Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXIV.

Następnego dnia popołudniu Twardowski wybrał się do ograbionego dziedzica Zbychowa.
Ledwie poznał człowieka, który przy pierwszem spotkaniu uderzył go młodzieńczością. Czarnkowski stracił całą werwę, całą lekkość i sprężystość ruchów, przygarbił się, a na zapadłej twarzy zjawiły się brzydkie zmarszczki. I to wszystko stało się w tak krótkim czasie.
Z zapóźnionego młodzieńca — pomyślał Twardowski — został przedwczesnym starcem. Nie miał czasu być dojrzałym mężczyzną.
— Czem panu mogę służyć? — zapytał gospodarz sucho, z widoczną niechęcią.
— Chcę mówić z panem o pańskich interesach — odparł Twardowski — jakkolwiek to jest niedyskrecja.
Widział, że Czarnkowski go przyjął tylko pod presją Wandy. Nie dając mu czasu do odezwania się, mówił dalej:
— Znam dobrze całą historję pańskiej straty. Został pan cynicznie okradziony. Oddawna już istniał plan pozbawienia pana majątku...
Mina Czarnkowskiego świadczyła, że nie bierze swego gościa na serjo. Ten wszakże spokojnie mówił dalej:
— Mam przekonanie, że ten skradziony majątek można odebrać. Może pana dziwić, że ja się w to wdaję. Otóż czynię to przedewszystkiem dlatego, że intersuje mię osoba złodzieja, z którym mam pewne porachunki.
— Któż jest tym złodziejem? — zapytał Czarnkowski z ironją.
— Pan mecenas Henryk Culmer.
Czarnkowski skoczył.
— Proszę pana liczyć się ze słowami. Pan Henryk Culmer jest moim przyjacielem i mam dla niego wielki szacunek. Nie mogę pozwolić, ażeby o nim w ten sposób do mnie mówiono.
Twardowski się uśmiechnął.
— Za chwilę pan zmieni zdanie.
Czarnkowski czuł się widocznie obrażony ostatniemi słowami gościa. Zrobił ruch, jakby chciał powstać i tym sposobem zmusić Twardowskiego do opuszczenia jego pokoju, ale się zatrzymał. Widocznie wzięła górę ciekawość, co mu ten powie, a może chęć powiedzenia mu ze swojej strony czegoś, co go upokorzy. Zaczął też odrazu:
— Panu zapewne nie wiadomo, że pan Culmer odradzał mi zaangażowanie się w interes, na którym straciłem, kupił zaś mój majątek dlatego, że go musiałem sprzedać; zrobił to tylko dla wydobycia mnie z kłopotu i dał wyższą cenę od ofiarowanej mi przez innych.
Patrzył na Twardowskiego z triumfem.
— Nie wiedziałem — odrzekł Zbigniew — ale się tego domyślałem. Czy pan pozwoli, że panu przeczytam pewien dokument?
— Proszę — rzekł tamten sucho.
Twardowski sięgnął do teki, którą przyniósł ze sobą, wyjął z niej kilka kart papieru, razem spiętych, i zaczął:
— Jest to rozmowa, prowadzona parę miesięcy temu w pociągu na linji Calais — Paryż między synem pańskiego przyjaciela, Karolem Culmerem, a panem Jamesem Stuartem, który zapewne jest panu także znany. Osoba, która przypadkiem słuchała tej rozmowy, zapisała ją dosłownie, stenograficznie.
— Któż to ją zapisał?
— Tego tymczasem nie powiem. Niech pan posłucha.
Zaczął czytać swój protokół, opuszczając tylko wyrażenia, które byłyby zbyt bolesne dla miłości własnej Czarnkowskiego.
Ten, słuchając, niespokojnie się ruszał w fotelu, mienił się na twarzy, jakaś burza w jego duszy szalała.
Gdy czytanie dobiegło do końca, opanowując się z trudem, zapytał drżącym głosem:
— Proszę pana, skąd ja mogę wiedzieć, że ta rozmowa jest autentyczna?
— Ja wiem. Co zaś do pana, to może się znajdzie sposób na przekonanie pana. Czy nie ma pan czasem jakiego listu od młodego Culmera?
