się nam dogadać — zauważył doktór.
— Doktór powiedział, że jest pijany — rzekł z uśmiechem Twardowski. — Proszę choć po pijanemu zrozumieć, dlaczego biedna dziewczyna nie może spokojnie zasnąć w tym domu.
Ksiądz odjechał swojemi końmi, doktora zaś odwiózł samochód gospodarza.
Twardowski z nieodstępnym Piorunem poszedł do siebie. Rozbierając się, łamał sobie głowę nad nierozwiązalnym problematem. Chciałby wywieźć Wandę z Turowa, widząc, że się męczy w domu jego stryja. Nie mógł namawiać pani Czarnkowskiej na wyjazd wobec tego, co od niej usłyszał. Tymczasem zaś nie mogło być mowy o rozdzieleniu dwóch kobiet. Trzeba pierwej wziąć ślub z Wandą.

XXXI.

Przez kilka dni następnych głównem zajęciem Twardowskiego było wyszukiwanie rozrywek dla Wandy, którą ciągle prześladowały myśli smutne i trawił niepokój. Starał się, żeby jaknajmniej przebywała w domu. Wyciągał ją na przechadzki po polach i po lesie, pokazywał jej gospodarstwo, jeździli konno lub robili dalsze wycieczki automobilem.
Raz, wracając z takiej wycieczki, wstąpili do proboszcza. Gospodarz zatrzymał ich na podwieczorek, więc odesłali samochód do domu z zamiarem wracania pieszo.
Ksiądz był bardzo pogodny i rozmowny: dobry jego humor zdołał prawie rozweselić dziewczynę, za co mu Twardowski był niezmiernie wdzięczny. Zaledwie atoli gospodarująca na plebanji czerstwa starowina wniosła słynną swoją kawę z wiejskim chlebem, ujrzeli przez okno wracający samochód, a w nim panią Czarnkowską. Ksiądz wybiegł ją powitać.
Weszła do pokoju ze zwykłą smutną powagą, ale Twardowski wyczytał w jej oczach niezwykłe podniecenie.
— Marek mi powiedział — rzekła na wstępie — że jesteście u księdza proboszcza, więc przywiozłam wam wiadomość: Culmer nie żyje...
Gdyby pani Czarnkowskiej chodziło o wywołanie efektu, mogła być zadowolona. Wszyscy, nie wyłączając księdza, znieruchomieli.
— Nareszcie! — zawołała Wanda z widocznem uczuciem ulgi.
Matka dziwnie na nią spojrzała.
— Został zamordowany... — rzekła cichym głosem, patrząc na Twardowskiego.
Oczy Wandy i proboszcza również zwróciły się na niego.
Poczuł, iż wszyscy troje myślą, że on coś wie o tem.
— Skąd ta wiadomość? — zapytał.
— Telefonował z Warszawy mecenas Osiecki. Wrócił świeżo z sądu. Tam się rozeszła wieść, że dziś w południe policja, wezwana do mieszkania Culmera, zastała tam jego i jego służącego — obu zamordowanych. Sprawcy niewiadomi.
— W jaki sposób ich zamordowano? — pytał dale] Twardowski.
— Tego pan Osiecki nie wiedział. Trzeba czekać na gazety.
Zaległa cisza. Po chwili przerwał ją ksiądz: