— Co pan ma za interes — zapytał — zajmować się majątkiem Czarnkowskiego?
— Mam, i to wielki — odrzekł Twardowski z pozorną powagą. — Spadkobierczynią pana Czarnkowskiego jest jego jedyna córka, panna Wanda Czarnkowska, a ja jestem jej przyszłym mężem. Rozumie pan?...
Culmer otworzył obrzydliwe usta z grubą, obwisłą dolną wargą.
— Jak pana to zdziwiło! — rzekł Twardowski. — Prawda, ona według pańskiego planu miała zostać panią Culmerową, mrs. Charles Culmer, a w przyszłości może lady Culmer — bo tylko na szerokim świecie umieją oceniać wielkie talenty..
Culmer wreszcie opanował się.
— Panie Twardowski — rzekł — ja panu także pokażę pewne dokumenty.
Nacisnął dzwonek, i wszedł Jakób.
— Poszukaj mi — rzekł do służącego — papierów, które wczoraj wieczór przeglądałem.
Jakób otworzył szafę z aktami, stojącą przy ścianie za plecami Twardowskiego, Culmer zaś zaczął:
— Muszę przedtem opowiedzieć panu historję moich stosunków z pańskim stryjem. Jak panu wiadomo...
Twardowski był ogromnie zaciekawiony.
Culmer utkwił w nim płonące oczy i zaczął od charakterystyki Alfreda Twardowskiego z czasów jego młodości. Mówił nawet ze swadą...
Naraz coś Twardowskiemu mignęło z lewego boku. Odwrócił się i zobaczył Jakóba, uciekającego na palcach ku drzwiom z jego teką w ręce.
— Słuchajno! — zawołał.
Jakób nie słuchał i już brał za klamkę.
Twardowski, nie namyślając się, szybkim ruchem chwycił ciężkiego bronzowego sfinksa, stojącego na biurku, i puścił go w kierunku Jakóba.
Wszystko to stało się w ciągu paru sekund.
Służący padł na ziemię, wypuszczając tekę z ręki. Twardowski skoczył, chwycił tekę i wtedy dopiero spojrzał na swoją ofiarę.
Jakób leżał nieprzytomny. Z głowy jego ponad uchem sączyła się krew przez włosy. Okiem medyka poznał, że służący jest tylko ogłuszony i że, zdaje się, tylko skóra jest przecięta a czaszka cała.
Podniósł oczy: przed nim stał Culmer, na którego bladej twarzy strach i nienawiść walczyły o pierwszeństwo.
— Zamordowałeś pan człowieka — wysyczał.
— Niestety, nie — odparł spokojnie — Twardowski. — Byłoby o jednego łotra mniej. Niemniej przeto, panie Culmer, niech pan zatelefonuje po policję. Ja tu na nią poczekam.
Culmer stał bez ruchu w milczeniu.
— Nie? — zapytał Twardowski. — To może byłoby niedogodne, prawda?... W takim razie opuszczam pana. Daję pan u dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Jeżeli jutro do południa nie zakomunikuje mi pan zgody na moją propozycję, rozpoczynam kroki przeciw panu i pańskiemu synowi. A do miłego Jakóba niech pan lepiej wezwie zaraz lekarza. To nie pociągnie za sobą żadnego kłopotu: przewrócił się, uderzył o kant mebla... Taki zwykły wypadek. Krew niech pan zaraz zatamuje. Poco ma ją niepotrzebnie tracić?... Niewiele ona warta, ale pan pewnie inaczej sądzi. Dowidzenia.
Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/150
Wygląd
Ta strona została przepisana.
148