— Mam. Otrzymałem go przed paru dniami.
— Niech pan go wyjmie i położy przed sobą na stole.
Czarnkowski podszedł do biurka, wyjął z szuflady list i położył go przed sobą.
Twardowski sięgnął znów do teki, wyjął kartę grubego papieru z fotografją pisma i położył ją przed Czarnkowskim ze słowami:
— Niech pan porówna te dwa listy i powie mi, czy pisała je jedna ręka.
Czarnkowski długo się przyglądał dokumentom, wreszcie krzyknął:
— Tak, stanowczo tak!
— Teraz niech pan przeczyta ten list sfotografowany.
Czarnkowski zaczął czytać chciwie. Naraz zerwał się z fotela i zaczął biegać po pokoju, krzycząc:
— A łotry, łotry, łotry! Boże, nikomu nie można wierzyć na świecie!...
— Można — rzekł spokojnie Twardowski — ludziom uczciwym. Jest ich więcej, niż takich jak ci łotrów.
Czarnkowski stanął przed nim i wyciągnął do niego rękę:
— Zwyciężył mię pan! zwyciężył i upokorzył! Jakiż ze mnie głupiec!
Długo trzeba było czekać, aż się tyle uspokoił, żeby móc zacząć myśleć na nowo. Tej przywróconej zdolności złożył dowód, gdy zapytał:
— Skąd pan te dokumenty posiada? — Byłem świeżo w Londynie i dla tej sprawy wszedłem w kontakt z policją angielską.
Czarnkowski szeroko otworzył oczy.
— Panie, kim pan jest?
Twardowski przypomniał sobie, że już to pytanie słyszał od dziewczyny, która potem została jego narzeczoną. Odrzekł poważnym i surowym głosem:
— Jestem synowcem Alfreda Twardowskiego, któremu Culmer zrujnował i skrócił życie. Mojem zadaniem jest ukarać i unieszkodliwić tego nikczemnika.
Czarnkowskiego oczy patrzyły w przestrzeń. Coś z przeszłości odżyło w jego pamięci. Na wymęczonej jego twarzy malował się ból głęboki.
— I dzięki tem u odzyska pan majątek — dodał Twardowski.
Czarnkowski spojrzał nań nieśmiele jak winowajca.
— I pan — rzekł — chce być moim dobrodziejem.
— Mówiłem już panu, że w tej sprawie obchodzi mię przedewszystkiem Culmer, a raczej Kulmer, bo to jest Żyd polski. Zresztą może mię pan uważać za zainteresowanego w swoim majątku. Jestem narzeczonym pańskiej córki.
Czarnkowski znów oczy szeroko otworzył. Zaczął wyjąkiwać:
— Chociaż to się stało bez mojej wiedzy...
Naraz zerwał się z miejsca, rzucił się Twardowskiemu na szyję i zaczął szlochać...
Uspokoił się nareszcie i usiadł.
Nagle zapytał:
— To ona od pana ma pieniądze, któremi nas teraz ratuje?
— Ode mnie.
— A mówili, że pan nic nie ma!
— Stryj mój nie stracił nic ze swego majątku i wszystko mi zostawił. Choć pan odbierze swoje, jestem od pana bogatszy. Wobec tego rozumie pan, że przyczyną mojego zainteresowania w pańskim majątku jest przedewszystkiem Kulmer.
Czarnkowski patrzył na przyszłego zięcia z coraz większym respektem. Jednocześnie rósł jego respekt dla córki, która sama sobie znalazła bogatego męża. Twardowski bogaty był w jego oczach dziesięćkroć mądrzejszym i poważniejszym człowiekiem, niż przed chwilą, i gdy ponownie z ust jego usłyszał, że majątek będzie odebrany, już prawie nie wątpił, że to się stanie.
— Więc pan mówi — rzekł — że majątek będzie można odebrać?
— Tak, tylko pan mi musi pomóc.
— W jaki sposób?...
Twardowski zauważył strach, który przemknął po twarzy ojca Wandy. Widocznie bał się, czy nie będzie wysłany na walkę z Culmerem, dla którego respekt tkwił, jeżeli nie w jego mózgu, to w nerwach. Postanowił go więc uspokoić:
— Chcę panu oszczędzić spotkania z tym łotrem; dlatego musi pan dać plein pouvoir do działania w pańskiem imieniu adwokatowi Osieckiemu. Niech się pan ubierze, pojedziemy do niego — on już na nas czeka. Ja tymczasem spróbuję zobaczyć moją narzeczoną. A niech pan pamięta, że to, co pan usłyszał ode mnie, musi tymczasem pozostać między nami.
Widział, że Czarnkowski doznał wielkiej ulgi. Ruszył się z jakąś nową energją.
— Za kwadrans będę gotów. Niech pan idzie do pań.
W salonie czekała Wanda.
— Coś tak długo robił u tatka? Myślałam, że nigdy nie skończycie.
— Oświadczyłem m u się o twoją rękę i zostałem przyjęty.
— To chodź teraz i oświadcz się mamusi.
Wzięła go za rękę i poprowadziła.
— A na kogo tatko tak krzyczał? — pytała po drodze.
— Na mnie, że mu cię zabrałem bez jego wiedzy.
— E, głupstwa gadasz. Ty sobie ciągle drwisz ze mnie.
— Mamo, to jest mój narzeczony! — zawołała, wprowadzając go do pokoju matki.
Pani Czarnkowska uśmiechnęła się przez łzy i wyciągnęła do niego rękę, oszczędzając mu ceremonji oświadczyn.
Wkrótce zjawił się Czarnkowski i razem wyszli.
U Osieckiego Czarnkowski podpisał plenipotencję wraz z upoważnieniem do odebrania aktów jego spraw od adwokata, którego polecił mu był Culmer. Ten dawniej prowadził jego sprawy, ale się zrzekł tego, kiedy zdecydował się kupić jego majątek.
Wróciwszy do domu, Twardowski kazał się połączyć z Culmerem.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał tamten tonem niegrzecznym.
— Chcę być u pana jutro o dziesiątej rano.
— Może pan chce, ale ja nie chcę pana widzieć — odrzekł mecenas, mając nadzieję, że Twardowski zdecydował się zaproponować pokój i że na ten wypadek lepiej przybrać rolę obrażonego, którego trzeba przebłagać.
— W takim razie spotkamy się dopiero przed kratkami sądowemi.
Pewność siebie w głosie Culmera zachwiała się.
— Sądowemi? — zapytał. — W jakiej sprawie?
— W sprawie Tugela River Gold Co. Ltd.
— W jakiej? Nie rozumiem.
— Nie będę powtarzał; powiedziałem wyraźnie. W tej sprawie nie stanie pan jako adwokat, ale jako pozwany i oskarżony, bo to będzie także sprawa karna.
— Ja z żadnemi kopalniami złota nie mam nic wspólnego.
— Sam na własną rękę nie, ale w spółce z panami: Charles Culmer, James Stuart, sir Joseph Turner...
— Panie, jak pan śmie mówić takie rzeczy, i to jeszcze przez telefon?...
— Chciałem mówić dyskretniej i być u pana...
— To ja już wolę czekać jutro. Tu jest jakieś nieporozumienie, które trzeba wyjaśnić.
— O dziesiątej rano?
— Dobrze.
Mecenas Culmer miał znów noc bardzo niedobrą. Nie dawało mu zasnąć pytanie, na które nie miał odpowiedzi:
— Co Twardowski może wiedzieć?... I w jakim celu on się miesza w tę sprawę?...
Dla niego, człowieka tak szanowanego — pomimo ostatnich napaści w gazetach — tak znanego z nieskazitelności, samo już podniesienie tej sprawy jest niedopuszczalne. Niczego mu nie dowiodą; ale cóż z tego?... Samo oskarżenie jest już ciosem, który może całkiem zniszczyć jego pozycję. A jeżeli do Turnera dojdzie, że został skompromitowany via Warszawa, to znaczy przez Culmerów, skutki mogą być straszne. Turner takiej rzeczy nigdy nie przebaczy... Jakim sposobem Twardowski doszedł do wymienienia tego nazwiska?... Kompromitacja Turnera byłaby klęską dla wielu ludzi, dla całej organizacji, i sprawca jej poniósłby karę, o której Culmer wolał teraz nie myśleć...
Culmer, w miarę, jak te myśli tłukły się po jego głowie, utwierdzał się coraz bardziej w poczuciu, że Warszawa jest za ciasna dla takich dwóch ludzi, jak on i Twardowski. Ktoś musi ustąpić. On nie, bo imię Culmera za wiele znaczy i za wiele obejmuje. Jemu nie wolno dać się pobić i usunąć. A więc?... Dawne myśli o potrzebie pozbycia się Twardowskiego wracały o wiele natrętniej. Teraz już niema ani chwili do stracenia, niema czasu na wybieranie sposobów i szukanie najlepszych, najpewniejszych narzędzi.
Z nocy bezsennych rodzą się często ciekawe myśli. Są one zazwyczaj mniej warte od tych, które przychodzą rano, po dobrze przespanej nocy; niemniej prowadzą czasami do wielkich postanowień, do postanowień rozpaczliwych...
Rano mecenas zadzwonił wcześniej, niż zwykle, na Jakóba.
Dziwny służący wszedł, uważnie przyglądając się panu, na którego twarzy była wypisana cała praca myśli i cała męka bezsennej nocy.
— Dziś — rzekł Culmer — przyjdzie tu o dziesiątej Twardowski.
— Słyszałem to już wczoraj — odpowiedział Jakób tonem, w którym było mniej niż zwykle szacunku.
— Ten człowiek stał się niemożliwym.
— On już dawno jest niemożliwy.
— Ale teraz każda dalsza godzina jego działania jest ogromnem niebezpieczeństwem.
— Więc?...
— On tu będzie sam... To człowiek młody i, zdaje się, silny, ale...
— Ale, jeżeli pan zajmie go rozmową, a ja przypadkiem znajdę się za jego plecami, to, to przecie jest sposób... Prawda?...
— Tylko, co potem zrobić? To najtrudniejsze...
— I z tem można sobie poradzić. Ryzyko zawsze jest. I duże. Ale jeżeli już jest taka nagła potrzeba... Tylko...
— Tylko co? — zapytał mecenas nerwowo.
Na twarzy służącego zjawił się wyraz ironji.
— Tylko pan zapomniał, że on ma swój automobil.
— Więc co?
— Więc jego szofer będzie wiedział, dokąd pana zawiózł. A może nawet będzie czekał na niego przed domem.
— Więc wszystko nanic?
— Myślę, że tak. Trzeba, żeby się to stało w innem miejscu. I musi to zrobić kto inny. Sądziłem, że pan jest na taką potrzebę przygotowany...
— Niestety, niema ludzi. Myślałem o tem dużo i nic nie mogłem wymyślić. A tu niema chwili do stracenia...
Mecenas, bezradny, poddawał się coraz bardziej ogarniającej go rozpaczy.
Służący wzruszył ramionami z politowaniem.
— A może pan przesadza? — rzekł. — Może jest jeszcze trochę czasu?...
— Może... — myślał Culmer głośno — może to tylko bluff z jego strony... Może on nic nie wie i tylko próbuje się domyślać, i chce ze mnie coś wyciągnąć...
Przeczucie jednak mówiło mu, że sprawa gorzej się przedstawia.
Punkt o dziesiątej rozległ się dzwonek u drzwi.
Jakób wprowadził Twardowskiego do pustego gabinetu, sam zaś zbiegł szybko z pierwszego piętra na dół i wyjrzał na ulicę. Wrócił równie szybko do pana z raportem:
— Automobil stoi przed domem, przy nim na chodniku szofer, a w środku ktoś drugi, pewnie służący. Cała więc kombinacja nanic. Twardowski przyszedł z teką: musi mieć jakieś dokumenty do pokazania.
Nerwowość Culmera wzrosła.
— Możnaby go uwolnić od tych papierów, gdyby zaszła potrzeba — zauważył Jakób.
Wyłożył myśl obszerniej.
— Dowiemy się pierwej, co on ma — odrzekł mecenas i, przybrawszy minę o ile mógł najspokojniejszą, poszedł przyjąć niepożądanego gościa.
Twardowski, wszedłszy do gabinetu Culmera, usiadł w fotelu przed biurkiem, przysunąwszy sobie uprzednio krzesło, na którem położył tekę, ażeby ją mieć pod ręką.
Czekał z dziesięć minut, zanim się zjawił mecenas.
— Niech pan siada — rzekł do gospodarza — bo mam mało czasu, a dużo mamy do załatwienia.
Culmer w milczeniu usiadł za biurkiem.
— Wobec tego — zaczął Twardowski — że mówię o rzeczy dobrze panu znanej, będę się streszczał.
Mecenas poruszył się, ale słowa nie wymówił.
— Uplanował pan sobie wyzuć swego przyjaciela, pana Czarnkowskiego, z majątku — wszak i mój stryj, Alfred, był drogim pańskim przyjacielem, nieprawdaż?... W tym celu niejaki Thorner alias sir Joseph Turner, naganiacz naiwnych udziałowców do szwindlu zwanego Tugela River Gold Co., namówił biednego człowieka na wpakowanie całego majątku w udziały tego nadzwyczajnego interesu. Oszustowi, stojącemu na czele szwindlu, który się ustroił w nazwisko Stuarta, sprzedał Czarnkowskiego pański obiecujący synalek, który wziął za to niezwykle wysoką prowizję. Genjalny plan został wykonany: pan jest właścicielem Zbychowa, syn pański właścicielem połowy pieniędzy, włożonych przez Czarnkowskiego w Tugela River, a sam Czarnkowski został żebrakiem.
— Pan powinien pisać romanse, panie Twardowski. Ma pan niezwykle bogatą fantazję.
Ton ironiczny niebardzo się Culmerowi udawał. Mimo robionych przez niego wysiłków, zdenerwowanie jego było widoczne.
— Żeby nie tracić czasu na próżne spory — odrzekł Twardowski — przeczytam panu bardzo interesujący dokument.
Wyjął z teki i przeczytał m u całą rozmowę w pociągu, poprzedziwszy ją swoim komentarzem.
Culmerowi zrobiło się zimno. Zdobył się jednak jeszcze na dalsze próbowanie ironji:
— Ten utwór także świadczy o bogatej fantazji jego autora.
— A czy to także utwór fantazji?
Tu Twardowski wyjął z teki fotografję listu i, trzymając ją mocno w obu rękach przed oczyma Culmera, mówił:
— Niech pan czyta... Poznaje pan charakter pisma... Czy będzie pan próbował kwestjonować i ten dokument?...
Culmer opadł bezwładnie w fotel.
— Panie, kto pan jest?
Twardowski się uśmiechnął.
— Już trzeci raz w Warszawie słyszę to pytanie. Odpowiem to samo, co za drugim razem.
Zmienił nagle ton i, patrząc Culmerowi w oczy, wybijał mocno wyraz po wyrazie:
— Jestem synowcem Alfreda Twardowskiego i załatwiam rachunki stryja z jego “drogim przyjacielem,” panem Henrykiem Kulmerem.
Culmer był jak piorunem rażony. Po długiem milczeniu zawołał:
— Czego pan chce?... Co pan ma zamiar zrobić?
— Przedewszystkiem mam zamiar odebrać dla pana Czarnkowskiego jego majątek.
— Odebrać? Ja go kupiłem i jest moją legalną własnością.
— To nic nie szkodzi. Pan go odda.
— Jakto odda? Czy pan Czarnkowski ma pieniądze, żeby go odkupić?
— Pan go odda bez pieniędzy. Pan Czarnkowski musi wrócić do swego majątku bez straty.
Culmer wybuchnął śmiechem szyderczym, do którego zdenerwowanie domieszało coś ze śmiechu warjata.
— Jeżeli pan tego nie zrobi — rzekł spokojnie Twardowski — będziemy mieli interesujący proces, bardzo interesujący... Dziennikarze będą nam wdzięczni.
Culmer zaczął ciężko oddychać.
— Więc ja mam Czarnkowskiemu podarować całą sumę, którą mu wypłaciłem przy kupnie Zbychowa? Przecież to rabunek!
— Nie, panie, to tylko naprawienie krzywdy. Zresztą zostanie panu i pańskiemu synowi połowa tej sumy, mianowicie prowizja, wzięta przez niego od Stuarta.
— Ja tego nigdy nie zrobię!
— Zrobi pan dobrowolnie, czy nie?
Schował do teki papiery, zamknął ją i położył na krzesełku.
— Niech pan nie myśli — dodał — że dokumenty, które panu pokazałem, są jedynemi. Są tu jeszcze inne, które będą zaprodukowane przed sądem.
Tonący Culmer gotów był uchwycić się wszelkiej deski, choćby to była najcieńsza listewka.
— Co pan ma za interes — zapytał — zajmować się majątkiem Czarnkowskiego?
— Mam, i to wielki — odrzekł Twardowski z pozorną powagą. — Spadkobierczynią pana Czarnkowskiego jest jego jedyna córka, panna Wanda Czarnkowska, a ja jestem jej przyszłym mężem. Rozumie pan?...
Culmer otworzył obrzydliwe usta z grubą, obwisłą dolną wargą.
— Jak pana to zdziwiło! — rzekł Twardowski. — Prawda, ona według pańskiego planu miała zostać panią Culmerową, mrs. Charles Culmer, a w przyszłości może lady Culmer — bo tylko na szerokim świecie umieją oceniać wielkie talenty..
Culmer wreszcie opanował się.
— Panie Twardowski — rzekł — ja panu także pokażę pewne dokumenty.
Nacisnął dzwonek, i wszedł Jakób.
— Poszukaj mi — rzekł do służącego — papierów, które wczoraj wieczór przeglądałem.
Jakób otworzył szafę z aktami, stojącą przy ścianie za plecami Twardowskiego, Culmer zaś zaczął:
— Muszę przedtem opowiedzieć panu historję moich stosunków z pańskim stryjem. Jak panu wiadomo...
Twardowski był ogromnie zaciekawiony.
Culmer utkwił w nim płonące oczy i zaczął od charakterystyki Alfreda Twardowskiego z czasów jego młodości. Mówił nawet ze swadą...
Naraz coś Twardowskiemu mignęło z lewego boku. Odwrócił się i zobaczył Jakóba, uciekającego na palcach ku drzwiom z jego teką w ręce.
— Słuchajno! — zawołał.
Jakób nie słuchał i już brał za klamkę.
Twardowski, nie namyślając się, szybkim ruchem chwycił ciężkiego bronzowego sfinksa, stojącego na biurku, i puścił go w kierunku Jakóba.
Wszystko to stało się w ciągu paru sekund.
Służący padł na ziemię, wypuszczając tekę z ręki. Twardowski skoczył, chwycił tekę i wtedy dopiero spojrzał na swoją ofiarę.
Jakób leżał nieprzytomny. Z głowy jego ponad uchem sączyła się krew przez włosy. Okiem medyka poznał, że służący jest tylko ogłuszony i że, zdaje się, tylko skóra jest przecięta a czaszka cała.
Podniósł oczy: przed nim stał Culmer, na którego bladej twarzy strach i nienawiść walczyły o pierwszeństwo.
— Zamordowałeś pan człowieka — wysyczał.
— Niestety, nie — odparł spokojnie Twardowski. — Byłoby o jednego łotra mniej. Niemniej przeto, panie Culmer, niech pan zatelefonuje po policję. Ja tu na nią poczekam.
Culmer stał bez ruchu w milczeniu.
— Nie? — zapytał Twardowski. — To może byłoby niedogodne, prawda?... W takim razie opuszczam pana. Daję pan u dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Jeżeli jutro do południa nie zakomunikuje mi pan zgody na moją propozycję, rozpoczynam kroki przeciw panu i pańskiemu synowi. A do miłego Jakóba niech pan lepiej wezwie zaraz lekarza. To nie pociągnie za sobą żadnego kłopotu: przewrócił się, uderzył o kant mebla... Taki zwykły wypadek. Krew niech pan zaraz zatamuje. Poco ma ją niepotrzebnie tracić?... Niewiele ona warta, ale pan pewnie inaczej sądzi. Dowidzenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.